Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 10:00

Cheri

CheriŹródło: Inne
d3fs87n
d3fs87n

– Léo! Daj mi swoje perły! Słyszysz, Léo? Daj mi perły!

Z wielkiego łoża o ramie z kutego żelaza i cyzelowanej miedzi, połyskującej w półmroku jak zbroja, nie padła żadna odpowiedź.

– Dlaczego nie chcesz mi ich dać? Mnie jest w nich równie do twarzy jak tobie, a nawet bardziej!

Na odgłos zapięcia zatrzasku koronki na łóżku poruszyły się i wychynęło z nich dwoje wspaniałych nagich ramion o cienkich nadgarstkach oraz dwie piękne, leniwe dłonie.

d3fs87n

– Zostaw to, Chéri, dość już się nabawiłeś tym naszyjnikiem.

– Ale ja tak to lubię... Boisz się, że ci go ukradnę?

Tańczył na tle prześwietlonych słońcem różowych zasłon, czarny niby pełen gracji diabeł przy rozpalonym piecu. Podszedłszy jednak z powrotem do łóżka, stał się znów całkiem biały, od jedwabnej piżamy po zamszowe papucie.

– Nie boję się – odezwał się z łóżka niski, łagodny głos. – Ale niepotrzebnie zużywasz nitkę. Perły są ciężkie.

d3fs87n

– Racja – przyznał Chéri z uznaniem. – Ten, kto ci je podarował, nie zadrwił z ciebie.

Stojąc przed wysokim lustrem zawieszonym na ścianie między dwoma oknami, kontemplował w nim odbicie bardzo pięknego, bardzo młodego mężczyzny, ani wysokiego, ani niskiego, o włosach połyskujących granatowo jak upierzenie kosa. Rozchylił koszulę na wysklepionej niby tarcza, matowej, twardej piersi, a na jego zębach, w białkach ciemnych oczu i na perłach naszyjnika zaigrała ta sama różowa iskra.

– Zdejmij naszyjnik – nalegał kobiecy głos. – Rozumiesz, co do ciebie mówię?

d3fs87n

Znieruchomiały naprzeciw własnego odbicia młody człowiek zaśmiał się cicho:

– Tak, tak, rozumiem. Przecież wiem: boisz się, że ci go zabiorę!

– Nie. Ale gdybym ci go dała, byłbyś zdolny go przyjąć.

Podbiegł do łóżka, skoczył na nie i zwinął się w kłębek:

– A jakże! Jestem ponad wszelkie konwencje. Uważam, że to idiotyczne, żeby mężczyzna mógł przyjąć od kobiety jedną perłę na szpilkę do krawata albo dwie na spinki do mankietów, ale już za dyshonor uważał, gdyby dała mu ich pięćdziesiąt...

d3fs87n

– Czterdzieści dziewięć.

– Czterdzieści dziewięć, znam ich liczbę. Ale powiedz sama, nie pasują mi? Powiedz, jestem brzydki?

Z prowokacyjnym śmiechem pochylił się nad leżącą kobietą, ukazując drobne zęby i wilgotne dziąsła. Léa usiadła.

– Nie, tego bym nie powiedziała. Przede wszystkim dlatego, że i tak byś nie uwierzył. Ale czy naprawdę musisz tak marszczyć nos, kiedy się śmiejesz? Chcesz mieć u nasady trzy głębokie bruzdy, hm?

d3fs87n

Natychmiast przestał się śmiać, rozciągnął skórę na czole i z wprawą starej kokietki połknął podbródek. Patrzyli na siebie wrogo; ona, podparta na łokciu wśród koronek i pościeli, on, siedząc bokiem na skraju łóżka. Myślał: „Łatwo jej mówić o moich przyszłych zmarszczkach”. A ona: „Dlaczego jest taki brzydki, kiedy się śmieje? Przecież to chodzące piękno”. Po chwili zastanowienia dokończyła tę myśl na głos:

– Bardzo groźnie wyglądasz, kiedy ci wesoło... Zawsze śmiejesz się złośliwie albo z drwiną. I od tego robisz się brzydki. Często jesteś brzydki.

– Nieprawda! – krzyknął Chéri z irytacją.

d3fs87n

Wściekłość ściągnęła mu brwi u nasady nosa, rozwarła pełne dziwnego blasku oczy, nastroszyła rzęsy i skrzywiła wargi w pogardliwym grymasie. Léa uśmiechnęła się, widząc go takim, jakiego kochała: był zbuntowany, ale uległy, nieuwiązany, a niezdolny do wolności. Położyła dłoń na jego młodej głowie, która niecierpliwie strząsnęła ten ciężar. Léa mruknęła, jakby uspokajała zwierzątko:

– Już dobrze, dobrze... No, co to za wybryki... co to znów za wybryki...

Złożył głowę na jej pięknym, smukłym ramieniu, przycisnął do niego czoło i nos i już mościł swoje stałe miejsce, zamykając oczy w poszukiwaniu bezpiecznej drzemki długich poranków, kiedy Léa go odsunęła:

– Nic z tego, Chéri! Dzisiaj idziesz na śniadanie do naszej narodowej harpii, a jest za dwadzieścia dwunasta.

– O, nie! Na śniadanie do Szefowej? Ty też?

Léa leniwie osunęła się na poduszki.

– Ja nie, ja mam wakacje. Pójdę na kawę o wpół do trzeciej albo na herbatę o szóstej, albo na papierosa za piętnaście ósma... Nie obawiaj się, jeszcze się na mnie napatrzy... Zresztą mnie nie zaprosiła.

Chéri, który stał nadąsany przy łóżku, teraz rozpromienił się ze złośliwą satysfakcją:

– Wiem dlaczego, wiem! Będzie eleganckie towarzystwo! Będzie piękna Marie-Laure ze swoim niestrawnym dzieciakiem!

Wielkie niebieskie oczy Léi, błądzące po pokoju, zatrzymały się na kochanku:

– Prawda! Ta mała jest urocza. Nie aż tak jak jej matka, ale urocza... Zdejmij wreszcie ten naszyjnik.

– Szkoda – westchnął Chéri, odpinając zatrzask. – Ładnie by się prezentował w szkatułce. Léa uniosła się na łokciu:

– W jakiej szkatułce?

– Mojej – odparł Chéri z miną ważniaka. – W mojej szkatułce z moją biżuterią na mój ślub...

Podskoczył, wykonał bezbłędne entrechat-six, po czym jednym pchnięciem głowy przebił portierę i zniknął, wołając:

– Kąpiel, Rose! Migiem! Idę na śniadanie do Szefowej!

„No właśnie – pomyślała Léa. – W łazience jezioro, dryfujących po nim osiem ręczników, a na umywalce ślady golenia. Gdyby tak mieć dwie łazienki...”

Jak zwykle okaże się, że Chéri musiał wyrzucić wszystko z szafki i obciąć paznokcie na toaletce, a ona jak zwykle uzna:

„Wytrzymam, dopóki się nie ożeni”.

Położywszy się z powrotem na plecach, stwierdziła, że poprzedniego wieczoru Chéri cisnął skarpetki na kominek, kalesonki na bonheur-du-jour, a krawat zarzucił jej popiersiu na szyję. Uśmiechnęła się wbrew sobie, widząc ten słodki męski bałagan, i przymknęła spokojne, młodzieńczo niebieskie oczy, które zachowały kasztanowe rzęsy. W wieku czterdziestu dziewięciu lat Léonie Vallon, zwana Léą de Lonval, była u schyłku szczęśliwej kariery dobrze prosperującej kurtyzany i grzecznej panny, której życie oszczędziło chwalebnych katastrof i szlachetnych smutków. Léa utrzymywała w tajemnicy datę swoich urodzin, chętnie jednak zdradzała, omiatając Chériego spojrzeniem pełnym zmysłowej łaskawości, iż osiągnęła wiek, w którym można sobie pozwolić na drobne przyjemnostki. Uwielbiała porządek, piękną pościel, dojrzałe wina i wyszukaną kuchnię. Młodość rozchwytywanej blondynki i dojrzałość zamożnej bywalczyni nie pozwalały ani na blichtr, ani na pomyłki, a przyjaciele Léi wspominali dzień spędzony w Drags, około roku 1895,
kiedy to mówiącemu do niej per „droga artystko” redaktorowi Gila Blasa odparła:

– Artystko? Ach, doprawdy, drogi panie, moi kochankowie to straszni plotkarze...

Rówieśnice zawistnie patrzyły na jej niezniszczalne zdrowie, młodsze kobiety, które moda 1912 roku zaczynała już spłaszczać z tyłu i z przodu, drwiły z jej wydatnych piersi – a wszystkie tak samo zazdrościły jej Chériego.

