W każdym razie (powiedział sobie Pazel, wspinając się schodnią) nie ma się czym martwić przez kilka kolejnych dni. Miał nowy statek, który musiał poznać, nowe życie, które trzeba sobie ułożyć.
W połowie drogi na górny pokład ktoś wymówił jego imię. Pazel odwrócił się i zobaczył drobnego chłopca w turbanie, który szedł tuż za nim.
Chłopaczek wyszczerzył zęby w uśmiechu i odezwał się niemal szeptem:
– Ej, gdzie się nauczyłeś tego języka? Powiedz prawdę!
– Nie znam go – niespokojnie odpowiedział Pazel. – Jak powiedziałem Fiffengurtowi... ktoś mi to przetłumaczył.
– Bzdura! – odparł chłopaczek i wyciągnął rękę. – Mam nosa do kłamstw, a to nawet nie było specjalnie sprytne. Powiedziałeś, że jesteś Pazel? Ja nazywam się Neeps.
– Neeps?
Chłopiec spojrzał na Pazela z powagą.
– Wiem, to idiotyczne imię.
– Nie, skąd.
– W sollochstolskim znaczy „grom”.
– Ach – powiedział Pazel, chociaż już to wiedział.
– Właściwie to skrót od Neeparvasi – powiedział chłopiec – ale nie można się nazywać Neeparvasi w cesarstwie Arqualu. Ulubiona konkubina cesarza miała syna imieniem Neeparvasi, który czymś się zhańbił, może użył niewłaściwego widelca przy kolacji, albo nastąpił na odcisk królowej matce. Jego Zwierzchność odesłał go do Doliny Zarazy i zabronił komukolwiek o nim mówić, a nawet przypominać, że chłopak kiedykolwiek istniał. A imię znalazło się na liście zabronionych, więc nazywam się po prostu Neeps Undrabust.
– Pazel Pathkendle. Jak to się stało, że wylądowałeś na brzegu?
– Zwolniono mnie za bójkę. Co miałem zrobić? Ten zasmarkany matoł obrażał moją babcię.
Pazel nie palił się do przyjaźni z chłopakiem, który obrazę zamienia w walkę na pięści. Musiał jednak przyznać, że ucieszył się ze spotkania z innym chłopcem z obrzeży cesarstwa.
– Mnóstwo tu nas – szepnął, zerkając na tłum chłopców.
Neeps zrozumiał, co miał na myśli.
– Chłopaków z niedawno podbitych ziem? Aha, mnóstwo, i to jest bardzo dziwne. Arqualczycy nie ufają nikomu, kto mówi z akcentem, ma skórę taką jak ty albo nosi coś takiego. – Popukał się w turban. – Właściwie to trochę cię nie lubią, albo nawet nienawidzą, dopóki twój kraj nie będzie częścią cesarstwa od stu lat i nie zostanie całkowicie przetrawiony, jak to mawiał mój stary kapitan. Cóż, Sollochstol nie został przetrawiony, tyle ci mogę powiedzieć. I długo jeszcze nie będzie.
W jego głosie brzmiała duma, ale bez wrogości i Pazel złapał się na tym, że się uśmiecha.
– Myślą, że jestem tylko opalony, wiesz. W połowie przypadków.
– Dopóki nie otworzysz ust.
Pazel roześmiał się i pokiwał głową. Ormaelski był śpiewną mową i mimo wysiłków, w każdym innym języku, w którym mówił Pazel, pojawiały się melodyjne kadencje.
W miarę, jak zbliżali się do końca schodni, głosy załogi stawały się głośniejsze. Idący na czele chłopców Fiffengurt złapał się wanty, podciągnął na reling i pomachał.
– Na pokład! Na pokład! Żwawo!
Jak kozy przechodzące przez strumień, chłopcy wskakiwali na pokład. Pazel nigdy nie zapomni widoku, który ujrzał w tamtej pierwszej chwili. Miasto, pomyślał. To pływające miasto!
Wchodzili na pokład na wysokości śródokręcia. W tym miejscu statek był tak szeroki, że Eniel zmieściłby się tu w poprzek i nie dotykał burt. Od dzioba po rufę Chathrand wyglądał jak szerokie, drewniane aleje, zatłoczone beczułkami, pudłami, drewnem, stosami płótna żaglowego, szpulami lin i łańcuchów. Między tymi zawalidrogami kręciły się setki ludzi: żeglarzy, sztauerów, celników, zapłakanych ukochanych, żon, był nawet człowiek sprzedający kawałki futra piaskowego szczura („Nikt nie utonie z futrem piaskowego szczura!”), mnisi zostawiający święte odciski kciuków umazanych w popiele na czołach wierzących, dwaj łysi mężczyźni walczący o kurczaka, tatuażysta rysujący dzika na czyjejś szerokiej piersi. Smołownicy zamarli – takie wrażenie zrobił na nich statek. Byli jedynymi nieruchomymi stworzeniami na pokładzie.
