Byli już dostatecznie blisko kolejowych warsztatów, żeby usłyszeć łoskot machin zakładających trakcję i zgrzyt samojazdów, towarzyszące pracom nieustannie zmniejszającym odległość Helleronu od Kolegium. Ile metrów zostało jeszcze do pokonania? Zagrabiona „Duma” mogła ruszyć w drogę jutro lub pojutrze.
Na razie spoczywała na bocznicy, pod wielkim dachem, który osłaniał ją przed kaprysami pogody. Mniejszy pojazd schowano by w szopie, ale „Duma” była zbyt wielka i wspaniała, by projektanci zgodzili się na zasłonięcie jej mechanizmu. Była nowym rodzajem pojazdu o tępo ściętym przodzie. Boki miała jednak pokryte pięknymi zawiłymi srebrnymi ornamentami, jakby była wielką ceremonialną maczugą przeznaczoną do tajemnych obrzędów. Za potężną głowicą znajdował się sam silnik błyskawiczny. Stenwold nigdy nie widział takiego. Miał przy tym obawy, że Scuto znał się na nich niewiele tylko lepiej od niego, a to on miał go zniszczyć albo wykorzystując ładunki wybuchowe, albo przeciążając i detonując sam motor. Był to wspaniały mechanizm, długi na sześć metrów, o pokrytych płytami płaskich bokach, przez które przenikały rury, przewody, zwoje i kręte lejki. Z dachu dumnie sterczał w górę półtorametrowy pręt. Za tym monumentalnym silnikiem znajdowała się kabina samego mechanika. W bardziej prymitywnych lokomotywach mogłyby
tam być, powiedzmy, klapy palenisk, w których drewnem podgrzewano by kotły z wodą, żeby dostarczyć parę do tłoków. W wypadku tej machiny Stenwold nawet nie próbowałby odgadnąć przeznaczenia przyrządów kontrolnych.
Nigdzie nie dostrzegli wartowników ani straży. Podeszli do warsztatów od południa, żeby mieć lepszy widok, ale i stąd niełatwo było ocenić sytuację. Hangary mieściły się w wykopie głębokim na trzy metry i ponad dziesięć razy szerszym i dłuższym. Na całym terenie porozstawiano komórki na narzędzia i stosy rur oraz mniejsze silniki. Dałoby się wśród nich ukryć kilkunastu strażników.
Stenwold wiedział, że bez jego rozkazu nikt się nie ruszy, ale gdy go wyda, straci możliwość kontroli nad wydarzeniami. Wszystko wymknie mu się z rąk niby latająca machina, którą można wypuścić w powietrze, ale nie da się przewidzieć, gdzie wyląduje.
Nieoczekiwanie dla samego siebie odkrył, że nie może się zmusić do wyduszenia z siebie słowa.
I w tejże chwili usłyszał syk Sperry:
– Uwaga na niebo! Słyszę motoloty!
Wszyscy natychmiast się rozbiegli i unieśli kusze ku ciemnemu niebu, ale po chwili rozległ się głos Che:
– Cisza! Spokój! To Achaeos.
Zebrali się ponownie i zobaczyli opadającą nieopodal ku ziemi sylwetkę ciemca. Księżyc był w pierwszej kwadrze i dawał dość nikłe światło, a za nimi w wykopie też nie było zbyt wiele lamp, ale i przy tym oświetleniu poznanie Achaeosa zajęło Stenwoldowi tylko chwilę.
Już miał powitać ciemca, gdy ku ziemi zaczęły opadać inne sylwetki. Znieruchomiał, obawiając się zdrady, a potem poczuł nagły przypływ nadziei.
Obok Achaeosa wylądowało przynajmniej kilkunastu ćmopodobnych – wszyscy mieli w dłoniach łuki, a na piersiach skrzyżowane skórzane pasy wzorowane na pomyśle much, na które narzucili nieco skrócone opończe z kapturami. Byli wśród nich i dwaj modliszowce, mężczyzna i kobieta, w nabijanych ćwiekami pancerzach, równie wysocy i zamknięci w sobie jak Tisamon. A także ważka z długim łukiem i szarańczak trzymający w dłoniach parę sztyletów. Wszyscy byli w szarych plamiastych strojach, dlatego w cieniu i przy świetle księżyca nawet na otwartej przestrzeni i z bliska niełatwo było ich dostrzec.
