Trwa ładowanie...
22-05-2015 16:15

Co nas nie zabije - wywiad z Adamem Ubertowskim

„Nie jestem pewien, czy, gdybym miał taką moc, wolałbym by ten wypadek się nie wydarzył” – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Adam Ubertowski, pisarz i psycholog, najbardziej poszkodowana ofiara Michała L., który w lipcu ubiegłego roku wjechał w tłum bawiący się na sopockim Monciaku i ranił 23 osoby. „Sopocki rajd” – najnowsza powieść Ubertowskiego – jest zapisem tamtych wydarzeń.

Co nas nie zabije - wywiad z Adamem UbertowskimŹródło: Fot. Damian Kramski
d1jhs5c
d1jhs5c

„Nie jestem pewien, czy, gdybym miał taką moc, wolałbym by ten wypadek się nie wydarzył” – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Adam Ubertowski , pisarz i psycholog, najbardziej poszkodowana ofiara Michała L., który w lipcu ubiegłego roku wjechał w tłum bawiący się na sopockim Monciaku i ranił 23 osoby. „Sopocki rajd” – najnowsza powieść Ubertowskiego – jest zapisem tamtych wydarzeń.

Tomasz Pstrągowski: Co się wydarzyło 19 lipca 2014 roku?

Adam Ubertowski:Stało się coś, co nie miało prawa się stać. Na bodajże największy w Polsce plac zamknięty – sopocki deptak Bohaterów Monte Casino i molo - rozpędzonym samochodem wjechał człowiek, którego celem było koszenie ludzi. Wpadł w rozbawiony, wyluzowany tłum. W środku upalnych wakacji.

Ranił 23 osoby. Na szczęście brzmi to o wiele bardziej makabrycznie niż było w rzeczywistości. Nie zakończyło się to jakąś wielką tragedią – bo łatwo sobie wyobrazić sytuację, w której zginęłoby kilkadziesiąt osób.

Pan był najbardziej poszkodowaną ofiarą.

Na mnie – dosłownie na mnie – ten samochód się zatrzymał.

d1jhs5c

Jeden z moich kolegów wiedział, że była taka akcja, ale nie wiedział, że brałem w tym udział. Ważyłem wtedy 20 kilogramów więcej niż teraz, więc zażartował sobie: „szkoda, że w Adasia nie trafił, gdyby w niego uderzył, to by się zatrzymał jak na drzewie”. I tak to mniej więcej wyglądało – samochód wjechał we mnie, przygniótł mnie do ławeczki lub drzewa (nie jestem pewien, nie pamiętam zbyt dobrze tego momentu) i się na mnie po prostu zatrzymał. Gdy kolega się o tym dowiedział, miał ponoć bardzo dziwną minę.

(img|569330|center)

Celował w pana?

Nie wydaje mi się. To była końcówka jego rajdu. Samochód miał stłuczoną szybę – całą pokrytą pajęczyną. Kierowca najprawdopodobniej nic nie widział. Jechał slalomem, odbijał się od latarni i kwietników.

Auto uderzyło w Pana w momencie, gdy kierowca już wracał z mola. Widział pan więc samochód wcześniej, gdy zjeżdżał deptakiem. Nie był pan zaniepokojony?

Gdy zjeżdżał deptakiem wszyscy komentowali, że to jakiś idiota, który chce się popisać. Zastanawialiśmy się, gdzie jest policja lub straż miejska. Byliśmy poruszeni, ale nie przerażeni. Towarzyszyło temu uczucie dziwności. Wie pan, ja mieszkam w Sopocie, widziałem kilka razy, jak ktoś jechał Monciakiem, to się zdarza.

d1jhs5c

Różnica w tym, że zazwyczaj ludzie, którzy zabłądzą na deptak jadą powolutku, dwa-trzy kilometry na godzinę, trąbiąc i przepraszając wszystkich. A ten samochód pruł przed siebie. Jakby to była zwykła ulica. Ale na tym etapie jeszcze ludziom udawało się przed nim uskoczyć, więc nie spodziewałem się tragedii.