– Ach, mój Boże! – mawiała Léa. – Nie ma czego. Niech go sobie wezmą! Ja go przecież nie trzymam, chodzi własnymi drogami.

Po części kłamała, dumna z trwającego od sześciu lat związku, który przez zamiłowanie do szczerości sama nieraz nazywała adopcją.

– Szkatułka... – powtórzyła. – Ożenić Chériego...

To niemożliwe – to... nieludzkie... Dać młodą dziewczynę Chériemu – dlaczego raczej nie rzucić kociaka psom? Ludzie nie mają pojęcia, jaki on jest.

Przesuwała między palcami, niby różaniec, rzucony na łóżko naszyjnik. Od pewnego czasu zdejmowała go na noc, ponieważ Chéri, zakochany w pięknych perłach, pieszcząc je rano, ostatnio zbyt często zauważał, że pogrubiała szyja Léi traci nieskalaną biel, a pod skórą ukazują się zwiotczałe mięśnie. Nie podnosząc się, zapięła naszyjnik na karku i sięgnęła po leżące na nocnej szafce lusterko.

– Wyglądam jak ogrodniczka – orzekła bez skrupułów. – Wiejska baba prosto z pola. Normandzka chłopka, która w perłach idzie kopać ziemniaki. Pasują mi jak kwiatek do kożucha... delikatnie mówiąc.

Wzruszyła ramionami, krytyczna wobec wszystkiego, czego już w sobie nie lubiła: zdrowej, rumianej, ogorzałej cery, jaką się ma od przebywania na świeżym powietrzu, podkreślającej doskonały błękit otoczonej granatem tęczówki. Dumny nos nadal zasługiwał na przychylność: „nos Marii Antoniny”, mawiała matka Chériego, nie zapominając dodać: „a za dwa lata nasza Léa będzie miała do kompletu podbródek Ludwika XVI”. Usta o ciasno ustawionych zębach prawie nigdy się nie śmiały, często jednak rozchylał je uśmiech obecny równocześnie w dużych oczach, które zamykały się rzadko i leniwie, i uśmiech ten zapożyczano setki razy, opiewano go i fotografowano, uśmiech głęboki i ufny, który nie może się znudzić.

Co zaś tyczy się ciała, „wiadomo – mawiała Léa – że ciało dobrej jakości trzyma się długo”. Nadal mogła je pokazywać – dorodne, białe, zabarwione różem ciało o długich nogach i prostych plecach, ciało jakie mają nimfy na włoskich fontannach: pośladki z dołeczkami i wysokie piersi, które nie obwisną, mawiała Léa, „jeszcze długo po ślubie Chériego”.

Wstała, otuliła się szlafroczkiem i rozsunęła zasłony. Słońce południa wpadło do różowej sypialni, wesołej, zbyt strojnej i pełnej niemodnego przepychu: w oknach podwójne koronkowe firanki, na ścianach mięsisty jedwab tłoczony we wzór płatków róży, pozłacane drewno, elektryczne żarówki osłonięte różem i bielą i stare meble obite nowoczesną materią. Léa nie potrafiła wyrzec się ani tego przytulnego pokoju, ani niezniszczalnego łoża – prawdziwego dzieła sztuki z miedzi i kutego żelaza, wymagającego dla oka, bezlitosnego dla piszczeli.

– Ależ skąd, ależ skąd – protestowała matka Chériego – wcale nie jest tu brzydko. Mnie się na przykład ten pokój podoba. Wszystko z epoki, bardzo szykowne. Wypisz, wymaluj Païva.

Léa uśmiechnęła się na to wspomnienie „narodowej harpii”, upinając potargane włosy. Pospiesznie upudrowała twarz, słysząc dwukrotne trzaśnięcie drzwiami i kopnięcie obutą stopą w delikatny mebel. Chéri wracał w spodniach i koszuli, bez kołnierzyka, miał uszy ubielone talkiem i fatalny humor.

– Gdzie moja spinka do krawata? Skaranie boskie! Czy zaczęli tu podkradać biżuterię? – Marcel wpiął ją sobie w krawat, zanim poszedł po zakupy – odparła Léa poważnie.

Chéri, całkowicie pozbawiony poczucia humoru, potknął się o jej żart niby mrówka o grudkę węgla. Gwałtownie przerwał złowróżbny marsz i, nie umiejąc wymyślić nic lepszego, rzucił:

– To urocze!... A moje botki?

– Które?

– Zamszowe!

Léa posłała mu znad toaletki przesłodkie spojrzenie:

– Lepiej, żebyś nie wiedział – zasugerowała pieszczotliwym głosem.

– Kiedy jakaś kobieta pokocha mnie za moją inteligencję, będę zgubiony – zripostował Chéri. – Zanim to jednak nastąpi, żądam swoich botków i spinki do krawata.

– A po co? Skoro wkładasz marynarkę, to nie potrzebujesz spinki, a buty już masz na nogach.

Chéri tupnął.

– Mam tego dosyć, nikt tu o mnie nie dba! Mam dosyć!

Léa odłożyła grzebień.

– Dobrze, wobec tego idź sobie.

Prostacko wzruszył ramionami:

– Gadanie!

– Idź sobie. Zawsze nie znosiłam gości, którzy narzekają na kucharza i babrzą szkło miękkim serem. Idź do swojej świętej matki, moje dziecko, i już nie wracaj.

Nie wytrzymał wzroku Léi i spuściwszy oczy zaczął się bronić jak uczniak:

– No co, nic już nie wolno powiedzieć? Może chociaż pożyczysz mi auto na drogę do Neuilly?

– Nie.

– Dlaczego?

– Dlatego, że o drugiej wychodzę i chcę, żeby Philibert zjadł obiad.

– Dokąd wychodzisz o drugiej?

– Spełnić powinność religijną. Ale może chcesz trzy franki na taksówkę...? Głuptasie – podjęła łagodnie. – O drugiej może przyjadę na kawę do Pani Matki. Nie cieszysz się?

Potrząsnął głową jak młody baran.

– Bije się mnie, wszystkiego mi się odmawia, chowa się przede mną moje rzeczy, robi mi się...

– A więc nigdy nie nauczysz się samodzielnie ubierać?

Wyjęła z rąk Chériego kołnierzyk i przypięła go, zawiązała mu krawat.

– Gotowe!... Och! Ten fiołkowy krawat... Faktycznie, w sam raz dla pięknej Marie-Laure i jej rodziny... I do tego jeszcze chciałeś perły? Mój ty niebieski ptaku... Dlaczego nie kolczyki?

Rozanielony, bez słowa pozwalał jej o siebie zadbać, uległy, ogarnięty błogą ociężałością, która przymykała mu oczy...

– Nounoune, kochanie... – mruczał.

Otrzepała mu szczoteczką uszy, poprawiła cienki, niebieskawy przedziałek biegnący przez czarne włosy, zwilżonym perfumami palcem musnęła mu skronie i nie mogąc się oprzeć, szybko pocałowała ponętne usta, które dyszały tuż przy jej twarzy. Chéri otworzył oczy, rozchylił wargi, wyciągnął ręce... Odsunęła go.

– Nie! Za piętnaście pierwsza! Uciekaj i żebym cię tu więcej nie widziała! – Nigdy?

– Nigdy! – rzuciła, ze śmiechem nabrzmiałym czułością.

Kiedy została sama, uśmiechnęła się dumnie, wydała z siebie urywane westchnienie poskromionej żądzy i słuchała kroków Chériego na pałacowym dziedzińcu. Patrzyła, jak otwiera i zamyka furtkę, oddala się swoim uskrzydlonym krokiem i zaraz wita go zachwyt trzech idących pod rękę szwaczek:

– O, mamo!... To niemożliwe, to lipa!... Poprosimy, żeby pozwolił się dotknąć?

Ale Chéri, zblazowany, nawet się nie odwrócił.

– Kąpiel, Rose! Odpuścimy sobie manicure, jest za późno. Niebieski kostium, ten nowszy, niebieski kapelusz z białym spodem i lekkie pantofelki z klamerkami... nie, zaczekaj...

Założywszy nogę na nogę, Léa dotknęła dłonią kostki i podniosła wzrok:

– Nie, sznurowane niebieskie botki z koźlęcej skóry. Mam dziś lekko opuchnięte nogi. To przez ten upał.

Pokojówka, starsza pani o włosach opiętych siateczką, podniosła na Léę wszystkowiedzące spojrzenie:

– To...to przez ten upał – powtórzyła posłusznie, wzruszając ramionami, jakby chciała powiedzieć: „Wiadomo... każda wymówka dobra...”