Ponownie przeliczywszy głowy, Fiffengurt poprowadził ich na rufę, obok drugiego grotmasztu, szalupy i luku ładunkowego otwierającego się jak szyb kopalni. Urzędnicy i asystenci pokładowi przepychali się, nawet na nich nie patrząc. Żeglarze na rejach znajdowali się tak wysoko, że Pazel nie zdziwił się, widząc, jak pan Uskins nadzoruje ich pracę za pomocą lunety.
W końcu dotarli do zejściówki w luku na rufie i Fiffengurt poprowadził ich do wnętrza statku. Piętro niżej znajdował się główny pokład, tak samo zatłoczony jak górny, ale z racji położenia panował na nim większy zaduch. Potem był wyższy pokład działowy, gdzie chwilowo stłoczono bydło. Krowy rozglądały się zdezorientowane, a Pazel doskonale je rozumiał. Bliżej dziobu chłopcy dostrzegli same działa. To była niebezpieczna broń, armaty wielkie jak pnie drzew, zniszczone od lat używania i soli.
– Armaty w starym stylu – powiedział Fiffengurt. – Potworna broń, to pewne. Ale karonady na dziobie strzelają kulami wielkimi jak dynie-medalistki. Osiemdziesięciofuntówki. Schodzimy dalej.
Na niższym pokładzie działowym ostry zapach smażonej cebuli powiedział im, że kambuz jest blisko. Przez otwartą gródź Pazel dostrzegł wnętrze: zaparowane pomieszczenie pełne garnków, rondli i wiszących łyżek wazowych, gdzie batalion kucharzy uwijał się wokół żeliwnej kuchenki, w której można by upiec wołu.
– Panie Teggatz! – krzyknął Fiffengurt, ledwie zwalniając kroku. – Trzydziestu sześciu na śniadaniu plus nasi starzy chłopcy. Żwawo, bardzo proszę.
Kolejne zejście i stanęli w ciemnościach. Fiffengurt odszedł od nich, krokiem pewnym i szybkim, jakby się poruszał po oświetlonym światłem słonecznym otwartym pokładzie. Pazel zastanawiał się, czy kwatermistrz zna cały plan statku na pamięć. Chwilę potem usłyszeli trzask krzemienia i zapłonęła lampa.
– Pokład mieszkalny – oznajmił Fiffengurt. – Będziecie tu spać, chłopcy, a jeść na tyłach głównej mesy. Będziecie mieli światło z luków w czasie dobrej pogody, a gdy już ruszymy, to nawiewniki zaczną trochę odświeżać powietrze. Nie przejmujcie się zapachem, za dzień albo dwa się przyzwyczaicie. Nie macie tu okien, ale, jeśli nie będziecie się zachowywać jak chuligani, zyskacie trochę światła z części mieszkalnej marynarzy, którzy będą zostawiać otwarte drzwi. No, śmiało, wchodźcie.
Przy bladej poświacie płonącego oleju z morsa obejrzeli swój nowy dom: zatęchłą, drewnianą jaskinię, której odległe kąty ginęły w mroku. Potężne słupy podpierały niski sufit. Każdy dźwigar, każda gródź i nawet długi stół w jadalni zrobiono z tego samego ogromnego, niewiarygodnie starego gatunku drzewa. Powietrze było ciężkie; pachniało jak stodoła zamknięta na cztery spusty przed burzą.
Fiffengurt popukał w gródź.
– Dąb chmurzak. Najwytrzymalsze drewno na Alifrosie, ale przy tym o połowę lżejsze. Pokłady działowe i mieszkalny zrobiono głównie z chmurzaka. Tak naprawdę nie ma już dębów chmurzaków. Ostatnie pięćdziesiąt rośnie na górze Etheg w sekretnym miejscu. Ścinają jedno drzewo na sto lat, żeby dokonać niezbędnych napraw na tym królewiczu. Na schodach za nimi rozległy się kroki.
– Ach, Teggatz! W samą porę! – zawołał Fiffengurt. – Chłopcy, bądźcie dobrzy dla tego człowieka, bo inaczej was otruje. Jest naszym głównym kucharzem.