Zresztą miała wtedy miejsce sytuacja, która być może mnie nieco uspokoiła. On się w pewnym momencie zatrzymał przed jakimś przechodniem, który na niego krzyczał. Więc kierowcy jeszcze wtedy nie odbiło, miał na tyle rozsądku, by kontaktować, co się dzieje dokoła niego. Dostrzegać przechodniów, hamować.

Pamięta pan dokładnie całe to wydarzenie?

Nie. Część wspomnień uleciała na skutek szoku. Część dopisałem sobie już po wypadku – rekonstruowałem całą sytuację na podstawie doniesień medialnych czy opowieści moich przyjaciół. Nie miałem zaniku pamięci, ale stres zrobił swoje. Najlepiej tę sytuację pamiętają ludzie, którzy nie zostali bezpośrednio poszkodowani. Wiele szczegółów dowiedziałem się od przyjaciół, którzy chwilę wcześniej poszli kupić zapiekanki i przyglądali się wypadkowi z boku.

d1jhs5c

Jakie obrażenia pan odniósł?

Zmasakrowało mi nogi, obie. To jedyne części mojego ciała, które zostały poszkodowane. Ani zadrapania na głowie czy rękach. Nawet potłuczeń niewiele. Natomiast nogi to makabra. Prawa to wielokrotne, bardzo skomplikowane złamania. Lewa zaś została całkowicie zmiażdżona. Można było ją swobodnie ucinać – większość lekarzy by to zresztą zrobiła.

Zdawał pan sobie sprawę, w jak poważnym jest pan stanie?

Żartuje pan? Kiedy się ocknąłem, rozejrzałem się i uznałem, że w sumie nic mi się nie stało. Wokół panował spokój, miałem jakieś pokiereszowane nogi, ale – pomyślałem – to nic wielkiego, za miesiąc-dwa wrócę do życia, nie będzie źle. To było złudzenie. Potwornie waliła mi krew, każda minuta miała znaczenie. Lekarze powiedzieli mi później, że gdyby zatamowano krwawienie kilka minut później, albo bym umarł, albo miałbym nieodwracalne zmiany w mózgu wywołane niedotlenieniem.

Gdyby w tamtej sytuacji amputowano mi nogę, nie mógłbym mieć do nikogo pretensji. To byłoby całkowicie zgodne z zasadami sztuki. Lekarz zrobiłby to, by ratować mi życie.

d1jhs5c

Panu jednak tej nogi nie amputowano.

Straciłem 15 centymetrów kości. Na tym odcinku ocalała mi tylko strzałka – kość, z której istnienia wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. Natomiast głównej kości nogi po prostu nie było. Jeszcze 10-15 lat temu wszyscy rozłożyliby ręce. Dzisiaj jednak medycyna jest już tak rozwinięta, że problemem było tylko uratowanie nogi – ordynator powiedział, że jeżeli ją ocalimy, to on już mi tę kość poskłada.

Na 10 dni wpakowano mnie do komory hiperbarycznej w Redłowie. To był decydujący moment – chodziło o to, by dotlenić mój organizm, w szczególności oczywiście nogę, do której tlen nie dochodził. Następnie przeżyłem szereg operacji. Musiano zamknąć samą dziurę w nodze w sensie skórnym. Mówię bardzo dosłownie, miałem w nodze prawdziwa dziurę, pod którą nic nie było, bo przecież wszystko to się po prostu rozleciało. By to osiągnąć, robiono mi przeszczepy skóry. Równocześnie w prawą nogę, tę która była „tylko” połamana, włożono tytanowy pręt, pomagający zrosnąć się kości. Zresztą pręty miałem też w lewej nodze – łączyły one dwie części nogi, które wcześniej trzymała kość i więzadła, a które zostały od siebie oderwane. W środek, pomiędzy te pręty wlano cement medyczny, mający przygotować mięśnie i tkanki na kość. W styczniu ten cement usunięto. Przez biodro, z uda wyciągnięto takie półpłynne kości, które następnie wymodelowano jak z plasteliny i włożono. Istnieje 99 proc. szansy, że ona się teraz przebuduje w nową
kość.