Chéri zniknął, Léa znów stała się energiczna, opanowana, konkretna. Niecałą godzinę później była już wykąpana, natarta perfumami z drzewa sandałowego, uczesana i obuta. Kiedy grzały się szczypce do włosów, znalazła czas, aby uważnie przejrzeć księgę rachunkową majordomusa i przywołać pokojowego Emile’a, chcąc mu pokazać błękitną mgiełkę na lustrze. Potoczyła wkoło zdecydowanym wzrokiem, którego prawie nigdy nie dało się zwieść, i w radosnej samotności zjadła śniadanie, uśmiechając się do wytrawnego Vouvray i czerwcowych truskawek podanych z ogonkami na talerzyku z Rubelles, zielonym jak mokra rzekotka. O wystroju tej prostokątnej jadalni musiał kiedyś zadecydować jakiś smakosz: wielkie lustra w stylu Ludwika XVI i angielskie meble z tej samej epoki, brzuchate kredensy, wysoki pomocnik na nogach, smukłe, solidne krzesła, a wszystko z prawie czarnego drewna rzeźbionego w delikatne girlandy. Lustra i masywne srebra odbijały mocne światło dnia oraz zielone migotanie drzew w alei Bugeaud, Léa tymczasem, nie
przerywając jedzenia, badała czerwony pył pozostawiony w rowkach rzeźbionego widelca i zamykała jedno oko, by lepiej ocenić połysk ciemnego drewna. Stojący za nią majordomus lękał się tej gry.

– Marcelu – powiedziała Léa. – Pasta woskowa od ponad tygodnia się lepi.

– Madame uważa?

– Uważa. Proszę dolać benzyny, gotując ją w kąpieli wodnej, nic straconego. Trochę za wcześnie wyjął pan Vouvray. Kiedy pan posprząta ze stołu, proszę zamknąć okiennice, mamy dziś prawdziwy upał.

– Dobrze, Madame. Pan Ch... pan Peloux będzie na obiedzie?

– Tak sądzę... Ale dzisiaj żadnych kremów niespodzianek, niech nam przygotują sorbet truskawkowy. Kawa w buduarze.

Wstając – wysoka i wyprostowana, o długich nogach rysujących się pod opiętą na biodrach spódnicą – w zachwyconym spojrzeniu majordomusa z przyjemnością wyczytała słowa: „Jest pani piękna, madame”, co jej bynajmniej nie przeszkadzało.

„Piękna”, myślała Léa, wchodząc do buduaru. Nie. Już nie. Teraz potrzebuję pościelowej bieli przy twarzy i jasnego różu na dessous i negliże. Piękna... Phi... nie bardzo mi to już potrzebne...

Tymczasem po kawie i lekturze prasy zapomniała o sjeście w zdobionym malowanymi jedwabiami buduarze. Z bojową miną rozkazała szoferowi:

– Do pani Peloux.

Aleje Lasku Bulońskiego, suche pod płaszczem świeżej czerwcowej zieleni, którą matowił wiatr, brama urzędu akcyzowego, Neuilly, bulwar Inkermanna... „Ile to już razy pokonywałam tę trasę?”, zastanawiała się Léa. Spróbowała policzyć, ale zaraz jej się to znudziło i przystanąwszy na żwirowej ścieżce u pani Peloux, zaczęła nasłuchiwać odgłosów dochodzących ze środka.

„Są w holu”, uznała.

Przed przyjazdem ponownie upudrowała twarz i opuściła niebieską woalkę o splocie delikatnym jak mgiełka. Służącemu, który wskazywał jej drogę przez dom, rzuciła:

– Nie, wolę się przejść po ogrodzie.

Prawdziwy ogród, prawie park, izolował ogromną białą willę od bogatych przedmieść Paryża. W czasach, kiedy Neuilly było jeszcze osobną miejscowością, willę pani Peloux nazywano „posiadłością wiejską”. Świadczyły o tym stajnie przemienione w garaże, zabudowania gospodarcze, psiarnie i domowe wędzarnie, a także rozmiary sali bilardowej, westybulu oraz jadalni.

„Po tym domu widać, że pani Peloux ma pieniądze” – powtarzały żarliwie stare pijawki, które przychodziły, by w zamian za obiad lub kieliszek koniaku potrzymać przy niej karty do bezika albo pokera. I dodawały: „Ale po czym tego nie widać?”

Idąc w cieniu akacji między gęstymi kępami rododendronów i arkadami róż, Léa nasłuchiwała pomruku głosów, który rozdzierało nosowe trąbienie pani Peloux i wybuchy suchego śmiechu Chériego.

„To dziecko brzydko się śmieje”, pomyślała. Przystanęła na chwilę, żeby lepiej usłyszeć jakiś nowy kobiecy głos, cichy i przyjemny, prędko zagłuszony niedającym się z niczym pomylić trąbieniem.

„A, to ta mała”, uznała Léa.

Po kilku szybkich krokach znalazła się na progu przeszklonego holu, z którego wypadła madame Peloux, wołając:

– A oto i nasza piękna przyjaciółka!

Baryłkowata pani Peloux – a ściślej: panna Peloux – między dziesiątym a szesnastym rokiem życia była baletnicą. Niekiedy Léa próbowała doszukać się w niej czegoś, co przypominałoby owego pulchnego, jasnowłosego amorka sprzed lat, a nieco później nimfetkę z dołeczkami, i znajdywała tylko duże nieprzeniknione oczy, delikatny, twardy nos i nieśmiertelną manierę kokieteryjnego ustawiania stóp w pozycji piątej, jak na lekcji tańca. Chéri, zmartwychwstały z głębi fotela na biegunach, z mimowolną gracją ucałował dłoń Léi, po czym natychmiast wypaczył ten gest, prychając:

– No, nie! Znowu włożyłaś woalkę! Nie cierpię tego.

– Dałbyś jej spokój, proszę – interweniowała pani Peloux. – Kobiety nie pyta się, dlaczego nosi woalkę! Z niego nic już nie będzie – zwróciła się do Léi słodkim tonem.

W żółtawym cieniu rzucanym przez słomianą roletę podniosły się dwie kobiety. Jedna, ubrana na fiołkowo, z wyraźnym chłodem podała rękę Léi, która zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów.

– Mój Boże, jaka pani piękna, Marie-Laure, na całym świecie nie ma nic równie doskonałego!

Marie-Laure raczyła się uśmiechnąć. Była młodą Rosjanką o brązowych oczach, która wzbudzała zachwyt, choć się nie odzywała i nic nie robiła. Wskazała, niby kokieteryjnie, drugą młodą kobietę:

– Ale czy poznaje pani moją córkę Edmée? – spytała. Léa podała dziewczynie rękę, lecz ta dość długo zwlekała z reakcją.

– Pewnie bym panią rozpoznała, moje dziecko, ale pensjonarka zmienia się często, Marie-Laure zaś zmienia się tylko po to, by za każdym razem jeszcze bardziej wszystkich onieśmielać. A panienka już oswobodzona z pensji?

– No ja myślę, ja myślę! – wykrzyknęła pani Peloux. – Tyle wdzięku, takiej gracji, cudu dziewiętnastej wiosny nie można wiecznie trzymać pod korcem!

– Osiemnastej – zauważyła miękko Marie-Laure.

– Osiemnastej, osiemnastej!... Ależ tak, osiemnastej! Léo, pamiętasz? To dziecko przystępowało do pierwszej komunii tego roku, kiedy Chéri salwował się ze szkoły, wiesz? Tak, tak, nicponiu jeden, ty się wykręciłeś ze szkoły, a na nas obie padł blady strach.

– Pamiętam doskonale – powiedziała Léa, wymieniając z Marie-Laure dyskretny znak głową, coś jakby touché u wprawnych szermierzy.

– Trzeba ją wydać za mąż, trzeba ją wydać za mąż! – ciągnęła madame Peloux, która podstawowe prawdy powtarzała zawsze przynajmniej dwa razy. – Wszyscy pójdziemy na wesele!

Zatrzepotała krótkimi rękami, a młoda dziewczyna popatrzyła na nią z naiwnym przerażeniem.

„Widać, że to córka Marie-Laure – pomyślała przytomnie Léa. – Wszystko, co w jej matce olśniewające, u niej występuje w dyskretnej postaci. Burza popielatych włosów, jakby przypudrowanych, niespokojne, płochliwe oczy, usta, które powstrzymują się od mowy, od uśmiechu... Wszystko, czego brakuje Marie-Laure, która i tak pewnie jej nienawidzi...”

