„Ostre cięcie” Max Allan Collins
Akademia FBI, przez studentów, pracowników i wykładowców zwana po prostu Firmą, usytuowana jest na terenie Bazy Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych w Quantico w Wirginii i zajmuje 385 akrów lesistego terenu, zapewniającego bezpieczeństwo i dyskrecję, niezbędne w procesie szkolenia i przygotowywania operacji przez agencję.
Jednostka Analiz Behawioralnych stanowi część Wydziału Szkolenia i Rozwoju i współpracuje z organami ścigania w całym kraju przy sprawach kryminalnych wymagających kompetencji najlepszych profilerów.
Starszy agent specjalny Aaron Hotchner – brunet o piwnych oczach, szerokich, choć szczupłych barkach i wyrazistych rysach, którego powagę ktoś mógłby wziąć za gburowatość – siedział pochylony przy biurku. Niemal zawsze ubrany w pracy w garnitur, tym razem pieczołowicie powiesił marynarkę na oparciu krzesła.
Pokój, o równie męskim charakterze jak pracujący w nim agent, wysyłał czytelny sygnał wszystkim gościom, że mają do czynienia z poważnym człowiekiem, znakomicie radzącym sobie ze wszystkim, za co się zabierał. Świadectwo tego niosły wiszące na ścianie za biurkiem trzy mahoniowe półki, wypełnione rozlicznymi zawodowymi trofeami, w tym kilkoma nagrodami za wyniki strzeleckie. Uwadze gościa nie umknęłaby również ściana przeciwległa, pełna oprawionych w ramki dyplomów i listów pochwalnych z oficjalną pieczęcią FBI.
Z agentem Hotchnerem nie było żartów.
Ściana przy drzwiach była częściowo przeszklona, uchylone żaluzje zaś pozwalały Hotchnerowi obserwować biuro podległej mu Jednostki Analiz Behawioralnych. Po przeciwległej stronie znajdowały się trzy wysokie, wąskie prześwity w ścianie, litościwie nazywane oknami, choć nie dawały się otworzyć, a pancerne szyby mógłby przebić co najwyżej palnik acetylenowy. Ich jedynym zadaniem było dostarczanie choć odrobiny światła dziennego do pomieszczenia i z tego zadania wywiązywały się zupełnie nieźle, zważywszy na rozmieszczenie biura od północnej strony budynku, z natury rzeczy pozbawionej bezpośredniego dostępu do słońca.
Niespełna czterdziestoletni Hotchner, na co dzień wyglądający poważnie, teraz zdawał się wręcz ponury – zanurzył się w mroku, w którym światło jedynie podkreśla cień. Mówiąc konkretnie, siedział pochylony nad statystykami związanymi z trzydziestu siedmioma przypadkami szkolnej strzelaniny odnotowanymi w ciągu minionej dekady w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie.
Dobrze wiedział, że nie można przygotować precyzyjnego profilu sprawcy strzelaniny w szkole.
Istniały oczywiście utrwalane przez prasę i telewizję obrazy samotników w długich płaszczach, młodych ludzi, takich jak Harris czy Klebold, którzy dokonali masakry w Columbine High School, ale Hotchner doskonale wiedział, że to tylko wyobrażenie, mit stworzony przez samych sprawców i powielany przez media, chcące wzbudzić zainteresowanie swych odbiorców.
Liczył, że uda mu się opracować nieco bardziej precyzyjny profil i w ten sposób pomóc zapobiegać kolejnym atakom. Zadanie zapowiadało się na niemożliwe do wykonania, ale Hotchner nie miał zwyczaju się poddawać, zaczął więc od analizy przypadku trzecioklasisty terroryzującego kolegów na dziedzińcu szkolnym, któremu stawiła czoła świetliczanka. Gdzieś tam prześwitywała, wyłaniała się prawda, tyle że nie dało się jej odnaleźć w DNA sprawcy.
Przegrał niejedną bitwę – taki jest los wojownika – ale nigdy się nie poddawał.
Zaskoczyła go jedna z pierwszych statystyk: do dziewiętnastu ataków z trzydziestu siedmiu zbadanych przypadków – czyli do ponad połowy – doszło wiosną; ostatnia strzelanina, w której śmierć poniosło trzydzieścioro dwoje studentów Politechniki Stanowej w Wirginii i ich zabójca, także miała miejsce w kwietniu.