(img|569331|center)

d1jhs5c

W jakim stanie jest pan teraz?

Prawa noga jest już sprawna. Lewa ma się coraz lepiej, ale prognozy są różne. Osobiście miałem nadzieję, że w wakacje będę mógł już chodzić bez kul, ale nie jest to pewne. Ważne, żeby nie uszkodzić kolana, więc najprawdopodobniej w wakacje dopiero zacznę odkładać kule. Dużym problemem jest to, że mięśnie nóg zanikają bardzo szybko. Po roku ich nieużywania, mam w tej nodze 10, może 20 proc. siły, którą miałem wcześniej. Gdybym stanął na tej nodze po prostu bym się przewrócił. Do 100-proc. sprawności najprawdopodobniej nigdy nie powrócę. Ale mam nadzieję, że będę mógł się już w miarę normalnie poruszać pod koniec 2015 roku – czyli 1,5 roku po wypadku.

Podkreśla pan – zarówno w wywiadach, jak i w książce – że decyzja o ratowaniu nogi była bardzo ryzykowna. Dlaczego lekarze się na nią zdecydowali?

Nie wiem. Trafiłem do Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego w Gdańsku. To jest klinika, w której nie pracują przypadkowi ludzie. To niesamowity zespół specjalistów, którzy są bardzo prorozwojowi, otwarci na wszystkie nowinki naukowe, skłonni do eksperymentowania. Nastawieni na wyzwanie. W książce wkładam do głowy ordynatora zdanie, że nie po to on się uczył i decydował na źle płatny zawód, żeby ucinać ludziom nogi. Myślę, że gdybym trafił na kogoś innego, mniej ambitnego, to po prostu amputowano by mi tę nogę. I byłaby to jak najbardziej uzasadniona decyzja.**

Leżąc w szpitalu – 2 miesiące bez ruchu – tracił pan wiarę w cały ten wysiłek?

Nie. Jestem psychologiem biznesu. Całe swoje zawodowe życie mówię o sile psychiki, o tym jak ważne jest odpowiednie nastawienie i motywacja. Wcześniej to była dla mnie teoria, nie miałem możliwości tego przećwiczyć. Teraz wiem, że działa. To nie są książki – czynnikiem decydującym była w moim przypadku postawa wyparcia. Myślałem: „Ja nie będę chodził? To niemożliwe.” Nawet nie walka z samym sobą, ale niedopuszczanie do siebie informacji o najgorszych możliwych scenariuszach. Kiedy lekarze próbowali przygotować mnie na ewentualne konsekwencje, napominali, że mam się nastawić, że nie wszystko może się udać, mówiłem im: „co wy opowiadacie, będę skakał”. Na szczęście nie znałem się na medycynie, kiedy więc mówili, że leczenie będzie trwało rok czy dłużej, ja w ogóle nie wyobrażałem sobie, że to może być prawda. Wypadek miał miejsce w lipcu, a ja na wrzesień-październik planowałem już wrócić normalnie do pracy.

d1jhs5c

I to nastawienie było decydujące. Obserwowałem to zresztą nie tylko na swoim przykładzie, ale i innych pacjentów, którzy przewijali się przez mój pokój. Poznałem chociażby chłopaka przygniecionego przez suwnicę. Stracił rękę i nogę, teoretycznie nie miał prawa przeżyć. Jeżeli ja byłem jedną nogą w grobie, to on był w tym grobie trzema kończynami. I co? Półtora roku później normalnie funkcjonuje. Prowadzi samochód! Właśnie dlatego, że miał betonową psychikę. Wierzył. Potrafił nawet żartować z tego, co mu się stało.

A co z bólem? Cierpieniem czysto fizycznym?