– Na młot i obcęgi! – mruknął Stenwold. – Więc wasi Skryresi nareszcie ujrzeli światło! Albo dostrzegli mrok, cokolwiek wolisz...
Che, która przepchnęła się obok stryja, żeby uściskać Achaeosa, nagle się zatrzymała, spojrzała na Stenwolda z poczuciem winy, ale on w tej chwili wcale się tym nie przejął.
– Kiedy wróciłem do Tharnu, już na mnie czekali – odezwał się Achaeos, obejmując Che jednym ramieniem. W jego głosie dźwięczała obawa. – Ogłosili mnie swoim kapitanem. Skryresi… jeszcze się zastanawiają. Oficjalnie Tharn nie zajął jeszcze żadnego stanowiska w sprawie Imperium.
– To kim są ci ludzie? – zapytał Stenwold i nagle w jego umyśle zajaśniało jedno słowo. – Z Arcanum?
Achaeos obejrzał się na swoją grupę.
– Powiedzieli mi tylko, że będą walczyć z osowcami, mistrzu Makerze. Najwidoczniej niektórzy Skryresi podjęli jednak decyzję i sami ściągnęli swoich agentów. Owszem, mistrzu, to przedstawiciele Arcanum i są po naszej stronie.
W tej jednej sprawie, mistrzu Makerze, są z tobą.
– Więc jak się do tego zabierzemy? – zapytał Scuto, mierząc przybyszów taksującym spojrzeniem.
– Przyglądaliśmy się temu miejscu wcześniej – stwierdził Achaeos. – Zawsze było strzeżone. Teraz wartownicy zniknęli.
– To nam ułatwia zadanie – mruknął Balkus ponad ramieniem Scuto.
– Nie, to oznacza, że się nas spodziewają – odparł Achaeos.
Stenwold musiał się z tym zgodzić.
– Wszyscy zostali zabici lub przekupieni albo może z rozkazu jakiegoś przekupionego przez Imperium magnata zdjęto posterunki. Gdzie więc kryją się osowce, Achaeosie?
– Kilku czai się w samej machinie – wyjaśnił ciemiec. – Widzieliśmy też paru poukrywanych na placu. Podejrzewamy, że jest ich więcej i że to pułapka.
– Ale skoro wiemy, że to pułapka, spróbujmy ją wykorzystać – powiedział Stenwold.
– Jeżeli się nie wycofujecie, jesteśmy z wami – oznajmił Achaeos. – Wszyscy moi ludzie złożyli przysięgę. – Skrzywił się, raz jeszcze uścisnął Che i odsunął się. – To będzie ciężka walka, mistrzu Makerze. Niedaleko stąd widzieliśmy ukrywające się dwa tuziny osowców, którzy pewnie czekają tylko na sygnał wartowników. A ich główny obóz też jest blisko. Niewątpliwie dobrze to przemyśleli i niemal natychmiast będą mogli przysłać wsparcie. Ile czasu zajmie wam zniszczenie tej machiny?
Stenwold spojrzał pytająco na Scuto, który wzruszył ramionami.
– Trudno powiedzieć. Nigdy przedtem nie musiałem niszczyć takiej bestii.
– No to będzie walka – stwierdził ciemiec z powagą w głosie.
Był blady i wyglądał bardzo młodo. Stenwold powiódł wzrokiem po twarzach zebranych. Oprócz niego, Scuto, Tisamona i szarańczaka, który przybył wraz z Achaeosem, wszyscy wydali mu się młodzikami.
– Jeżeli ktokolwiek, powtarzam, ktokolwiek zechce odejść, niech odejdzie teraz – zwrócił się do nich, ale nikt się nie ruszył. Każdy był przestraszony, może z wyjątkiem kilku takich jak Tisamon, którzy mieli zabijanie we krwi. Na miejscu trzymały ich duma i strach przed hańbą. Miał nawet ochotę powiedzieć im, że zranioną dumę da się wyleczyć, podczas gdy rana może nawet zabić, ale nie odezwał się słowem, bo teraz byli jego ludźmi. Przyszli tu zgodnie z jego planem, żeby przeżyć lub zginąć w zależności od swoich umiejętności i wyroku losu.