Zwolennikom teorii, że sprawca strzelaniny w szkole musi być wykluczanym ze środowiska outsiderem, wypadki zachodzące wiosną dostarczały dodatkowej – słowo samo nasuwało się na myśl – amunicji. Wiosenne strzelaniny sugerowały, że uczniowie czy studenci, nawet jeśli byli odpychani i gnębieni jedynie w ich własnej wyobraźni, do pewnego czasu to znosili, by w końcu – po kilku miesiącach roku szkolnego – wybuchnąć.
Jako doświadczony profiler Hotchner doskonale wiedział, że w każdej stresującej sytuacji prędzej czy później pojawia się coś, co można by nazwać „gwoździem do trumny”. Jednak w rzeczywistości niewielu ludzi naprawdę „wybucha” pod wpływem owego gwoździa.
Najczęściej ich działania noszą znamiona pieczołowitego planowania. Zamachowcy przygotowują się długo, nie żałują wysiłków, wykazują się wytrwałością i skupieniem. Zabójcy nie „wybuchają” tak po prostu – morderstwo z premedytacją, zwłaszcza na taką skalę, nie wskazuje na utratę kontroli; przeciwnie, oznacza próbę uzyskania kontroli, pełnej kontroli nad życiem, czy raczej – śmiercią, zamieniając wykrzywione złudzenia w tragiczną rzeczywistość.
Stukanie do drzwi przerwało Hotchnerowi badanie kolejnych statystyk.
Nadzieja, że choć przez chwilę oderwie się od ponurych rozmyślań, sprawiła, iż z prawdziwą ulgą podniósł głowę.
– Wejdź, wejdź – powiedział.
W drzwiach stała agentka specjalna Jennifer „JJ” Jareau. Miała około dwudziestu pięciu lat, a tego dnia wyglądała wprost kwitnąco, z blond włosami związanymi w koński ogon, błyszczącymi niebieskimi oczami i jasną, świeżą cerą – właściwie bez problemu uszłaby za studentkę.
Nie była jednak studentką, lecz agentem odpowiedzialnym za kontakty JAB z organami ścigania i mediami, równie profesjonalną co jej strój: czarny kostium i biała bluzka. Podeszła do biurka z powagą odpowiadającą wyrazowi twarzy Hotchnera. W ręce trzymała teczkę z dokumentami.
Wiedział z doświadczenia, że kiedy ta miła młoda osoba przybiera poważny wyraz twarzy, nie wróży to nic dobrego.
– Co tam masz?
– Przed chwilą zadzwonił detektyw Rob Learman – odpowiedziała – z komisariatu w Lawrence w Kansas. Poprosił o naszą pomoc przy pewnej sprawie.
– To znaczy?
Nie siadając i nie posiłkując się dokumentami, szybko i rzeczowo przedstawiła najważniejsze fakty. Do jej obowiązków należały między innymi kontakty z dziennikarzami, potrafiła więc lapidarnie wypunktować nawet najbardziej skomplikowaną sprawę.
Hotchner oddychał przez nos.
– Zostaw teczkę. Zadzwoń do detektywa Learmana i powiedz, że się zgadzamy. Zwołaj całą jednostkę na konferencję. Za godzinę.
– Dobrze. Przygotuję się do prezentacji.
Niemal się uśmiechnął.
– Wiem.
Gdy został sam, przeczytał od deski do deski materiały przygotowane przez policję w Lawrence. Po chwili przeczytał je ponownie. Nie dysponował fotograficzną pamięcią swego młodszego kolegi, doktora Reida, i często ważną dokumentację przeglądał dwukrotnie.
Zanim doszedł do sali konferencyjnej, znał już jednak wszystkie zawarte w teczce informacje i w głowie porządkował fakty na temat groźnego seryjnego mordercy grasującego w Lawrence.