Okazało się, że jestem ponadprzeciętnie odporny na ból. Nie wiedziałem o tym wcześniej, to kolejna rzecz, którą odkryłem. Na początku, w momencie wypadku nie czułem nic. To zabawne, ale organizm ludzki działa jak komputer. Ból ma czemuś służyć. Kiedy wkładamy rękę do ogniska, to ból służy jako ostrzeżenie: „wyjmij tę rękę z ognia!” Taki poziom bólu, który ja miałbym odczuwać niczemu już by nie służył, więc organizm go zablokował przy pomocy adrenaliny.

W szpitalu, po morfinie, pytano mnie o poziom bólu w skali 1 do 10. Odpowiadałem, że 8. Ale jednocześnie towarzyszyła temu refleksja, że jak to 8, przecież siedzę spokojnie i odpowiadam, a mówię, że 8. Powinienem wyć z bólu, bo naprawdę czułem to 8. Ale nie wyłem. Nie mam pojęcia czemu.

Czytając „Sopocki rajd” wyobrażałem sobie, że napisał pan książkę, by przepracować jakąś traumę.

Być może, nieświadomie. Zacząłem pisać jeszcze w sierpniu, trzy tygodnie po wypadku, leżąc w szpitalu. To dawało mi poczucie celu. Najlepiej pisało mi się z samego rana, więc bardzo wcześnie się budziłem, by między 6:00 a 9:00, jeszcze przed obchodem, napisać choć kilka stron. Później już było ciężko, bo szpital zaczynał żyć, zmieniali się pacjenci, chodzili lekarze.

Z początku nie chciałem jej pisać, ale namawiali mnie do tego znajomi. W szczególności mój przyjaciel lekarz, który, moim zdaniem, uratował mi życie nie pozwalając podnieść samochodu. I nagle wymyśliłem, jak można to zrobić. Jak podzielić narrację pomiędzy całą grupę bohaterów – zupełnie różnych. Jak opisać tę historię tak, by wynikało z niej, że nie zawsze tragedia oznacza koniec wszystkiego.

(img|569332|center)

Dla wielu bohaterów „Sopockiego rajdu” ta tragedia jest nie tylko niszczycielska, ale i w pewnym stopniu pozytywna. Niesie odmianę, jakieś dobro.

Bardzo mi zależało na tym, o czym pan mówi. To jest coś, co wynika ze mnie, z mojego osobistego doświadczenia. Nie chcę mówić, że wypadek był dla mnie dobry, ale bardzo łatwo jest mi wymienić pozytywne zmiany, które dzięki temu zdarzeniu we mnie nastąpiły. Na pewno się wyluzowałem, zrozumiałem, że nie muszę się nigdzie spieszyć. Wcześniej byłem spięty, uważałem, że wciąż muszę pracować, nie mogę tracić czasu. Teraz potrafię sobie powiedzieć: „po co?” Pamiętam, że rekrutowałem kiedyś człowieka, który, by mi zaimponować, mówił, że na 7 godzin spędzonych w pociągu 6 poświęca pracy. Nawet kiedy wypoczywał z synem, to uczył go jednocześnie angielskiego. Wtedy nie widziałem w tym nic dziwnego, dziś nie potrafię już tego zrozumieć. Moje życie było bardzo podobne. Byłem jak jeden z bohaterów powieści, który stworzył firmę po to, by być wolnym człowiekiem, ale nie był wolnym człowiekiem, bo wiecznie miał firmę.

Mam nadzieję, że ta zmiana będzie we mnie stała. Chciałbym za kilka lat spojrzeć na swoje życie i widzieć je jako „przed wypadkiem i po wypadku”. Dostrzegać, że naprawdę zmieniło się na lepsze. Paradoksalnie im dalej w las tym trudniej. Teraz zaczynają się największe schody. Dopiero dociera do mnie, że wielu rzeczy nie mogę zrobić. W najbliższym czasie nie pójdę na spacer, ani na mecz. Nie mogę pić, bo gdybym nie daj boże się wywrócił to lekarz by mnie chyba zabił. Z powodu kul nie odwiedzę bardzo wielu miejsc. Od roku nie byłem we własnym mieszkaniu, które znajduje się na trzecim piętrze w budynku bez windy. To jest trudniejsze niż leżenie w szpitalu i poddawanie się kolejnym operacjom.