– Gdzie byłby z was największy pożytek? – zapytał Achaeosa.
– Możemy uderzyć, zanim ktokolwiek nas zobaczy – odparł ciemiec. – Zadamy pierwszy cios w tej bitwie. Spojrzał na modliszkę i Stenwold domyślił się, że kobieta była jego taktykiem. – Zaatakujemy – wyjaśniał dalej Achaeos – osowców ukrytych w lokomotywie i wartowników, których udało nam się wypatrzyć. Wtedy wy powinniście już biec do silnika. Jestem pewien, że podniosą alarm, ale to tylko zwiększy zamęt. Moi ludzie i wasi, którzy nie zajmą się niszczeniem machiny, będą musieli odeprzeć ataki wszystkich osowców, jacy nadbiegną. Taki jest nasz plan.
Stenwold kiwnął głową.
– Nie zdołałbym wymyślić lepszego – zgodził się.
Achaeos i jego ludzie rozpłynęli się w mroku, który nie stanowił dla nich przeszkody, a Stenwold skinieniem dłoni nakazał pozostałym podejść ostrożnie i niepostrzeżenie do krawędzi wykopu. Pod ścianami warsztatów zgromadzono rozmaite rupiecie, więc zakradnięcie się do „Dumy” nie powinno być trudne. Trudniejsze będzie wyniesienie się stamtąd w jednym kawałku.
Zaczął odliczanie, ale potem stwierdził, że nie wie, do ilu powinien policzyć, więc przestał. Noc była chłodna, od wschodu wiał lekki wietrzyk, ale wokół panowała niezwykła cisza. Niełatwo było mu uwierzyć, że o rzut kamieniem obozuje kilkunastu osowców. Musieli wstrzymywać oddechy.
– Tam! – syknęła Tynisa.
Stenwold w pierwszej chwili nie dostrzegł niczego, ale był tak spięty, że zaufał jej ocenie.
– Jazda! – wydał rozkaz.
– Sir! – odezwał się jeden z ludzi Thalryka i oficer otrząsnął się z zamyślenia. Noc była cicha i nie usłyszał żadnego sygnału.
– Co jest? – zapytał.
– Zobaczyłem coś przy lokomotywie, sir.
Thalryk wspiął się na nasyp i wytężył wzrok. Jego lud nie należał do dzieci nocy, ale lampy płonące wokół „Dumy” dawały dość światła.
– Nic nie widzę… – zaczął, ale w tej samej chwili coś zobaczył.
Jednocześnie wartownik zadął w gwizdek.
Cień. Był to jedynie cień pomiędzy nim a źródłem światła, ale zobaczył wylatującego z kabiny „Dumy” człowieka. Stenwold i jego ludzie rozpoczęli atak.
– Jazda, wszyscy! – ryknął. – Desantowcy powietrzni, zabezpieczyć lokomotywę. Piechota… – W tejże chwili ujrzał ludzi zsuwających się po zboczu wykopu i biegnących ku lokomotywie. – Skoście mi ich! – Wskazał ich palcem.
Kilku jego ludzi było już w powietrzu i z rozwiniętymi skrzydłami leciało ku lokomotywie z maksymalną prędkością. Kilkunastu innych ciężkozbrojnych z włóczniami i tarczami przebiegło obok niego. Thalryk ponownie rzucił okiem na przedpole i wydało mu się, że widzi Stenwolda biegnącego na czele napastników. W tego rodzaju potyczkach dobry dowódca powinien prowadzić oddział do boju i Thalryk poczuł szacunek dla wroga.
– Hej, ty! – zwrócił się do stojącego tuż obok młodego posłańca. Mucha należał do sztabowców, a nie miejscowych, i na skórzanym napierśniku miał imperialny uniform.
– Ruszaj do majora Godrana – polecił. – Powiedz mu, żeby migiem podesłał tu trzy… nie, cztery plutony. Niech przyśle też samojazd z obserwatorem do korygowania ognia.
– Tak jest, sir!
Goniec śmignął przez noc do głównego obozu. Do przybycia posiłków Thalryk i jego ludzie byli zdani na własne siły.