Spędził sporo czasu nad zdjęciami z miejsca zbrodni i protokołem z sekcji zwłok, zawierającym między innymi wstępne ustalenia badań toksykologicznych i treści żołądka, dzięki którym stwierdzono obecność Rohypnolu w organizmie. Raport lokalnej policji pomijał, jak zwykle, informacje dotyczące ofiary oraz ludzi przebywających i mieszkających w pobliżu miejsca zbrodni. Albo miejscowi pisali raporty dla osób dobrze zaznajomionych z lokalnymi uwarunkowaniami, albo po prostu nie byli świadomi wagi tych elementów w rozwiązywaniu podobnych spraw.
Ściany sali konferencyjnej były w bordowym kolorze. W pomieszczeniu dominował okrągły mahoniowy stół z krzesłami o wysokich oparciach. Podobnie jak w pokoju Hotchnera przeszklona ściana z żaluzjami pozwalała obserwować obszerne biuro zespołu. Na ścianie przy drzwiach wisiała biała tablica z gryzmołami dotyczącymi poprzedniej sprawy, ale uwagę zebranych agentów JAB przyciągał przede wszystkim plazmowy telewizor znajdujący się po przeciwległej stronie, w pobliżu tablicy ogłoszeniowej obwieszonej mapami, zawiadomieniami, fotografiami i innymi informacjami.
Najnowszy nabytek zespołu, agentka specjalna Emily Prentiss, usadowiła się w pobliżu drzwi. Szczupłą trzydziestokilkuletnią agentkę cechował typ atrakcyjności często łączącej się z nieprzeciętną inteligencją. Ciemne włosy miała przycięte na podobieństwo starożytnej egipskiej księżniczki. Podobnie jak Jareau miała na sobie ciemny kostium.
Pozostająca wciąż trochę na uboczu Prentiss dołączyła do zespołu w nieco mniej sprzyjających okolicznościach niż pozostali jego członkowie – nie wybrał jej osobiście Hotchner, lecz to ona została mu w pewnym sensie narzucona, kiedy niespodziewanie wykruszył się poprzedni ceniony pracownik. Skończyła Uniwersytet Yale, była córką ambasadora – ku irytacji Hotchnera, miała wysokie polityczne koneksje – i przed otrzymaniem obecnego przydziału minione dziesięć lat przepracowała w terenie.
Po jej lewej stronie usiadła Jareau, a obok niej przycupnął doktor Spencer Reid, najmłodszy członek zespołu. Mimo zaledwie dwudziestu pięciu lat w FBI pracował już od czterech i w swym krótkim dotychczasowym życiu zdążył uzyskać doktoraty z chemii, matematyki i inżynierii. Miał piwne oczy, dość długie kasztanowe włosy, opadające mu na czoło w kształcie przecinka, i delikatne, chłopięce rysy twarzy, którym nieco powagi dodawały jedynie okulary w rogowej oprawie. Wykazywał też skłonność do wykonywania ptasich gestów, zdradzających nie nerwowość, lecz energię.
Reid był jedynakiem o ilorazie inteligencji wynoszącym 187, potrafił czytać dwadzieścia tysięcy słów na minutę, natomiast wyczucie mody i umiejętności towarzyskie miał na poziomie nastolatka. Tego dnia zaprezentował rozpiętą pod szyją koszulę w szarą kratę z krótkimi rękawami i luźno zawiązany krawat w czerwono-żółte prążki, a jego chinosy były co najmniej o numer za duże. Traktował pracę ze śmiertelną powagą – jak zresztą wszystko inne w życiu (także to, czym interesują się jedynie patentowane kujony) – i zdołał zachować szczenięcy entuzjazm mimo horrorów, z jakimi stykał się podczas śledztw.
Starszego agenta specjalnego Dereka Morgana oddzielało od Prentiss puste krzesło. Ubrany był w nonszalancko rozpiętą granatową koszulę i spodnie w jeszcze ciemniejszym odcieniu granatu. Miał trzydzieści trzy lata, mieszane pochodzenie (matka biała, ojciec – Afroamerykanin) i pracował niegdyś jako policjant w Chicago. Stypendium za osiągnięcia w drużynie futbolowej pozwoliło mu skończyć prawo na Northwestern University. W FBI pracował od siedmiu lat, a przeniesiono go tam z Biura ds. Alkoholu, Tytoniu, Broni Palnej oraz Materiałów Wybuchowych. Atletyczna budowa – ćwiczył sztuki walki i od czasu do czasu prowadził kursy samoobrony w Quantico – nadawała mu wygląd kulturysty, choć zarazem ruszał się niemal z gracją tancerza.