Przedstawia pan też w książce sprawcę tego wszystkiego. W powieści nosi on imię Karol, w prawdziwym świecie jest Michałem L. Nie ma jednak w „Sopockim rajdzie” oskarżenia, ani niechęci…

Jakoś nie potrafię ich czuć. Bardzo szybko uznałem, że ten człowiek jest największą ofiarą tego wszystkiego. Wszyscy moi znajomi już dawno wrócili do życia, funkcjonują w 100 proc. Ja, powiedzmy że w 80, ale po wakacjach mam nadzieję, że będzie to nawet 105 proc. A on sobie zgotował naprawdę kiepski los. Wylądował w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym. Być może nigdy już z niego nie wyjdzie. Jeżeli wyjdzie, to trudno mi sobie wyobrazić jego życie – nie wiem, czy kiedykolwiek je poukłada.

Ja oczywiście poszperałem w jego sprawie, zanim zacząłem pisać o Karolu. Zafascynowała mnie podawana przez media informacja, że on ponoć napisał scenariusz, wsiadł w samolot i poleciał go sprzedać w Hollywood. Akurat miałem kiedyś taki pomysł na życie, bym pisał scenariusze do seriali. I wiem, jaki to jest trudny kawałek chleba – w Polsce, a co dopiero mówić o Los Angeles, gdzie w każdej knajpce kelneruje jakiś odrzucony scenarzysta. Więc kiedy przeczytałem, że ten człowiek tak po prostu wsiadł w samolot i tak po prostu poleciał tam, by wjechać z kopyta i sprzedać swój pomysł, to zdałem sobie sprawę, że był on lekko oderwany od rzeczywistości.

O tym, że jest chory psychicznie dowiedziałem się już po napisaniu książki. Oczywiście nigdy nie byłem w głowie chorego człowieka, ale wyobrażam sobie, że on wszystko to widział inaczej niż my. Żył we własnym świecie.

Nie podejrzewał pan, że udaje chorobę?

Nie mam podstaw by tak twierdzić. Przebadało go dwóch niezależnych biegłych. Zamknięto go w zakładzie dla poważnie chorych ludzi.

Nie szukam winnych tej sytuacji. Tu nie można nikogo winić, ten człowiek był chory. Dostał leki, które przestał brać, a przecież nikt się chyba nie spodziewa, by każdy komu przepisano leki był pod stała obserwacją. To trochę tak, jakby spadł na mnie sopel lodu - całkowicie przypadkowa sytuacja.

Moim zdaniem fala spekulacji internautów (o tym, że matka sprawcy była prokuratorką, o tym, że udawał chorobę psychiczną i tak dalej) wywodziła się tylko i wyłącznie z zamiłowaniu ludzi do hejtu. Sam stałem się ostatnio ofiarą tego zjawiska. Ktoś oskarżył mnie, że jestem wynajęty przez rodzinę Michała L., by go wybielać. Poważnie! Ktoś inny zarzucił mi, że napisałem tę książkę dla pieniędzy. Nie mając pojęcia jak małe pieniądze zarabia się w Polsce na literaturze.

Zupełnie przez przypadek, miałem szansę „sprawdzić” tego człowieka. Jego mama nie ma nic wspólnego z wymiarem sprawiedliwości, najprawdopodobniej jest księgową. Proszę sobie wyobrazić, jaki to dla niej dramat. Tym bardziej, że w jej środowisku najprawdopodobniej wszyscy wiedzą, że to jej syn.

Dlaczego zdecydował się pan na fikcję literacką, a nie literaturę faktu? Nie ukrywa pan, że to prawdziwa historia, inspirowana pana przeżyciami. Ale jednak wykreował pan fikcyjnych bohaterów i zmienił niektóre szczegóły.