Teggatz był korpulentnym mężczyzną o okrągłych czerwonych policzkach. Oczy miał malutkie i ledwo widoczne w pyzatej twarzy. Zaśmiał się, pocierając nerwowo ręce. Chłopcy czekali, a śmiech brzmiał dalej i ręce poruszały się coraz szybciej. W końcu Teggatz wykrzyknął radośnie:
– Zapiekanka ziemniaczana!
– Więc mamy zapiekankę? – powtórzył Fiffengurt. – Wybornie! Dawaj ją tu!
– Wybornie! – Teggatz zachichotał i ruszył po schodach.
Kolejne kroki i pojawiła się druga grupa chłopców, niosących talerze, tace i kubki. Było ich około piętnastu: starsi smołownicy, których zatrzymano po poprzednich rejsach. Większość powitała nowych szczerze i po przyjacielsku, ale kilku obrzuciło ich cokolwiek wrogimi spojrzeniami, jakby wietrzyli konkurencję. Fiffengurt przedstawił ich wszystkich z imienia, kiedy stawiali naczynia na stołach.
– To są wasi starsi bracia – powiedział nowym chłopcom. – Niektórzy z nich są na Chathrandzie od czterech lat. Oczywiście, wszyscy mamy nowego kapitana i musimy się nauczyć nowych zasad. Ale dopóki nie poznacie statku tak dobrze jak oni, obserwujcie ich uważnie. Peytr i Dastu będą waszymi szefami, bo są najstarsi. Za rok zostaną prawdziwymi żeglarzami, jeśli nie wpakują się w żadne kłopoty.
Pazel przyjrzał się obu starszym smołownikom. Peytr miał wąskie ramiona i szpiczasty podbródek. Uśmiechnął się, ale w jego spojrzeniu było widać ostrożność, jakby zabezpieczał się przed jakąś nieprzyjemną niespodzianką. Dastu był dobrze zbudowanym i silnym chłopcem o schludnie ogolonej, pogodnej twarzy.
Fiffengurt zostawił ich, gdy siedli do jedzenia. Zapiekanka była pyszna i gorąca, a kiedy skończyli, Peytr i Dastu oprowadzili ich po Chathrandzie. Załatwili to dość pobieżnie – statek miał wypłynąć o zmierzchu i prace wykonywano w pośpiechu. Porucznicy biegali w tę i z powrotem, spoceni, wykrzykując bez przerwy rozkazy. Bomy ładownicze wznosiły się i opadały. Brygady żeglarzy turlały beczułki po pokładzie. Chłopców przesuwano, wpadano na nich, wyśmiewano albo przeklinano. Niezależnie od tego, gdzie stanęli, zawsze włazili komuś pod nogi.
Mimo to Pazel się zakochał. Niewiele rzeczy było piękniejszych od fregaty w całej okazałości, a Chathrand był cudem, zawstydzającym wszystkie inne okręty. Każdy cal wyglądał na robotę magów. Zobaczył słynne szklane deski: sześć potężnych okien wbudowanych bezpośrednio w podłogę górnego pokładu, zalewających główny pokład poniżej dziennym światłem. Sam pokład główny miał dwie szklane deski, tylko jedna przetrwała na wyższym pokładzie działowym. Po wszystkich ludzie przeciągali skrzynki i działa bez chwili wahania – przez sześćset lat żadna nie pękła, nawet nie zaczęła przepuszczać wody. Kilka stracono w wyniku działania wyjątkowej siły – ognia z działa, ciężaru upadającego masztu – i trzeba było je zastąpić drewnem, ponieważ żadne zapiski nie mówiły, jak nazywa się ten cudowny kryształ, jak go zrobić albo skąd wydobyć. Rury głosowe to była kolejna zdumiewająca rzecz: smukłe miedziane przewody owinięte skórą, ciągnące się między pokładami i pomieszczeniami od dzioba po rufę. Niewiele było z nich pożytku w
czasie sztormu i nie przydawały się w czasie walki, kiedy strzały dział wszystkich ogłuszały. Ale w spokojne dni kapitan mógł zwrócić się do oficera u steru, nie wstając od biurka, albo poprosić o herbatę, nie opuszczając pokładu rufówki.
Na niższych pokładach można było zobaczyć najdziwniejsze rzeczy. Peytr pokazał im ambrazury na dziobie z białymi zakrzywionymi przedmiotami długości ręki Pazela, osadzonymi w drewnie. Chłopców aż zatkało, gdy zdali sobie sprawę, że patrzą na ząb.