Zdobywał przyjaciół wszędzie, gdzie tylko się pojawił, szatańsko przystojny i z zabójczym uśmiechem, nie narzekał też na brak atencji ze strony płci przeciwnej, lecz błyszczące oczy i olśniewający uśmiech stanowiły barierę, którą przekraczały tylko nieliczne jednostki. Życie osobiste Morgana podporządkowane było jego pracy, której agent oddany był w takim samym stopniu jak Hotchner – i zapewne z tego powodu ten drugi niemal bezgranicznie ufał temu pierwszemu.
Hotchner usiadł ostatni.
Naprzeciwko miał najstarszego członka grupy, Jasona Gideona, na oko przybyłego niemal z prywatną wizytą: siedział w koszuli z długimi rękawami w kolorze czerwonego wina i w granatowych spodniach, z prawą kostką opartą na lewym kolanie. Krótko przycięte czarne włosy, jastrzębi nos i mocna szczęka, inteligentne i współczujące oczy skryte pod gęstymi brwiami nadawały twardy, lecz nie surowy wyraz jego podłużnej twarzy, porysowanej zmarszczkami od śmiechu, niesłyszanego jednak w godzinach pracy.
Dobiegający pięćdziesiątki Gideon był żywą legendą w JAB: agent FBI od 1978 roku, o spokojnym profesorskim stylu bycia, nieco kłócącym się z szerokimi barami, należał do pierwszych profilerów, których praca pozwoliła stworzyć zupełnie nowe techniki kryminalistyczne.
Właściwie to Gideon, nie Hotchner powinien stać na czele zespołu. Hotchner miał pełną świadomość, że zarówno swoją pozycję, jak i formalne stanowisko zawdzięcza starszemu i bardziej doświadczonemu agentowi. Sześciomiesięczny urlop zdrowotny przyznany w rezultacie stresu pourazowego przetrzymał Gideona z dala od pracy i pozycji szefa. Po powrocie nie podjął żadnych kroków, by pozbawić Hotchnera funkcji; nie doszło też do rywalizacji między oboma agentami.
Mimo to Gideon cieszył się szczególnym statusem i wydawał polecenia niemal równie często jak Hotchner. Obaj darzyli się szacunkiem, Hotchner uznawał mądrość i doświadczenie Gideona za zasadnicze instrumenty w całym arsenale narzędzi do wyjaśniania zbrodni, którymi się zajmowali.
W tej sali, przy stole, który równie dobrze mógłby stać w sali konferencyjnej w banku lub firmie ubezpieczeniowej, siedzieli najlepsi specjaliści od analizy behawioralnej w Ameryce, profilerzy, których zadaniem było dotrzeć tam, gdzie miejscowa policja potrzebowała wsparcia w walce ze zbrodniczym umysłem.
Bez zbędnych wstępów Hotchner przystąpił do rzeczy:
– JJ dostała wiadomość z policji w Lawrence w Kansas. Uważają, że mają do czynienia z seryjnym mordercą.
– Uważają? – Morgan zmarszczył brwi. – Nie mają pewności?
– Ktoś morduje bezdomnych.
Reid pochylił się i zmarszczył czoło w skupieniu.
– Doskonały wybór... Drapieżca zawsze atakuje najsłabsze osobniki w stadzie.
– Sprawa może się okazać bardziej skomplikowana – powiedział Hotchner, po czym zwrócił się do agentki odpowiedzialnej za łączność z policją: – JJ?
Jareau włączyła pilotem ekran na ścianie. Ukazało się na nim zdjęcie przedstawiające miejsce zbrodni i mężczyznę leżącego na brzuchu na drewnianej podłodze.
Prentiss z otwartymi szeroko oczami skomentowała to, co zobaczyła:
– Wydawało mi się, że powiedziałeś, iż ofiarami są bezdomni.
Ofiara ewidentnie miała na sobie garnitur. Ciemne plamy, bez wątpienia od krwi, pokrywały niemal całe plecy ofiary.
Hotchner rzucił ostre spojrzenie w stronę Prentiss, jasno mówiące „Pozwól JJ mówić”.