Czuję się bardziej pisarzem niż reporterem. Dziennikarz musiałby przeprowadzić reaserch, zebrać fakty, wykonać całą tę robotę, która jest niezbędna, by reportaż był reportażem. Ja tymczasem w ogóle nie byłem tym zainteresowany. Zależało mi na opowieści.

Kiedyś ktoś powiedział o mnie, że jestem pisarzem projektowym. Uważam, że to trafne. Nie piszę wciąż tej samej książki, ale wyznaczam sobie jakiś cel, każda moja powieść jest inna. I tak samo zachowałem się, siadając do „Sopockiego rajdu”. Postawiłem przed sobą wyzwanie: „jak sobie poradzę w takiej sytuacji?”

Utrzymuje pan kontakt z innymi ofiarami?

Tylko ze swoimi znajomymi, którzy ucierpieli razem ze mną. Z pozostałymi nigdy się nawet nie spotkałem.

(img|569333|center)

Pytam, bo w „Sopockim rajdzie” przedstawia pan bardzo wiele ofiar.

Chodziło mi o to, by pokazać, że w obliczu tak nieprzewidywalnej tragedii wszyscy jesteśmy równi. Bohaterowie mojej książki pochodzą z najróżniejszych środowisk. Jest studentka, która dostała pierwszą pracę. Są dziewczyny bawiące się na wieczorze kawalerskim. Chłopak, który znalazł się tam zupełnie przypadkiem, w towarzystwie jakiś dziwnych dresiarzy, których nawet nie lubi. Grubość portfela, wiek czy status społeczny nie mają znaczenia, gdy człowiek w czerwonej Hondzie wjeżdża na Monciak i zaczyna kosić ludzi. Wszyscy są wtedy równi.

A jednocześnie chciałem pokazać, że nawet taka tragedia ma dla każdego z tych bohaterów jakieś pozytywne konsekwencje. Jest chociażby postać szemranego biznesmena, który nie ma szczęścia do kobiet – zainteresowanych bardziej jego pieniędzmi, niż nim. I w momencie wypadku ma szansę sprawdzić swoją najnowszą miłość. I po jej reakcji już wie, że to jest to.

To był moment próby?

Dla każdego z nas. Dzisiaj zupełnie inaczej patrzę na ludzi, którzy opowiadają mi o swoich nieszczęściach – czy to osobiście czy za pośrednictwem mediów. Każdy przynajmniej raz, dwa razy w życiu stanie w obliczu jakiejś tragedii, z którą będzie sobie musiał poradzić. I ważne jest to, jak zareaguje.

Miał pan uczucie, że pan zareagował dobrze?

Zdziwiłem się trochę własną siłą. Nie spodziewałem się, że tak dobrze sobie z tym poradzę. W życiu każdego człowieka jest tylko parę momentów, kiedy naprawdę może odmienić swój los. To są decydujące chwile, czasami zupełnie niewinne. I mam wrażenie, że wypadek był jedną z nich. I, że dobrze ją wykorzystałem.

Każdy z moich bohaterów coś stracił i coś zyskał. I to od nich zależy, co z tymi zyskami i stratami zrobią. Ja na przykład straciłem dużo czasu i zleceń. Przekreślono moje plany na najbliższe miesiące, jeżeli nie lata. Leżałem w szpitalu, cierpiałem, bałem się. Nie ma nic fajnego w sytuacji, gdy budzisz się na sali pooperacyjnej. Obolały i zdezorientowany. Wokół leżą ludzie, często bardzo schorowani. Nie możesz się ruszać, więc wszystkie najbardziej intymne potrzeby pomaga ci załatwić pielęgniarka. To okropne przeżycie. Ale jednocześnie dowiedziałem się czegoś o sobie, dojrzałem, miałem czas by przemyśleć moje sprawy i podjąć ważne decyzje.

Wiem, że to co powiem zabrzmi ryzykownie, ale nie jestem pewien, czy, gdybym miał taką moc, wolałbym by ten wypadek się nie wydarzył. Bez niego i wszystkiego, co się po nim wydarzyło, moje życie byłoby o 10-20 proc. uboższe.

d1jhs5c
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1jhs5c