Pani Peloux z matczynym uśmiechem wyrosła między Léą a dziewczyną:

– A jak tych dwoje dzieci już się zdążyło zaprzyjaźnić w ogrodzie!

Wskazała Chériego, który stał pod oszkloną ścianą i palił. Trzymał w zębach fifkę, odchylając głowę do tyłu, żeby uniknąć dymu. Trzy kobiety spojrzały na młodego mężczyznę o półprzymkniętych powiekach i nieruchomych, złączonych stopach: przypominał pogrążoną we śnie skrzydlatą postać unoszącą się w powietrzu... Léa słusznie oceniła wystraszony, przegrany wyraz oczu dziewczyny. Dla własnej przyjemności wprawiła ją w drżenie, muskając jej dłoń. Edmée zadygotała na całym ciele, cofnęła rękę i cichym głosem spytała dziko:

– Co...?

– Nic – odparła Léa. – Upuściłam rękawiczkę.

– Idziemy, Edmée! – nonszalancko zarządziła Marie-Laure.

Dziewczyna, milcząca i posłuszna, podeszła do pani Peloux, która zatrzepotała rękami:

– Już? No nie! Ale jeszcze się zobaczymy! Jeszcze się zobaczymy!

– Zrobiło się późno – powiedziała Marie-Laure. – A poza tym spodziewają się państwo mnóstwa gości, w końcu to niedzielne popołudnie. Mała jest nieobyta w świecie...

– Tak, tak! – zawołała gorąco pani Peloux. – Żyła w zamknięciu, w samotności!

Marie-Laure uśmiechnęła się, a Léa spojrzała na nią, mówiąc: „Do widzenia”.

– ...ale niebawem znowu przyjdziemy.

– W czwartek, w czwartek! Léo, ty też przyjdziesz w czwartek na obiad?

– Przyjdę – odparła Léa.

Chéri dołączył w holu do Edmée, stanął przy niej, nie zniżając się do konwersacji. Usłyszawszy obietnicę Léi, odwrócił się:

– Właśnie. Pójdziemy na spacer – zaproponował.

– Tak, tak, to idealne dla osób w waszym wieku – poparła go rozczulona pani Peloux. – Edmée ruszy przodem z Chérim, który nas poprowadzi, a my pójdziemy z tyłu. Młodzież przodem! Młodzież przodem! Chéri, kochanie, zechciałbyś przywołać samochód Marie-Laure?

Jej obłe stópki jakoś zdołały balansować po żwirze ścieżki, więc odprowadziła panie aż do zakrętu alejki, by tam zostawić je Chériemu. Kiedy wróciła, Léa zdążyła zdjąć kapelusz i zapalić papierosa.

– Jaka to ładna para! – westchnęła pani Peloux. – Nieprawda, Léo?

– Urocza – szepnęła Léa, wydmuchując dym. – Ale ta Marie-Laure...!

Wrócił Chéri.

– Co zrobiła Marie-Laure? – spytał.

– Co to za piękność!

– Ach! Ach! Prawda, prawda... – przyznała pani Peloux. – Była bardzo ładna!

Chéri i Léa spojrzeli po sobie ze śmiechem.

– „Była” – powtórzyła Léa z naciskiem. – Ależ to wcielenie młodości! Ani jednej zmarszczki! I może chodzić na fiołkowo, w tym wstrętnym kolorze, który mnie tak postarza! Duże, bezlitosne oczy i cienki nos podniosły się znad kieliszka koniaku.

– Wcielenie młodości! Wcielenie młodości! – zaskowytała pani Peloux. – Przepraszam! Przepraszam! Marie-Laure urodziła Edmée w 1895, nie w 1894. Przepadła wtedy z jakimś nauczycielem śpiewu, rzucając Khalila-Beya, który podarował jej ów słynny różowy diament, który... Nie! Nie! Czekaj...! To było rok wcześniej...!

Trąbiła głośno i fałszywie. Léa zasłoniła dłonią ucho, a Chéri oświadczył sentencjonalnie: – Bez głosu mojej matki popołudnie takie jak to byłoby zbyt piękne.

Pani Peloux spojrzała na syna bez złości, nawykła do jego wybryków i usiadła z godnością, kiwając w powietrzu stopami, wsunięta głęboko w zbyt wysoką jak na jej krótkie nóżki berżerę. W dłoni grzała kieliszek eau-de-vie. Léa, bujając się lekko w fotelu na biegunach, zerkała od czasu do czasu na Chériego, który leżał rozparty na chłodnym rotangu, z rozpiętą kamizelką, zwisającym z wargi na wpół zgasłym papierosem i kosmykiem włosów na czole, i ledwo słyszalnie nazwała go piękną kanalią.

Trwali tak, tuż obok siebie, nie próbując się sobie podobać i nie siląc się na rozmowę, spokojni i w pewnym sensie szczęśliwi. Długotrwałe wzajemne przyzwyczajenie pozwalało im milczeć, Chériego pogrążając w gnuśności, a Léę w błogostanie. Ze względu na wzmagający się upał pani Peloux uniosła do kolan swoją wąską spódnicę, pokazując pulchne łydki majtka okrętowego, a Chéri zaczął szarpać krawat, co Léa skarciła cmokaniem.

– Och, daj małemu spokój – zaprotestowała pani Peloux jakby z głębi snu. – Jest tak gorąco... Pożyczyć ci kimono, Léo?

– Nie, dziękuję. Tak mi dobrze.

To popołudniowe rozchełstanie przyprawiało ją o mdłości. Jej młody kochanek nigdy nie zastał jej w negliżu ani w rozsznurowanym gorsecie, ani w nocnych pantoflach za dnia. „Naga, owszem – mawiała – ale nie rozgogolona”. Sięgnęła znów po ilustrowany żurnal, ale już go nie czytała. „Ta pani Peloux i jej syn – myślała. – Postawić ich przed suto zastawionym stołem albo zabrać na szampana: i bach! Matka zdejmuje gorset, a syn kamizelkę. Szynkarze na wakacjach!” Wbiła mściwe spojrzenie w potępianego szynkarza i zauważyła, że śpi z zamkniętymi ustami, a rzęsy rysują mu się ciemno na białych policzkach. Rozkoszny łuk górnej wargi, oświetlony od dołu, na krańcach zatrzymał dwie krople srebrnego światła i Léa przyznała w duchu, że bardziej pasuje to do boga niż do sprzedawcy win. Nie wstając, ostrożnie wyjęła Chériemu spomiędzy palców tlący się papieros i wrzuciła do popielniczki. Dłoń śpiącego rozluźniła się i niby omdlałe płatki kwiatu opadły wrzecionowate palce zbrojne w okrutne paznokcie, wprawdzie nie kobiece,
lecz nieco zbyt piękne; tę dłoń Léa sto razy całowała bez uniżenia, całowała dla przyjemności, dla jej zapachu...

Spojrzała znad gazety na panią Peloux. „Ona też śpi?” Léi podobało się, że sjesta matki i syna umożliwia jej, całkiem przytomnej, godzinę duchowej samotności między upałem, cieniem i słońcem.

Pani Peloux jednak nie spała. Niczym budda trwała w swojej berżerze, ze wzrokiem utkwionym przed siebie, sącząc wódkę z sumiennością młodocianego alkoholika.

„Dlaczego nie śpi? – zastanawiała się Léa. – Jest niedziela. Zjadła obfity obiad. O piątej spodziewa się tych starych wariatek. Wobec tego powinna spać. Skoro nie śpi, na pewno knuje jakieś świństwo”.

Znały się od dwudziestu pięciu lat. Była to podszyta wrogością bliskość kobiet lekkich obyczajów, które jeden wzbogacony mężczyzna porzuca, a inny rujnuje – zajadła przyjaźń rywalek czyhających na pierwszą zmarszczkę i siwy włos tej drugiej. Duet kobiet pogodnych, zręcznych w operacjach finansowych, choć jedna to sknera, a druga sybarytka... Wszystko to stwarza bardzo silne więzy. Z czasem coś miało powiązać je jeszcze silniej: Chéri.

Léa pamiętała Chériego w dzieciństwie: cudo o długich lokach. Jako malec nie był jeszcze Chérim, lecz po prostu Fredem.

Chéri, na przemian zaniedbywany i ubóstwiany, rósł wśród wyblakłych pokojówek i smukłych, sardonicznych służących. Mimo że jego narodziny w cudowny sposób przyniosły ze sobą bogactwo, nie pokazała się przy nim żadna miss, żadna Fräulein, chroniono go od wrzasków „tych wiedźm”...