– To jest bezdomny – wyjaśniła Jareau. – Roger Rondell, raz aresztowany w Lawrence za włóczęgostwo i dwa razy za żebractwo. W kartotece policyjnej brak informacji o poważniejszych przestępstwach. Znaleziono go dzisiaj rano w opuszczonym domu.
Morgan uniósł brwi i powiedział:
– Niezłe ciuchy jak na bezdomnego.
Zdjęcie z ostatniego miejsca zbrodni ustąpiło następnemu.
Tym razem ofiara leżała na plecach, a obiektyw skierowano na głowę – zmarły był ogolony, miał krótko przycięte włosy i nie wydawał się szczególnie zaniedbany. Widać było, że kołnierz marynarki był nieco zabrudzony, ale nie krwią. Mimo to odzienie wyglądało podejrzanie schludnie.
– Ten też jest czysty – dodał Morgan. – Mało prawdopodobne, żeby bezdomny miał garnitur, a jeśli nawet, to utrzymanie go w czystości na ulicy nie należy do łatwych zadań.
– I to właśnie odróżnia zabójstwa w Lawrence od innych – stwierdził Hotchner, przenosząc wzrok z ekranu na agentów i z powrotem. – Tutaj bezdomni znikają, a następnie pojawiają się zadźgani i pocięci... a przy okazji wypucowani.
– Wypucowani? – Prentiss sceptycznie powtórzyła ostatnie słowo.
– Umyci. W wannie albo pod prysznicem. Albo jeszcze inaczej. I w nowym ubraniu. Najpewniej używanym, ale stosunkowo ładnym i świeżo wypranym.
Lekko poklepując się palcami po policzku, Reid zapytał:
– Czy ofiary są tylko mężczyznami?
Dla nikogo na sali nie było tajemnicą, że prawdopodobieństwo morderstw na tle seksualnym radykalnie się zmniejsza, jeśli ofiary nie są wyłącznie płci żeńskiej lub męskiej.
– Ten zabójca stosuje parytety – odpowiedziała Jareau, wciskając klawisz na pilocie.
Na ekranie pojawiły się kolejne zbliżenia martwych twarzy.
Licząc z Rondellem, martwy kwartet składał się z dwóch kobiet i dwóch mężczyzn. Obaj mężczyźni i jedna kobieta byli biali, druga żeńska ofiara natomiast była Afroamerykanką. Sądząc z twarzy, ofiary były w różnym wieku.
– Bezdomność – powiedział Hotchner – jest jedynym wspólnym mianownikiem.
Marszcząc się i myśląc na głos w szczególny dla siebie, przerywany sposób, Reid przestał podpierać brodę pięścią i powiedział:
– Większość seryjnych morderców jest biała... ale nawet, gdy tak nie jest, niemal wszyscy wybierają ofiary z własnej rasy.
Morgan miał szeroko otwarte oczy. Z lekceważeniem machnął ręką i powiedział:
– Ten gość bierze wszystko! Mężczyzn i kobiety, młodych i nieco starszych, czarnych i białych...
– Rozumiem – wtrącił Reid – że terminu „gość” używasz bez żadnego odniesienia do płci zabójcy.
Morgan rzucił Reidowi spojrzenie oznaczające „czego się znów czepiasz?”, ale wszyscy wiedzieli, o co chodzi młodemu agentowi: seryjni mordercy płci żeńskiej należą do rzadkości, a właściwie niemal ich nie ma.
Hotchner skierował uwagę swych ludzi na zdjęcia ofiar i powiedział:
– Możemy tu mieć do czynienia z czynnikiem świadczącym o obsesji, z mordercą zabijającym naprzemiennie.
– To znaczy? – spytał Morgan.
Hotchner lekko poruszył rękami; w jego mniemaniu było to wzruszenie ramionami.
– Co druga ofiara jest kobietą, a konkretnie numery pierwszy i trzeci. Numerem drugim jest drugi mężczyzna, a czwartym Rondell.
– A co do czasu zabójstw – odezwała się Prentiss, patrząc na ekran jak na hieroglify, które pragnęła odcyfrować. – W jakim odstępie czasu dochodziło do kolejnych morderstw?