– Kieł węża morskiego – wyjaśnił im Dastu. – Zabitego czterysta lat temu przez artylerzystów z tego właśnie okna. Jak widzicie, wypełnili zębem pęknięcie w kadłubie. Żeby przynosił szczęście, a przynajmniej taką mieli nadzieję.
– I nie jest to najbardziej przerażająca rzecz na tym statku – dodał Peytr.
– Owszem, bracie, nie jest – zgodził się szybko Dastu. – Ale o pewnych rzeczach nie będziemy rozmawiać dzisiaj.
Oczywiście nienazwanie tych „rzeczy” sprawiło, że smołownicy zapłonęli ciekawością jak nigdy i już wkrótce zaczęły krążyć plotki. Przekleństwa, potwory w ładowni, dziwne rytuały wśród żeglarzy, smołownicy marynowani w beczkach z solanką – przed wieczorem nawet Pazel wszystkie je usłyszał.
– Jest taka belka w ładowni rufowej – szepnął do niego piegowaty chłopiec imieniem Durbee – z nazwiskami wszystkich, których zabito od dnia wodowania. I chociaż każde nazwisko jest wielkości ziarenka ryżu, lista ciągnie się na trzynaście jardów.
– I są jeszcze znikające pomieszczenia – powiedział Swift. – Jak gdzieś zobaczysz drzwi albo luk, którego nie powinno tam być, nie otwieraj ich! Straszne rzeczy są w tych pomieszczeniach. A kiedy drzwi się za tobą zamkną, to już nigdy stamtąd nie wyjdziesz.
– A g-g-g-gdzieś – wtrącił się Reyast, chłopiec o miłej twarzy, którego usta drżały w nieustannym jąkaniu – jest g-g-gadające deska. J-j-jęczy głosem k-k-k-kapitana, który o-osz-osza...
– Bzdury, Reyast! – zawołał Dastu. – Rose to jedyny kapitan, o którym powinniście myśleć. Bać się jego, jeśli już musicie się kogoś bać, i schodzić mu z drogi. A teraz chodźcie wszyscy! Zabierajcie hamaki! Dopiero co przydzielono im hamaki – ponadgryzane przez mole i połatane, których żeglarze już nie chcieli – i teraz szli, żeby zająć miejsca na pokładzie mieszkalnym. Starsi chłopcy pokazali im, jak zawiesić hamaki na wielkich podporach pokładowych i jak wspinać się po kołkach, na których wisi niższy hamak, do swojego, nie wybijając ich i nie posyłając sąsiada z dołu na podłogę. Hamaki wisiały na trzech poziomach – Pazel wylądował na środkowym pod Neepsem i nad Reyastem.
– Bakisty idą pod sterburtę – powiedział im Peytr, popychając nogą ciężką skrzynię. – Mają być porządnie umocowane do grodzi, byle nie przy lukach i wręgach. Trzech chłopaków na jedną skrzynię. Dla każdego są świeże koszule i spodnie, ale nie dotykajcie ich, dopóki nie wyszorujecie się porządnie, „nie odrobaczycie”, jak to nazywamy i nie odpicujecie przed wejściem do portu macierzystego. Pan Fiffengurt prawdopodobnie spali wasze stare szmaty w piecu.
W porze lunchu nowi chłopcy usługiwali setce żeglarzy z trzeciej wachty, którzy z ogromną przyjemnością pałaszowali jedzenie i popijali grogiem, pokrzykując na chłopców o dokładki, podczas gdy smołownicy biegali spanikowani po schodach w tę i z powrotem. Żeglarze wyli ze śmiechu i drażnili się z nimi, mówiąc, że kapitan Rose każe im biegać z kulami armatnimi pod pachami, jeśli nie będą się ruszać dość szybko.
– I żeby wasze pchły nie przeskoczyły mi do żarcia!
– Ha, ha! I przynieście trochę rumu ullupridyjskiego, jak już przy tym jesteśmy, kochaniutcy!
– Albo lepiej jedną z ullupridyjskich panienek. Potraficie coś takiego upichcić?
Kiedy kończyli własny południowy posiłek (tym razem gulasz wołowy z marchewką i pochrzynem), pojawił się Fiffengurt z dziennikiem pokładowym w zniszczonych okładkach z foczej skóry i z niebieskim piórem. Zrobił sobie trochę miejsca na stole i po kolei wypytał każdego chłopca. Miejsce urodzenia? Poprzedni statek? Choroby? Szkoły? Umiejętności? Wszystko, co mu powiedzieli, szło do dziennika.
