Czasem wydaje mi się, że pamiętam zbyt wiele.
Puste mieszkania w blokach, rozświetlane słońcem lipca. Spokojnie żeglujące w smugach ostrego jak brzytwa światła drobinki kurzu. Dywany w motywy florystyczne, eksponaty książek za szkłem kredensowych szyb, pufy, kanapy i sofy. Z rozgrzanych podwórek wchodziłem razem z G. w ciche wnętrza, jakby wyłożone gąbką wytłumiającą, zaokienne krzyki szczęśliwych dzieci i szum nielicznych jeszcze wtedy samochodów nie dolegały, tworząc przyjemne, miejskie tło, które upewnia, że nie jesteśmy do końca sami.
Pamiętam spokój tych lokali, porzuconych przez sąsiadów, ciotki, przyjaciół rodziny. Opalali się nad Bałtykiem lub Morzem Czarnym, mając pewność, że hodowane z pieczołowitością meble, ruskie pralki, głośno pracujące lodówki "Mińsk", kryształy, parkiety w jodełkę i kwiaty znajdują się pod troskliwą opieką. Mimo pustki, mieszkania nie traciły swoich zapachów, przeciwnie - wszystkie archeologiczne warstwy pokrywające tapety i boazerie stawały się wyraźniejsze, bo nie rozpraszały ich doraźne wonie. Więc czuć było długoletnią historię każdego z nich, ulubione perfumy właścicielek, najchętniej konsumowane potrawy, świąteczne obiady, pieluchy obsrywane przez kolejnych potomków, oczyszczający zapach krochmalu ze świeżo upranych prześcieradeł, pot, krew mężczyzn powracających z wielodniowych baletów z pokancerowanymi twarzami, pewnie nawet zapachy kłótni i miłości, których obecność staje się oczywista dopiero wtedy, gdy zaczynamy je wspominać. Mieszało się wszystko, tworząc gęstwę, w której sam nos był mało
przydatnym narzędziem. Potrzebowałem dystansu lat, żeby rozeznać się w tych labiryntach. Nie rozumiałem zupełnie zapachów i świateł, ale zapadły we mnie, żeby po długim czasie przypomnieć o swoim istnieniu. To najbardziej prawdopodobne, ale oznacza, że otwierając poszczególne drzwi nie czułem zbyt wiele. Pewnie nawet uprawiałem nudne zajęcie: przez kilka tygodni dzień w dzień odwiedzałem mieszkanie w jakimś bloku, za każdym razem mając jako partnera jedynie ciszę i wieczne utyskiwania G. Dopiero kiedy wszystkie te miejsca zniknęły z mojej mapy, rozpamiętuję nieprzydatną wiedzę, że u B. pachniało pieczonym karczkiem, doprawianym dużą dawką majeranku, mieloną wieprzowiną rzuconą na rozgrzaną patelnię, sczerniałym od podgrzybków bigosem, a u T. zupełnie inaczej - jakby jej rodzina żywiła się wyłącznie aromatem rumowym do ciast i sparzonymi migdałami. Nie pamiętam jedynie zapachu mieszkania F., ale tam nigdy nie działo się zbyt ciekawie.
Pamiętać za dużo.
Zamaszysty ruch butem po piasku, wyznaczający tor do gry w kapsle. Nadawały się tylko te od piwa i oranżady, od wódki były za ciężkie. Jak ojciec kupował piwo "Łomżyńskie", podważałem je nożykiem, ostrożnie, z każdej strony, żeby broń boże się nie wygięły. Kapsli zawsze miałem dużo. Byli wśród nas profesjonaliści, Chińczal, Graboś albo Młody Sokół, którzy poświęcali swoje atlasy na ozdabianie nakrętek egzotycznymi banderami, wyciętymi spod mapy geograficznej ogólnej. Tahiti, Bhutan, Wybrzeże Kości Słoniowej, Wielka Brytania też była w cenie. Dzięki zniszczonym atlasom nawet największe głąby wiedziały, jaki kraj dysponuje jaką flagą. Więc kiedy w przypływie alkoholowej fantazji ojciec Grabosia chwycił za dostępne farby i wymalował płytę balkonową na żółto, zielono i czarno, rozpoznaliśmy ze zdumieniem, że wyszła mu niechcący spod ręki flaga dalekiej Jamajki. Kapsle od wódki służyły zaś do innych zabaw: trzeba było zrobić w nakrętce dziurę gwoździem, podsypać w środek saletry i cukru, położyć na bruku,
podpalić, a potem uciekać, bo trajektoria rozgrzanego bolida była nieprzewidywalna.
Te niezapomniane ogniska, kiedy kradliśmy eternit z budowy. Faliste, twarde dachówki pękały na części w starciu z naszymi kolanami. Leciały w płomienie, a my uciekaliśmy jak najprędzej do budowlanych wykopów: materiał eksplodował z głośnym trzaskiem, rażąc odłamkami w promieniu kilkudziesięciu metrów.
Zimowe wędrówki do Dużego Kościoła, przez zamrożone miasto, na szóstą trzydzieści, do księdza Wojtkowiaka i dwóch kiwających się w różańcowym transie babin, do kilku nieszczęśliwych kobiet kryjących się w ogarniętych jeszcze ciemnością bocznych nawach neogotyckiego kurhanu. Wychodziły na chwilę z półmroku, żeby przyjąć komunię, poczuć zimne ostrze pateny, delikatnie wbijające się w szyję. Lustrowałem je ciekawie, starałem się zapamiętać jak najwięcej szczegółów z twarzy, żeby później, po powrocie do domu, opowiedzieć matce o smutku bijącym z ich postaci. Matka wzdychała: a, mąż jej się zabił po pijaku, syn się powiesił, męża ma chorego, chora jest bardzo, dziecko ma białaczkę. Najwcześniejsze strzępy wspomnień, widok z okna Starego Domu - jest koniec lata, jezioro pobłyskuje w słońcu jak łuska ryby, na trawniku Cyganie wylegują się wokół ogniska, a obok nich pijak w spodniach bierze rozpęd, odbija się od betonowego nabrzeża i skacze w srebro fal.
Początek Osiedla, gruzowiska pod balkonami, zapach świeżego betonu w mieszkaniach, i błoto, bajora błota, przez które przedzierałem się każdej jesieni do szkoły. Jak opisać zapach błota?
Pamiętać zapach świec, zapach kadzidła, wibrujący dźwięk gongu na Podniesienie. Siwe soboty i niebieskie niedziele, blade światło zimowych miesięcy. Pamiętać, pamiętać - tylko po co?