„Charlotte Peloux, kobieto nie z tej epoki! – mawiał poufale stary, wyschnięty i dogorywający acz niezniszczalny baron de Berthellemy. – Charlotte Peloux, pozdrawiam w pani kobietę lekkich obyczajów, która miała odwagę wychować swojego syna na syna prostytutki! Kobieto nie z tej epoki, pani nie czyta, nie podróżuje, pani zajmuje się wyłącznie swoim jedynym bliskim, każe pani służbie wychowywać dziecko. Jakież to czyste! Jakże w stylu Abouta, a nawet Gustave’a Droza! Do tego jeszcze pani utrzymuje, że nie ma pani o tym pojęcia!”.

Chéri poznał zatem wszystkie uciechy rozpustnego dzieciństwa. Jeszcze sepleniąc, wysłuchiwał pospolitych plotek służby. Uczestniczył w potajemnych kolacyjkach w kuchni. W wannie matki brał kąpiele w mleku z kosaćca i pospiesznie mydlił się rąbkiem ręcznika. Znosił niestrawność z powodu cukierków i kurcze żołądka, kiedy zapomniano mu podać kolację. Nudził się, półnagi i zasmarkany, na Balach Kwiatów, podczas których Charlotte Peloux eksponowała go usadzonego wśród mokrych róż, ale w wieku dwunastu lat zdarzało mu się po królewsku zabawić w szemranej spelunce, gdzie pewna dama z Ameryki dawała mu na grę garście luidorów, nazywając go „małym arcydziełem”. Mniej więcej w tym samym okresie pani Peloux przydzieliła synowi ojca preceptora, któremu po dziesięciu miesiącach podziękowała, „ponieważ – jak wyznała – widok tej czarnej sukienki wlokącej się po całym domu napawał mnie poczuciem, jakbym przyjęła do siebie ubogą krewną, a Bóg jeden wie, że nic człowieka bardziej nie przygnębia niż uboga krewna pod jego
dachem!”

W wieku czternastu lat Chéri liznął szkoły. Nie był do niej przekonany. Podejrzliwie odnosił się do wszelkiego zniewolenia i zwiał. Pani Peloux jednak nie tylko znalazła energię, aby znowu go uwięzić, lecz wobec łez i wyzwisk swojego syna dosłownie uciekła z krzykiem, zatykając uszy rękami: „Nie chcę na to patrzeć! Nie chcę na to patrzeć!” Był to okrzyk o tyle szczery, że faktycznie wyjechała z Paryża, w towarzystwie mężczyzny młodego, lecz raczej pozbawionego skrupułów, aby wrócić rok później – sama. Była to jej ostatnia miłosna słabostka.

Okazało się, że Chéri zbyt szybko urósł, zrobił się próżny, oczy ma podsinione, nosi strój dżokejski i wyraża się jeszcze bardziej sprośnie niż kiedyś. Bijąc się w piersi, zaciągnęła syna do internatu. Tam całkiem już przestał się uczyć, żądał koni, samochodów i biżuterii, co miesiąc domagał się wysokiego kieszonkowego, a kiedy matka, bijąc się w piersi, wydawała z siebie okrzyki pawicy, powstrzymywał ją tymi słowami:

– Pani Peloux, proszę się nie niepokoić. Moja czcigodna matko, jeśli tylko ja mogę cię puścić z torbami, to istnieje poważne ryzyko, że umrzesz w ciepełku, grzejąc stopy pod swoim amerykańskim pledem. Nie przepadam za doradztwem prawnym. Twoja forsa jest moją forsą. Pozwól mi działać. Przyjaciół serwuje się z kolacją i szampanem. Co zaś tyczy się tych dam, nie chciałaby pani przecież, pani Peloux, żebym ja – taki, jakim mnie pani uczyniła – składał im hołdy większe niż artystycznym bibelotom. Jeszcze czego!

Zakręcił piruet, podczas gdy ona zalewała się słodkimi łzami, proklamując się najszczęśliwszą matką na świecie. Kiedy Chéri kupił pierwsze automobile, znów zaczęła o niego drżeć, ale on jej poradził: „Bardzo proszę skupić się na benzynie, pani Peloux!” – i sprzedał konie. Wertowanie ksiąg rachunkowych obu szoferów nie było poniżej jego godności; liczył szybko, dokładnie, a cyfry, które ciskał na papier – smukłe, odęte, żwawe – poświadczały wszystko jego dość powolnym pismem.

Siedemnaście lat skończył jako młody starzec, pedantyczny rentier. Nadal był piękny, ale wychudł i miał płytki oddech. Pani Peloux nieraz natykała się na niego na schodach do piwnicy po tym jak właśnie skończył liczyć butelki w skrzynkach.

– Uwierzyłabyś? – mawiała pani Peloux do Léi. – To zbyt piękne!

– Zdecydowanie zbyt piękne – odpowiadała Léa. – To się źle skończy. Chéri, pokaż język.

On wysuwał język z bezczelną miną, wyczyniając przy tym różne prowokacje, lecz jej to nie szokowało, gdyż była zbyt bliską przyjaciółką rodziny, czymś na kształt dobrej wróżki w roli matki chrzestnej, której mówił po imieniu.

– Czy to prawda – wypytywała go Léa – że wczoraj wieczorem widziano cię w barze, jak siedziałeś starej Lili na kolanach?

– Na kolanach! – parskał Chéri. – Ona już od dawna nie ma kolan! Zupełnie jej się rozlały.

– Czy to prawda – naciskała Léa surowiej – że zmusiła cię do picia ginu z pieprzem? Wiesz, że po tym ma się nieświeży oddech?

Pewnego dnia na inwigilacje Léi Chéri odpowiedział urażony:

– Nie wiem, dlaczego mnie o to wszystko pytasz, musiałaś przecież widzieć, co robię, skoro też tam byłaś, w klitce na końcu korytarza, z bokserem Patronem!

– Zgadza się w stu procentach – odparła Léa bez mrugnięcia okiem. – On nie ma w sobie nic ze zblazowanego smarkacza, wiesz? Uwodzicielskie bywają nie tylko usteczka jak cztery sous i czarne maślane oczy.

W tym samym tygodniu Chéri urządził nocą burdę na Montmartrze i w Halach z paniami zwącymi go „swoją dzieciną” i „swoim nałogiem”, ale nie czuł się dobrze, cierpiał na migreny i suchy kaszel. A pani Peloux, która masażystce, pani Ribot, gorseciarce, starej Lili i Zasuszonemu Berthellemy’emu zwierzała się ze swoich nowych trosk: „Ach! Dla niektórych matek życie to istna golgota!”, z najszczęśliwszej-matki-na-świecie swobodnie przedzierzgnęła się w postać matki-męczennicy.

Pewien czerwcowy wieczór, który pod szklanym dachem werandy w Neuilly zgromadził panią Peloux, Léę i Chériego, odmienił losy młodego mężczyzny i dojrzałej kobiety. Przypadek na jeden wieczór rozproszył „przyjaciół” Chériego – drobnego hurtownika likierów, syna Bosterów i wicehrabiego Desmonda, pasożyta średniego kalibru, wymagającego i pełnego lekceważenia – i sprowadził go do domu matki, dokąd przyzwyczajenie zawiodło też Léę.

Dwadzieścia lat, przeszłość złożona z identycznych, pozbawionych wyrazu wieczorów, brak relacji, a także owa podejrzliwość i bezwolność, jakie pod koniec życia izolują od świata kobiety, które kochały wyłącznie z miłości, tego wieczoru po raz kolejny kazały im dwóm we wzajemnej nieufności wyczekiwać innego wieczoru. Obie patrzyły na milczącego Chériego, a pani Peloux, bez dostatecznej siły i autorytetu, żeby móc zatroszczyć się o syna, ograniczała się do lekkiego uczucia nienawiści wobec Léi, ilekroć ta pochylała biały kark i rumiany policzek nad bladym policzkiem i przezroczystym uchem Chériego. Chętnie rozkrwawiłaby mocną szyję kobiety w miejscu, gdzie naszyjniki Wenus zaczynały znaczyć ciało, aby na różowo zabarwić tę smukłą zielonkawą lilię – ale jej do głowy nawet nie przyszło, aby swojego ulubieńca mieszać w jakiekolwiek spory.

– Chéri, dlaczego pijesz wódkę? – gderała Léa.

– Żeby nie zrobić afrontu pani Peloux, która piła sama – odparł Chéri.

– A co robisz jutro?

– Nie wiem, a ty?

– Wyjeżdżam do Normandii.

– Z kim?

– Nie twoja sprawa.

– Z naszym dzielnym Spéleïeffem?