Pazel bał się swojej kolejki. Przez cały dzień słyszał szepty za plecami – zgadywano i zastanawiano się nad kolorem jego skóry i akcentem. Kiedy wymienił Ormael jako miejsce urodzenia, rozległy się zduszone śmiechy, paru chłopców mrugnęło do siebie porozumiewawczo.
Fiffengurt spojrzał znad dziennika i po raz pierwszy od ich przybycia na statek wyglądał na szczerze rozgniewanego. Śmiechy się urwały. Potem Fiffengurt zapytał o poprzednie statki. Nim Pazel skończył wymieniać wszystkie sześć, twarze chłopców stały się nieruchome i poważne.
– Gdzie tak dobrze nauczyłeś się arqualskiego? – zapytał Fiffengurt, notując.
– Ciężko pracowałem w szkole – odpowiedział szczerze Pazel. Jego doskonały arqualski nie miał nic wspólnego z zaklęciem matki. Kiedy skończyło się wypytywanie, Fiffengurt powiedział chłopcom, jakie są ich obowiązki. Pazel cieszył się, że mimo rozmiarów Chathranda, prace, dzięki którym statek żeglował, wyglądały tak samo jak na innych jednostkach, a on doskonale je znał. Smołownicy nie stawiali żagli, nie podnosili kotwicy ani nie stali na wachtach, ale pomagali żeglarzom przy wszystkich zadaniach i wykonywali tysiąc pomniejszych. Jeśli nie naprawiali płótna żaglowego, to prali mundury, polerowali łańcuch od kotwicy, wyciągali stare gwoździe z podłóg i wbijali nowe. Trzeba było też zajmować się różnymi posługami: nosić węgiel do kambuza, roznosić posiłki żeglarzom, podawać wodę oficerom, gasić świece w salonie pierwszej klasy. W samej kuchni potrzebowano dwudziestu chłopców w czasie zmiany. Każdy pokład codziennie szorowano. Każdą linę zabezpieczano smołą.
– Jak myślicie, ile liny mamy, chłopcy? – zapytał Fiffengurt. – Potraficie zgadnąć?
– Mnóstwo!
– Co najmniej milę! Albo dwie!
Fiffengurt się zaśmiał.
– Trzydzieści dziewięć mil. I żaden kawałek nie będzie postrzępiony ani osłabiony. Nie, dopóki kapitanem jest Nilus Rose.
Przez cały dzień Dar ledwie dawał się we znaki: wszyscy chłopcy mówili po arqualsku, nawet jeśli kilku, jak Pazel, miało inny język ojczysty. Mimo to pomruk trwał w jego głowie i kiedy od czasu do czasu żeglarz zaklął albo mruknął coś na temat nowych smołowników plączących się pod nogami, Pazel wiedział, że Dar mu wszystko tłumaczy.
A potem o zmierzchu wydarzył się pewien incydent, który sprawił, że powrócił dawny lęk przed szaleństwem. Chłopcy stali na otwartym pokładzie, pośrodku rufowej części, słuchając głośnego i raczej złowieszczego wykładu pierwszego oficera Uskinsa na temat tego, co nazywał „pięcioma strefami”. Sens jego przemowy sprowadzał się do stwierdzenia, że im wyższą masz pozycję, tym więcej części statku możesz odwiedzać bez rozkazu lub specjalnego pozwolenia. Kapitan był jedyną „pięciostrefową osobą” na statku: tylko on mógł pójść, gdzie zechciał, nawet pierwszy oficer (Uskins pochylił się i uderzył w pierś) nie mógł wejść do kwater kapitańskich bez pozwolenia. Pomyślcie o tym, chłopcy! A on, Uskins, był czterostrefowy!
Jego dramatyczna przemowa zakończyła się nieuniknionym komentarzem na temat ich najniższej spośród niskich rangi (Uskins ewidentnie nie mógł się doczekać, kiedy to powie). Kiedy słał gromy i sapał, Pazel zdał sobie sprawę, że jeden z chłopców po jego lewej szepcze. To był dziwny szept. W dodatku chłopak w ogóle nie przejmował się Uskinsem. Pazel pomyślał, że ktoś popełnia duży błąd.
Kiedy Uskins odwrócił się, żeby wskazać forkasztel, Pazel zaryzykował i zerknął w bok. Nikogo nie było po lewej. Zakłopotany spojrzał znowu przed siebie. Wyraźnie słyszał głos.