– Do pierwszego doszło pod koniec października, do drugiego w listopadzie – odpowiedziała Jareau. – Potem nic przez długi czas, dopiero dwa tygodnie temu znaleziono trzecią ofiarę, a dzisiaj Rondella.
– Zaznacz daty na mapie – poprosił Morgan, kręcąc głową.
– Jakieś oznaki sadyzmu seksualnego? – zapytał Reid.
Pytanie musiało paść, mimo ewidentnego braku prawdopodobieństwa wystąpienia elementu seksualnego.
Hotchner potrząsnął głową:
– Technicy w Lawrence znaleźli czyjeś DNA na ciele pierwszej ofiary, ale nic poza tym. W pozostałych przypadkach trudno było o jakiekolwiek dowody. Jedynym znaczącym odkryciem jest informacja, że w organizmach wszystkich czterech ofiar znaleziono Rohypnol.
Reid zmrużył oczy, jakby obraz na ekranie się rozmazał.
– Rohypnol – powiedział cicho, niemal do samego siebie, jakby chciał przetestować smak tego słowa. – Pigułka gwałtu. A mimo to brak aspektu seksualnego?
Hotchner potwierdził:
– Drań mógł oszołomić ofiary, żeby były uległe i się nie broniły. Ale występuje jeszcze drugi dziwny czynnik: mycie, strzyżenie, golenie... Najprawdopodobniej zabójca posłużył się narkotykiem, żeby ofiary były mu posłuszne.
– Brzmi sensownie – zgodziła się Prentiss.
– Wciąż nie rozumiem, po co ich tak pucował – powiedział Morgan.
Gideon przez cały czas siedział, patrząc spoza dłoni złożonych w trójkąt. Teraz wyprostował się i odezwał cichym, lecz zdecydowanym głosem, pocierając ręce o siebie, jakby musiał się ogrzać.
– Może myśli, że ich ratuje – stwierdził.
Tonem jakby zachęcał do zamówienia pieczonych skrzydełek w restauracji TGIF, Reid zapytał:
– Coś jakby ochrzczenie nieczystych, zanim zostaną posłani do domu swego Stwórcy?
– Właśnie. Może to jakiś rytuał.
Prentiss pochyliła się do przodu, przekrzywiła głowę i upewniła się:
– Czy to oznacza, że nasz morderca uważa bezdomność za grzech?
Gideon wzruszył ramionami i machnął otwartą dłonią.
– Pracowaliśmy kiedyś nad „czyścicielem” w Kansas City. Tu możemy mieć do czynienia z podobną sprawą.
Mrużąc oczy, Prentiss spytała:
– Czyli morderca jest tylko boskim narzędziem do zabijania?
– Nie wiem – przyznał Gideon. – To tylko przypuszczenie. – Spojrzał w stronę Jareau. – Udało się zidentyfikować wszystkie ofiary?
– Jeszcze nie. Ostatnią ofiarą, znalezioną w opuszczonym domu, jest Rondell. Pierwszą, kobieta o nazwisku – Jareau spojrzała w notatki – Elizabeth Hawkins. Trzydzieści dwa lata, kilkakrotnie aresztowana za żebractwo, prostytucję, włóczęgostwo. Ciało znaleziono dwa dni przed Halloween.
– Najwyraźniej Kansas to nie jest dobre miejsce dla bezdomnych – skomentował Morgan.
Reid skonfrontował ponury żart z faktami:
– Według danych z internetu Lawrence w Kansas zajmuje drugie miejsce na liście miast najpodlej traktujących bezdomnych w Stanach Zjednoczonych. Gorsza jest tylko Sarasota na Florydzie.
Morgan wyglądał na zaskoczonego; nie spodziewał się chyba, że jego żart tak szybko znajdzie potwierdzenie w faktach.
– To wszystko przechowujesz w głowie?
Szczupły Reid wzruszył ramionami.
– A gdzie niby mam przechowywać?
– Nie prowokuj...
Gideon przerwał im:
– Co z pozostałymi dwiema ofiarami?
Jareau ponownie rzuciła okiem na notatki.