– To już od dwóch miesięcy nieaktualne, nie jesteś na bieżąco. Spéleïeff jest w Rosji. – Chéri, gdzie ty masz głowę? – westchnęła pani Peloux. – Zapomniałeś już, na jaką uroczą kolację Léa zaprosiła nas miesiąc temu z okazji zerwania? Léo, nie dałaś mi przepisu na langustynki, które tak mi smakowały!

Chéri wstał i aż oczy mu zabłysły:

– Tak, tak, langustynki w sosie śmietanowym, och! Chętnie bym taką teraz zjadł!

– Widzisz – żaliła się pani Peloux. – On, który zwykle nie ma apetytu, teraz zjadłby langustynkę...

– Spokój! – zarządził Chéri. – Léo, jedziesz na zieloną trawkę z Patronem?

– Ależ nie, mój mały, z Patronem łączy mnie przyjaźń. Jadę sama.

– Kobieta zamożna – rzucił Chéri.

– Zabiorę cię z sobą, jeśli chcesz, będziemy tylko jeść, pić, spać...

– A gdzie jest ta twoja mieścina?

Stał teraz przed nią nieruchomo.

– Wiesz, gdzie jest Honfleur? Côte de Grâce? Tak...? Usiądź, jesteś cały zielony. Pamiętasz, na Côte de Grâce, jest ta brama, którą ilekroć mijałyśmy z twoją matką, zawsze mówiłyśmy...

Odwróciła się w stronę pani Peloux: pani Peloux zniknęła. Tego rodzaju dyskretna ucieczka, podobne wyparowanie były tak dalece niezgodne z obyczajami Cherlotte Peloux, że Léa i Chéri spojrzeli po sobie, parskając zdumionym śmiechem. Chéri usiadł przy Léi.

– Jestem zmęczony – powiedział.

– Sam się wykańczasz – odparła Léa.

Wyprostował się, ukłuty próżnością:

– Och! Wiesz, mam się jeszcze całkiem dobrze.

– Całkiem dobrze... może według innych... ale nie...nie według mnie na przykład.

– Jestem zielony?

– Wyjąłeś mi to z ust. Jedziesz ze mną na wieś, nie namyślając się pięć razy? Smakowite truskawki, świeża śmietanka, tarty, kurczaki karmione ziarnem... Oto dobra dieta! I żadnych kobiet!

Osunął się na ramię Léi i zamknął oczy.

– Żadnych kobiet... Fajnie... Léo, powiedz, a ty jesteś mi bratem? Tak? Dobrze, pojedźmy, kobiety... już się z nich otrząsnąłem... Kobiety... już się na nie napatrzyłem.

Wszystkie te trywialne uwagi wypowiadał stłumionym głosem, którego głęboki, łagodny ton brzmiał tuż przy uchu Léi, muskając je ciepłym oddechem. Chéri chwycił jej długi naszyjnik i obracał między palcami ciężkie perły. Ona wsunęła mu ramię pod głowę, przygarnęła go do siebie, i, ufając swojej poufałości z tym dzieckiem, zaczęła je kołysać. – Tak mi dobrze – westchnął. – Jesteś mi bratem, tak mi dobrze...

Uśmiechnęła się, jak gdyby to była niezwykle cenna pochwała. Wydawało się, że Chéri zasypia. Z bliska patrzyła na jego lśniące, jakby wilgotne rzęsy opuszczone na policzki, na wychudłe policzki noszące znamiona zmęczenia bez radości. Skóra nad ustami, rano ogolona, już granatowiała, a różowe lampy wypełniały mu wargi sztuczną krwią...

– Żadnych kobiet! – oświadczył Chéri niby przez sen. – Więc... pocałuj mnie!

Zdziwiona Léa ani drgnęła.

– Pocałuj mnie, mówię!

Rozkazywał z zamkniętymi oczami, a nagły błysk spomiędzy rozwartych powiek speszył Léę jak raptownie zapalone światło. Wzruszyła ramionami i pocałowała znajdujące się tuż obok czoło. On oplótł jej szyję rękami i przygiął ku sobie.

Léa zaczęła potrząsać głową, ale niebawem ich usta się spotkały; wówczas zastygła w całkowitym bezruchu, wstrzymując oddech, jak ktoś, kto nasłuchuje. Kiedy ją puścił, odsunęła go od siebie, wstała głęboko westchnęła i poprawiła fryzurę, choć włosy nie były w nieładzie. Potem odwróciła się lekko pobladła, z pociemniałymi oczami, i powiedziała żartobliwym tonem:

– To sprytne!

On, wyciągnięty w fotelu bujanym, bez słowa mierzył ją tak intensywnym spojrzeniem, tak wyzywającym i pełnym znaków zapytania, że po chwili się odezwała:

– Co?

– Nic – odparł Chéri. – Dowiedziałem się już, czego się chciałem dowiedzieć.

Zarumieniła się, upokorzona, lecz zdołała się zręcznie wybronić:

– Czego się chciałeś dowiedzieć? Że podobają mi się twoje usta? Biedne maleństwo, zdarzało mi się przytulać większe paskudy. Czego to według ciebie dowodzi? Sądzisz, że padnę ci do stóp z okrzykiem: „weź mnie!”? A więc poznałeś tylko młode panienki? Wyobrażać sobie, że stracę głowę z powodu jednego pocałunku...!

Mówiąc, uspokoiła się, chciała teraz wykazać zimną krew.

– Powiedz, mój mały – nalegała, pochylając się nad nim. – Sądzisz, że w moich wspomnieniach dobre pocałunki to rzadkość?

Uśmiechała się do niego z góry, pewna siebie, nieświadoma, że na jej twarzy coś jednak pozostało, coś jakby delikatne rozedrganie, jakiś pociągający ból, a jej uśmiech przypomina uśmiech, jaki przychodzi po łzach.

– Jestem spokojna – ciągnęła. – A przecież mogłabym cię pocałować po raz drugi, a przecież my...

Przerwała z pogardliwą miną.

– Nie, zdecydowanie nie widzę nas w tej sytuacji.

– Nie widziałaś nas też w tej sprzed paru minut – powiedział Chéri niespiesznie. – A mimo to znosiłaś ją całkiem długo. Zatem jednak myślisz o czymś więcej? Ja słowem o tym nie wspomniałem.

Mierzyli się nieprzychylnym wzrokiem. Léa bała się zdradzić pożądanie, którego nie zdążyła zaspokoić ani zatuszować, zapragnęła tego chłopca, a on momentalnie ostygł, może drwił.

– Masz rację – przyznała beztrosko. – Nie roztrząsajmy tego dłużej. Oferuję ci, jak już mówiliśmy, zieloną trawkę, żebyś odpoczął od miasta, i stół... Mój stół: to wszystko tłumaczy.

– Możemy spróbować – odparł Chéri. – Mam wziąć renouharda kabriolet?

– Oczywiście, chyba nie zostawisz go Charlotte.

– Zapłacę za benzynę, ale ty będziesz karmić szofera.

Léa wybuchnęła śmiechem.

– Będę karmić szofera! Ha, ha! Proszę, nieodrodny syn pani Peloux! Nic nie umknie twojej uwadze... Nie jestem wścibska, ale chciałabym usłyszeć, jak prowadzisz miłosny dialog z kobietą!

Usiadłszy z rozmachem, zaczęła się wachlować. Zawisaki, olbrzymie komary o długich nogach krążyły wokół lamp, a woń ogrodu po nadejściu nocy stawała się zapachem wsi. Do wnętrza wpadło tchnienie akacji, tak szczególne, tak intensywne, że oboje odwrócili się, jakby chcieli zobaczyć, czy stanęła w progu.

– To akacja różowa – powiedziała Léa półgłosem.

– Tak – odparł Chéri. – Jakże ten wieczór opił się kwieciem pomarańczy!

Przyglądała mu się z nieuchwytnym podziwem, że to wymyślił. Z miną szczęśliwej ofiary wdychał ten zapach, ona zaś odwróciła się, zdjęta nagłą obawą, że jej nie zawoła; on jednak zawołał ją i posłuchała.

Podeszła go pocałować, w przystępie urazy, egoizmu i pragnienia zemsty: „Poczekaj ty... Prawda, że masz słodkie usta i tym razem z nich skorzystam, ile zechcę, bo taką mam ochotę, pozwolę ci, trudno, kicham na to, idę...”