Chwilę potem znowu się rozległ, tym razem głośniej:
– Dobrze dziś podjedli. Zapiekanka ziemniaczana z mięsem na śniadanie.
Zdecydowanie po lewej. Nim Pazel miał szansę zerknąć, drugi głos odpowiedział pierwszemu. Ten był niższy, zgorzkniały i lekko rozbawiony.
– No pewnie, że podjedli. Będą dobrze jedli, dopóki nie rozmontują schodni. Nie mogą ryzykować, że chłopcy zdezerterują przed początkiem rejsu.
Śnił? Nikogo nie było widać – tylko goły pokład i krata przykrywająca niewielki szyb, którym można przerzucać kule do dział na dziobie. Pazel zerknął szybko na Neepsa. Chłopiec zauważył jego spojrzenie, ale nie zareagował; najwyraźniej nie wiedział, o co chodzi. Niczego dziwnego nie słyszał.
– Widzisz tę postawę? Broda uniesiona, ręce za plecami? Ten mały był w szkole.
Pazel zamrugał. To on trzymał ręce za plecami.
– Z Kepperów? – zapytał pierwszy głos.
– Nie ten kolor. To nie jest tylko opalenizna.
Mimowolnie Pazel zerknął na swoje brązowe stopy.
– Strasznie się wierci. Będzie się wyróżniał, Taliktrum.
– Chwilę temu stał całkiem nieruchomo.
Nie, nie śnił, po prostu wariował. Głosy dochodziły zza kraty. Za każdym razem, gdy Uskins dawał mu okazję, Pazel zerkał w tamtą stronę. Szyb miał jakieś dwie stopy kwadratowe. Już myśl, że mogłaby się zmieścić tam jedna osoba, była absurdalna, ale dwie? Nie, to czyste nieprawdopodobieństwo. I wtedy głos powiedział:
– Ormael.
Pazel nie mógł oddychać. Miał całe lata praktyki w chowaniu uczuć przed niebezpiecznymi ludźmi, ale nic go nie przygotowało na to, co działo się teraz. Oni rozmawiali o nim!
– Ormael! Zgadza się! Na oczy Rina, to chłopak z Serca Chereste! Musi ich nienawidzić do szpiku kości! Daj mu zapałkę, a spali ten statek do wodnicy!
– To się jeszcze zobaczy, Ludunte. Ale co się z nim dzieje? Zachowuje się, jakby miał się pochorować.
– Nasze szczęście. Padnie, zanim...
– Cicho!
Pazel drżał. Na szczęście Uskins nie zauważył.
– Nie wolno wam tknąć drabiny na pokład rufówki – mówił. – Nie wolno wam otwierać zabezpieczonych luków. Nie wolno dotykać baksztagu ani forsztagu, ani opierać się o maszt, ani symulować w okolicach kambuza, pod karą...
– Nagiąłeś głos?
– Oczywiście, że nie!
Pazel nie mógł tego dłużej znieść. Spojrzał bezpośrednio na kratę i głosy ucichły. Nie mógł zrobić nic więcej, ale miał przedziwne wrażenie, że jego spojrzenie spotkało się ze wzrokiem dwóch niewidzialnych stworzeń.
Neeps trącił go ostrzegawczo łokciem. Pazel zmusił się, żeby spojrzeć na Uskinsa. Cały dygotał. Oba głosy natychmiast podjęły rozmowę.
– Niech mnie otchłań pożre! On słyszy!
– Nie może! To niemożliwe!
– Ale słyszy! Spójrz na niego!
– Dziwadło, potwór! Taliktrum, musimy...
Uskins odchrząknął. Patrzył na Pazela.
– Co, do diabła, się z tobą dzieje? – zapytał ostro.
Teraz wszyscy patrzyli na Pazela.
– N-nic, panie Uskins. Proszę pana oficera!
Uskins zmrużył oczy. Wyprostował się.
– Jesteś Ormaelczykiem. Pathkendle.
– Zgadza się, proszę pana.
– Nie musisz mi mówić, że mam rację! – ryknął Uskins takim głosem, że wszyscy na pokładzie spojrzeli w ich stronę.
– Przepraszam, proszę pana.
– Niech smołownicy sobie nie wyobrażają, że mogą potwierdzać słowa oficera! Jeśli słowo oficera jest podawane w wątpliwość, co może pomóc smołownik? Oczywiście, że nic tu po nim. Zgadza się, Pathkendle?
– Eee... ehm... tak, tak, proszę pana.
– Zawahałeś się. Czemu?