– Druga kobieta, Paula Creston, Afroamerykanka, niespełna trzydzieści lat, raz aresztowana za kradzież bochenka chleba i jakichś drobiazgów w nocnym sklepie. – Spojrzała na agentów. – Ciało znaleziono dwa tygodnie temu. Drugi mężczyzna, znaleziony w listopadzie, to NN. Lekarz sądowy określa jego wiek na około pięćdziesiąt dwa lata. Żadne odciski w bazie AFIS ani VICAP nie pasują.
– A w wojskowej bazie danych? – zapytał Hotchner.
– Garcia właśnie to sprawdza – odpowiedziała Jareau.
Na niemal wszystkich twarzach zagościł przelotny uśmiech. Tylko Gideon, skupiony na zabójstwach, zachował powagę.
Technik Penelope Garcia była komputerowym analitykiem danych i znała się na tym jak nikt. Nieco pond trzydziestoletnia, ładna, apetycznie pulchna kobieta w charakterystycznych ciuchach, rzadko kiedy opuszczała swoje „Biuro Bezgranicznej Wiedzy” (a kiedy już to czyniła, najczęściej zasiadała za kierownicą swojego stylowego cadillaca).
– Armia to dobry pomysł – stwierdził Gideon.
– Przecież znasz Departament Obrony – melancholijnie stwierdziła Jareau. – Nie palą się do współpracy.
– Mam tam kumpla, może uda mi się naoliwić tryby – obiecał Hotchner.
– Więc ty masz jakichś kumpli, Hotch? – z ledwo widocznym uśmiechem skomentował Morgan. – Dobrze wiedzieć.
Hotchner z wysiłkiem odwzajemnił uśmiech.
– Ile dni przed Świętem Dziękczynienia doszło do tego listopadowego zabójstwa? – zapytał Gideon.
– Dwa tygodnie – odpowiedziała Jareau.
Doktor Reid, ponad wiek rozwinięty dzieciak, który doprowadzał do szału całą szkołę, ponownie wyskoczył z pytaniem:
– Nic więcej nie wiemy o ofiarach?
Jareau odpowiedziała:
– Wszystkie dane masz przed sobą. Jedyne, co łączy ofiary, to bezdomność i fakt, że najczęściej można je było spotkać w centrum Lawrence.
– Zniknęli dokładnie tam, gdzie teoretycznie powinni być najbezpieczniejsi – dodał Hotchner. – Wszyscy bezdomni ciągną do centrum. Lawrence nie jest wyjątkiem. W centrum są budynki publiczne, gdzie mogą się schronić w razie niepogody, i restauracje, pozwalające znaleźć coś do zjedzenia.
– I rzeczywiście czują się tam bezpiecznie – powiedział Gideon.
– Tyle że z definicji ich egzystencja zakłada brak bezpieczeństwa – stwierdził Hotchner. – Powinni z nieufnością traktować wszystkich, którzy do nich nie pasują.
– Co nie zmienia faktu – Gideon, lekko przekrzywił głowę – że centrum ułatwia działanie naszemu mordercy.
– Czyli? – zapytała Jareau.
– Daje mu łatwy dostęp do nieświadomych zagrożenia potencjalnych ofiar – odpowiedział Gideon. Jego spojrzenie rzucone spod ciemnych brwi nabrało twardości. – Gdzie znaleziono ciała?
– Ciało Elizabeth Hawkins – wyjaśniła Jareau – było w opuszczonej fabryce. Znaleźli je robotnicy, którzy przyszli usunąć azbest. Drugie zwłoki, naszego NN, znalazł człowiek przeszukujący pojemnik na śmieci za warzywniakiem. Paulę Creston, trzecią ofiarę, znaleziono na złomowisku. A ostatniego, czyli Rondella, w opuszczonym domu.
– Niewiele tych informacji – zauważyła Prentiss.
– Będzie więcej – odrzekł Hotchner – jak tam dotrzemy. Pakujcie się.
Wszyscy wiedzieli, co to znaczy – w Bazie Sił Powietrznych Andrews będzie na nich czekał ich learjet.
– Ostatnie zwłoki – dodał Hotchner – znaleziono dzisiaj rano, a jeśli się pospieszymy, na miejsce zbrodni możemy dotrzeć przed zmrokiem. – Rzucił okiem na zegarek. – Startujemy za godzinę.