Pocałowała go tak czule, że rozłączyli się później upojeni, ogłuszeni, zadyszani i drżący, jakby właśnie skończyli się ze sobą mocować... Znów stanęła przed nim wyprostowana, on nie drgnął, nadal rozparty w fotelu, a ona cichym głosem go prowokowała: „Hę?... Hę?...”, przygotowana na impertynencję z jego strony. Lecz on wyciągnął do niej ramiona, otworzył piękne, niepewne dłonie, odchylił zranioną głowę, a między powiekami zaiskrzyły dwie bliźniacze łzy i mamrotał przy tym słowa skargi, zwierzęcą pieśń miłości, z której wyłowiła swoje imię, jakieś „kochanie...”, jakieś „chodź...”, jakieś „nigdy cię nie opuszczę...”, pieśń, której słuchała pochylona nad nim, pełna trwogi, jakby przez nieuwagę bardzo go skrzywdziła.

Przypominając sobie ich pierwsze lato w Normandii, Léa stwierdzała uczciwie: „Jeśli idzie o niegrzecznych malców, zdarzali mi się zabawniejsi niż Chéri. Zdarzali mi się też milsi i bardziej inteligentni. A jednak żaden nie był taki jak on”.

– Zabawne – zwierzała się pod koniec lata 1906 roku Zasuszonemu Berthellemy’emu – chwilami zdaje mi się, że sypiam z Murzynem albo Chińczykiem.

– A miałaś już Chińczyka albo Murzyna?

– Nigdy.

– To dlaczego?

– Nie wiem. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Po prostu mam takie poczucie.

To wrażenie docierało do niej powoli, wraz ze zdumieniem, które nie zawsze potrafiła zatuszować. Pierwsze wspomnienia z ich sielanki obfitowały głównie w obrazy wykwintnych dań, owoców troskliwie wybieranych przez łakomą gospodynię. Widziała przed sobą Chériego, bledszego w mocnym słońcu, zadyszanego od ćwiczeń pod normandzkimi grabami, Chériego, który zasypiał, wygrzewając się nad wodą. Léa budziła go, żeby go paść truskawkami, śmietanką, pienistym mlekiem i karmionymi ziarnem kurczakami. Podczas kolacji wielkimi, pustymi oczami śledził, znużony, lot jętek nad koszem róż i zerkał na nadgarstek, czekając pory spoczynku, Léa tymczasem, zawiedziona, lecz bez urazy, myślała o przysięgach, których nie składał pocałunek w Neuilly, i dobrotliwie czekała: „Do końca sierpnia, niech będzie, potrzymam go w kojczyku. A potem – uf! – do Paryża, zwrócę go jego kochanej szkole...”

Litościwie kładła się wcześnie, żeby Chéri, wtulony w nią ciałem, czołem i nosem, mógł zasnąć, wykrawając egoistycznie spory kawał jej snu. Czasami, zgasiwszy światło, podążała wzrokiem za plamą księżycowej poświaty na parkiecie. Słuchała splątanych ze szmerem osiki i graniem świerszczy, nie cichnącym w dzień ani w nocy, potężnych westchnień psa myśliwskiego, które rozdymały Chériemu pierś.

„Co mi jest, że nie śpię? – zastanawiała się mętnie. – To przecież nie wina głowy tego chłopca na moim ramieniu, zdarzały się cięższe... Jaka piękna noc... Na śniadanie zamówiłam dla niego porządny kleik. Już mniej mu sterczą żebra. Co mi jest, że nie śpię? Ach tak, muszę pamiętać: sprowadzę Patrona, żeby potrenował małego w boksie. Mamy czas, Patron z jednej strony, ja z drugiej, zdążymy przygotować niezłą niespodziankę pani Peloux...”

Zasypiała wyciągnięta płasko na plecach w chłodnej pościeli, z czarną głową chłopca na lewej piersi. Ze snu budziły ją czasem – lecz jakże rzadko! – żądania Chériego o brzasku. Drugi miesiąc na odludziu faktycznie sprowadził Patrona, a z nim wielką walizę, półtorafuntowe hantle i bufiaste spodenki, czterouncjowe rękawice oraz skórzane trzewiki sznurowane od palców – Patrona o dziewczęcym głosie i długich rzęsach, Patrona pokrytego, jak jego waliza, tak piękną brązową skórą, że, zdjąwszy koszulę, nie wydawał się nagi. A Chéri, to zadziorny, to ospały, to zazdrosny o niewzruszoną siłę nauczyciela, zaczynał niewdzięczne acz owocne ćwiczenia powolnych i powściągliwych ruchów.

– Raz... sss... dwa... sss... nie słyszę pańskiego oddechu... trzy... sss... Widzę: zdradza pana kolano... sss...

Korony lip przesiewały sierpniowe słońce. Gruby czerwony dywan, rzucony na żwir, fioletowym blaskiem barwił nagie ciała instruktora i ucznia. Léa bardzo uważnie śledziła lekcję. Przez piętnaście minut boksu Chéri, upojony nowo nabytą siłą, dawał się ponieść, wystawiał na zdradzieckie ciosy i czerwieniał ze złości. Jego swings Patron przyjmował nieruchomy jak ściana i z wysokości swojej olimpijskiej chwały ciskał w Chériego opinie cięższe niż jego słynna pięść.

– No proszę! Ależ ciekawskie to pana lewe oko! Gdybym mu nie przeszkodził, zobaczyłoby z bliska szew na mojej lewej rękawicy.

– Pośliznąłem się – odpowiadał Chéri.

– To nie kwestia równowagi – ciągnął Patron. – To kwestia ducha. Z pana nigdy nie będzie boksera.

– Moja matka jest temu przeciwna, bardzo żałuję!

– Nawet gdyby pańska matka nie była temu przeciwna, z pana i tak nie byłoby boksera, bo jest pan złośliwy. A w boksie nie ma miejsca na złośliwość. Nieprawda, pani Léo?

Léa uśmiechała się, szczęśliwa, że jest jej ciepło, że nie musi się ruszać i że kibicuje zmaganiom nagich młodych mężczyzn, porównując ich w duchu: „Piękny jest ten Patron! Jest piękny jak budynek. Mały ładnie się prezentuje. Takich kolan ze świecą by szukać, już ja się na tym znam. Biodra też są... nie, będą wspaniałe... Gdzie u diabła ta stara Peloux zarzucała sieci...? Ten układ szyi! Istny posąg! Jaki on niedobry! Śmieje się, rzekłbyś: chart, co szczerzy zęby...” Czuła się szczęśliwa i matczyna, pełna spokojnej cnoty. „Bez trudu mogłabym zamienić go na innego”, mówiła sobie, widząc Chériego nago po południu pod lipami albo Chériego nagiego rano pod gronostajową narzutką, albo Chériego nagiego wieczorem na skraju basenu z letnią wodą. „Tak, mimo że jest taki piękny, zamieniłabym go, gdyby nie głos sumienia”. Ze swojej obojętności zwierzyła się Patronowi:

– A jednak – sprzeciwił się Patron – to dobry model. Już teraz rysują mu się mięśnie jak u nietutejszych facetów, jak u kolorowych, chociaż ma bardzo bladą cerę. To mięśnie drobne, nierzucające się w oczy. U niego nigdy nie zobaczy pani bicepsów wielkości kantalupy.

– No, mam nadzieję, Patronie! W końcu nie dla boksu go najęłam!

– Zdecydowanie – przyznał Patron, spuszczając swoje długie rzęsy. – Należy się liczyć z uczuciem.

Peszyły go niezawoalowane aluzje i lubieżny uśmiech Léi: tym razem czaił się w spojrzeniu, jakim go obrzucała, mówiąc o miłości.

– Zdecydowanie – ciągnął Patron. – Jeśli nie dostarcza pani pełnej satysfakcji...

Léa zaśmiała się:

– Pełnej nie... ale rekompensuję to sobie w piękniejszych źródłach obojętności, takich jak pan, Patronie.

– Och! Ja...

Z przestrachem i nadzieją wyczekiwał pytania, które niezawodnie padło:

– A pan wciąż to samo, Patronie? Upiera się pan?

– Upieram się, pani Léo. Dostałem jeszcze jeden list od Liane, w południe. Mówi, że jest sama, że nie mam powodów się upierać, bo obu przyjaciół oddaliła.

– A pan co na to?

– A ja myślę, że to nieprawda... Upieram się, bo ona się upiera. Wstydzi się, jak twierdzi, mężczyzny z zawodem, a zwłaszcza z takim zawodem, który każe mu wcześnie wstawać, codziennie ćwiczyć i udzielać lekcji boksu i gimnastyki ogólnorozwojowej. Ledwo się spotkamy, od razu jest scena. „Naprawdę można by pomyśleć – krzyczy – że nie jestem w stanie wykarmić mężczyzny, którego kocham!” Mówi tak oczywiście ze szczerego porywu serca, nie zaprzeczam, ale nie zgadza się to z moją wizją świata. Każdy ma swoje dziwactwa. Pani to świetnie ujęła, pani Léo: to kwestia sumienia.