– Proszę o wybaczenie, proszę pana, ale właśnie mi pan powiedział, żeby nie potwierdzać pana stwierdzeń.
– Cisza! Milcz, ty lądowy kundlu! Śmiesz sobie ze mnie żartować? Idź opróżnić pęcherz, bo widać, że musisz, a potem weź ług z kuchni i wyszoruj przodki do połysku! A jak już zobaczysz w nich własne odbicie, to przypomnij sobie, ile masz szczęścia, że nie dostałeś batów, ty nędzny spryciarzu, śniady wyrostku! Pozostali mogą odejść!
Mówiąc „przodki”, Uskins miał na myśli ustępy, które na żaglowcach znajdowały się z przodu, żeby wiatr, zawsze nieco szybszy od statku zabierał ze sobą smród. Na Chathrandzie było ich dwa rzędy po osiem, zdumiewająca liczba. Właśnie szedł do nich ze szczotką i ługiem, kiedy padł rozkaz wybierania cum i żeglarze popędzili na swoje stanowiska, a na maszty wciągnięto bandery. Pazel nie do końca tak sobie wyobrażał ten wspaniały moment, kiedy marzył o nim tamtej nocy na Enielu. Mimo to, myśląc o pomyłce Uskinsa, uznał, że ma szczęście: lepiej, żeby uważano, że ma słaby pęcherz niż namieszane w głowie. Albo, że miewa konwulsje. Albo jest opętany.
Oczywiście, nic z tego nie było prawdą. Kiedy już strach go opuścił, Pazel natychmiast zrozumiał, co się działo. W szybie na kule rzeczywiście coś było. Coś razy dwa. I te istoty obserwowały go zafascynowane. Pazel miał całkiem dobre pojęcie, jakiego rodzaju to istoty. Zagadką pozostawało to, czego mogły od niego chcieć.
Kiedy wreszcie zakończył śmierdzącą robotę, wyszedł na podkład forkasztelu i zobaczył, że Fiffengurt idzie do niego, wyciągając szyję, żeby się przyjrzeć salingom.
– Pathkendle! – wykrzyknął. – Już cię wysłali na przodek? O co poszło?
– Ja... naprawdę nie wiem, proszę pana. Pan Uskins powiedział, że nie wolno mi potakiwać do jego stwierdzeń. Próbowałem go słuchać, ale jakoś się to poplątało.
Fiffengurt obrzucił go spojrzeniem od stóp do głów (sądząc po tym, co zrobiło jedno z jego oczu), a potem pokiwał z powagą głową.
– Tak jak się obawiałem. Urodzony kryminalista.
– Co, proszę pana?
– Nieważne, panie Pathkendle. Chodź tędy. Mam dla ciebie następną karę.
Przeszli przez zakazane terytorium forkasztelu. Pazel pomyślał, że jeśli ośmieliłby się powiedzieć któremuś oficerowi o głosach, to tylko Fiffengurtowi.
Już prawie postanowił, że to zrobi, gdy kwatermistrz się odwrócił.
– Masz ręce żeglarza, chłopcze? Radzisz sobie z wiatrem?
– Oczywiście, proszę pana!
– To leć do sztagu kliwra i dopilnuj, żeby żaden ślimak ani pąkla nie szpeciły jaśnie pani. Oskrob je nożem... masz nóż?
– Ukradziono mi.
– No dobra, to na razie weź mój, ale żebyś się nie ważył go utopić! I, na miłość boską, delikatnie obchodź się z dziewczyną. Jest dość stara, żeby być twoją babką! – Uśmiechnął się i zniżył głos. – Nie śpiesz się. Niektóre z tych ślimaków są małe jak diabli.
– Oppo, proszę pana! I dziękuję!
Pazel przeskoczył przez reling i ruszył bukszprytem. Zaśmiał się w głos, myśląc sobie: Fiffengurt to porządny człowiek! Zamiast siedzieć uwięziony pod pokładem jak reszta chłopców, Pazel kołysał się teraz na wietrze, jedną rękę obejmując galion – Gęsiarkę. Znajdował się przed wszystkimi innymi na statku, kiedy Chathrand wychodził z portu z falami odpływu. Stocznie jaśniały. Czarne albatrosy śmigały nisko przed nim. Mężczyźni na brzegu trzymali wysoko uniesione czapki, ale nie machali – tak się żegnają robotnicy portowi. Na pokładzie żeglarze mruczeli modlitwę do Bakru, a Pazel dołączył do nich:
Wychodzimy na morze, my, mali ludzie z gliny ulepieni.