Rozprawiali półgłosem pod drzewami; on – powściągliwy i nagi, ona – w bieli, z zapalczywym rumieńcem. Delektowali się tą wzajemną przyjaźnią, zrodzoną ze wspólnego upodobania do prostoty, fizycznej tężyzny, swoistego szlachectwa świata przyziemnego. Dlatego też Léi nie dziwił fakt, iż Patron od pięknej i wysoko urodzonej Liane otrzymywał cenne prezenty. „Coś za coś”. I próbowała argumentami odwiecznej wagi podkupić „dziwactwo” Patrona. Ich niespieszne pogawędki, które prawie za każdym razem budziły tych samych bożków – miłość i pieniądze – oddalały się od pieniędzy i miłości, by powrócić do Chériego, do jego karygodnych manier i „w gruncie rzeczy nieszkodliwej”, jak mawiała Léa – urody, do jego charakteru, „którego – jak mawiała Léa – właściwie brak”. Pogawędki zaspokajające ich potrzebę zwierzeń wraz ze wstrętem do nowych słów i nowych idei, pogawędki przerywane niespodziewanym nadejściem Chériego, który, jak sądzili, śpi albo jedzie gdzieś rozgrzaną szosą, Chériego, który wyrastał przed nimi półnagi, lecz
uzbrojony w księgę rachunkową i ołówek za uchem.

– Cóż za połączenie! – zachwycał się Patron. – Stuprocentowy kasjer.

– Co ja tu widzę? – wołał z daleka Chéri. – Trzysta dwadzieścia franków za benzynę? Musimy ją chyba wypijać! W ciągu ostatnich dwóch tygodni wybraliśmy się z domu cztery razy! Do tego siedemdziesiąt siedem franków za olej!

– Samochód codziennie jeździ na targ – odpowiadała Léa. – A swoją drogą, zdaje się, że przy obiedzie twój szofer trzy razy brał dokładkę udźca. Nie uważasz, że to delikatnie wykracza poza ramy naszej umowy...? Kiedy nie jesteś w stanie przełknąć jakiegoś rachunku, robisz się podobny do swojej matki.

Po takim dictum Chéri tracił na chwilę rezon i zaczynał kołysać się na swoich smukłych stopach, pełen owej lotnej gracji Merkurego, na widok której pani Peloux nie posiadała się z zachwytu, popiskując: „To ja w wieku osiemnastu lat! Skrzydlate stopy, skrzydlate stopy!” Szukał celnej impertynencji, twarz mu drżała, rozchylał usta, pochylał głowę w skupieniu, które szczególnie uwydatniało diaboliczne wygięcie brwi uniesionych na skroniach.

– Nie szukaj już – mówiła dobrotliwie Léa. – Wiem, że mnie nie cierpisz. Chodź, daj całusa. Piękny demonie. Przeklęty aniele. Mały głuptasie...

Przychodził, pokonany tonem jej głosu i obrażony jej słowami. Patron, widząc tę parę, znów pozwalał prawdzie wykwitnąć na swoich przeczystych wargach:

– Cóż za wspaniała powierzchowność! Ma pan wspaniałą powierzchowność. Ale kiedy na pana patrzę, panie Chéri, myślę, że, będąc kobietą, mówiłbym sobie: „Wrócę za dziesięć lat”.

– Słyszałaś, Léo? Powiedział: „za dziesięć lat” – drażnił kochankę, odsuwając od siebie jej pochyloną głowę. – Co o tym sądzisz?

Ona jednak nie raczyła usłyszeć pytania, poklepywała to młode ciało, które jej zawdzięczało odzyskiwane siły, poklepywała je gdzie bądź – po policzku, po nodze, po pośladku – z lekceważącą satysfakcją piastunki.

– Jakiego rodzaju zadowolenie czerpie pan ze złośliwości? – pytał wówczas Patron Chériego.

Chéri leniwie omiatał Herkulesa nieprzeniknionym spojrzeniem barbarzyńcy, by w końcu odrzec:

– Czerpię z niej pokrzepienie. I tak nie zrozumiesz.

I faktycznie, po trzech miesiącach przyjaźni Léa nie rozumiała Chériego ni w ząb. A jeśli nadal mówiła Patronowi, który przyjeżdżał teraz tylko w niedziele, i Zasuszonemu Berthellemy’emu, który przyjeżdżał bez zaproszenia, ale znikał po dwóch godzinach, o „zwracaniu Chériego jego kochanej szkole”, to już wyłącznie w ramach pewnej tradycji, chcąc się poniekąd wytłumaczyć, że tak długo go zatrzymuje. Wyznaczała sobie coraz to nowe terminy i za każdym razem je przekraczała. Czekała.

– Jest taka piękna pogoda... A wypad do Paryża w zeszłym tygodniu go zmęczył... Poza tym lepiej, żeby mi się naprawdę przejadł...

Próżno czekała, po raz pierwszy w życiu, na to, czego nigdy wcześniej jej nie brakowało: na zaufanie, rozprężenie, na wyznania, szczerość, niedyskretną ekspansję młodego kochanka – na owe godziny nocy absolutnej, gdy niemal synowska wdzięczność nastolatka wylewa niepohamowane łzy, zwierzenia i zarzuty wprost na ciepłą pierś dojrzałej, niezawodnej przyjaciółki.

– Tylu ich miałam – powtarzała sobie z uporem. – Zawsze wiedziałam, ile są warci, co myślą i czego chcą. A z tym dzieckiem, z tym dzieckiem... Raczej nie będzie tak prosto.

Zmężniały teraz, dumny ze swoich dziewiętnastu lat, wesoły przy stole, niecierpliwy w łóżku, z siebie dawał wyłącznie siebie samego, tajemniczy jak kurtyzana. Czuły? Owszem, jeśli wyrazem czułości może być mimowolny krzyk, gest zaciśniętych ramion. Zawsze jednak wraz z mową i gotowością do uników powracała cała jego „złośliwość”. Ileż razy o brzasku Léa trzymała w ramionach zadowolonego, wydoroślałego kochanka o półprzymkniętych, lecz przytomnych oczach i ustach, do których powracało życie, jakby każdy poranek i każdy uścisk stwarzały go od nowa jeszcze piękniejszym niż poprzedniego wieczoru, ileż razy ona sama, ulegając o tej porze chęci podboju i pragnieniu zwierzeń, opierała czoło na czole Chériego:

– Powiedz... mów do mnie... powiedz mi...

Lecz z łukowato wygiętych ust nie padały wyznania ani w ogóle liczne słowa oprócz grymaśnych lub nieprzytomnych apostrof z imieniem „Nounoune”, które jej nadał w dzieciństwie, a które dziś ciskał z dna swojej rozkoszy niby wołanie o pomoc.

– Tak, zapewniam cię, Chińczyk albo Murzyn – wyznawała Anthine’owi de Berthellemy’emu, po czym dodawała z niezręczną nonszalancją: „Nie potrafię tego wytłumaczyć”, gdy przyszło jej sprecyzować niejasne acz silne wrażenie, że Chéri i ona nie mówią tym samym językiem.

Kiedy wrócili do Paryża, wrzesień dobiegał końca. Chéri pojechał do Neuilly, żeby już pierwszego wieczoru „zatkać” panią Peloux. Wywijał krzesłami, tłukł orzechy jednym uderzeniem pięści, wskakiwał na stół bilardowy i bawił się w kowboja, ścigając po ogrodzie zadyszane psy.

– Uff – westchnęła Léa, wracając samotnie do swojego domu przy alei Bugeaud. – Jak dobrze nie mieć nikogo w łóżku!

Ale następnego wieczoru, kiedy o dziesiątej delektowała się kawą, broniąc się przed stwierdzeniem otwarcie, że czas jej się dłuży, a jadalnia wydaje się zbyt przestronna, nagłe pojawienie się w prostokącie drzwi Chériego, Chériego o skrzydlatych, bezszelestnych stopach, wyrwało jej z piersi nerwowy okrzyk. Ani miły, ani wylewny – po prostu przybiegł do niej.

– Oszalałeś?

Wzruszył ramionami, nie zależało mu, żeby zostać zrozumianym: przybiegł do niej. Nie wypytywał: „Kochasz mnie? Już o mnie zapomniałaś?”. Przybiegł do niej.

Chwilę później zapadli się w wielkim łożu Léi, okutym żelazem i miedzią.

d3fs87n
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3fs87n