Nakarm mlekiem swe lwy, panie wichrów;
Nie posyłaj ich głodnych między chmury,
Niech rykiem nie domagają się krwi naszej...
Zerkając przez ramię, Pazel dojrzał czekające łodzie holownicze, na których ludzie przywiązywali liny biegnące z dziobu Chathranda. Wspaniały Żaglowiec obrócił się powoli w wąskim porcie, aż w końcu Gęsiarka spojrzała na morze. I wtedy po raz pierwszy Pazel usłyszał kapitana Rose, który huknął jak grzmot: „Do kliwrów i fokżagla, panie Elkstem!”.
– Oppo, kapitanie, do kliwrów i foka! Spurn, Leef, Lapwing! Do sejzingów! Ruchy!
W głosie nawigatora Elkstema brzmiało zdziwienie, że stawiają żagle raptem w odległości rzutu kamieniem od portu, ale mężczyźni w łodziach holowniczych wyszczerzyli zęby – dla nich pośpiech Rose’a oznaczał krótszą robotę. I rzeczywiście, kiedy tylko wielki kwadrat fokżagla złapał wiatr, statek skoczył naprzód ku otwartym wodom, i wioślarze mogli jedynie zejść z drogi żaglowcowi, który nabierał rozpędu. Jeden z mężczyzn zaśmiał się i krzyknął: „Patrzcie, smołownik znalazł sobie narzeczoną!”. Pazel rzucił w niego muszelką, też się śmiejąc.
Biały żagiel za żaglem. Sorrophran znikał za nimi. Światło też znikało – za pół godziny będzie ciemno. Ale daleko na zachodzie przylądek nadal jaśniał w wieczornym słońcu. I proszę, co za widok! Ku szczytowi przylądka na wspaniałym, czarnym wierzchowcu galopował jeździec w powiewającym płaszczu.
Jeździec zatrzymał gwałtownie konia i zaczął wymachiwać rękoma. Pazel zamarł.
– Co to za wariat? – zdziwił się żeglarz z warty na dziobie, mrużąc oczy i popatrując w stronę wzgórz.
Pazel się nie odezwał. Jeźdźcem był Ignus Chadfallow.
Doktor złożył ręce przy ustach i krzyknął:
– Wysiądź, chłopcze! Uciekaj ze statku w Etherhorde!
– Szaleniec! – powiedział żeglarz. – W jakim języku on mówi?
– Kto go wie? – odparł Pazel.
Ale doktor wołał po ormaelsku, a Pazel jako jedyny na statku rozumiał ten język. Chadfallow z pewnością o tym wiedział.
– ...nie to, co planowałem... szaleństwo... uciekaj ze statku!
– Niech to diabli z otchłani, ale czy on nie wygląda znajomo? Może to ktoś sławny? Znasz go, mały?
Przez chwilę Pazel nie mógł wykrztusić słowa. W końcu pokręcił głową. – Nie, proszę pana. Widzę go pierwszy raz w życiu.
Chadfallow nadal krzyczał, a oni okrążali przylądek. Wiatr się zmienił i głos doktora zaczął cichnąć.
NARADA O PÓŁNOCY
2 vaqrina 941
12:02 w nocy
– Ten chłopak musi natychmiast zginąć.
Taliktrum przemawiał z piątej półki, najwyższej, na której zresztą sypiał.
Pięć stóp poniżej, z pierwszej półki, Diadrelu popatrzyła na niego i pokręciła głową. Stała w kręgu klanu.
– Jeszcze nie – odpowiedziała.
Taliktrum siedział ze skrzyżowanymi nogami i ostrzył nóż o podeszwę buta. Tu, na dziobie, gdzie szerokość przerwy między wewnętrznym i zewnętrznym kadłubem wynosiła niemal trzy stopy, byli bezpieczni jak nigdzie indziej na pokładzie, mimo to chłopak ciągle trzymał pod ręką broń. Dri nie podobało się, że bratanek ciągle dotyka ostrzy, dźga drewno i głaszcze rękojeść miecza. Dawał zły przykład młodszym, którzy desperacko ukrywali niepokój (strach – nazwijmy rzecz po imieniu) za żartami i błazenadą. Przetrwanie zależało od rozsądku, a nie brawury. Łatwiej jednak sprowokować brawurę niż myślenie.
– Musi umrzeć – powtórzył Taliktrum. – Im prędzej, tym lepiej. To jest potwór, olbrzym z ixchelowymi uszami. Wie już dość, żeby nas pogrążyć. Mieliśmy szczęście dziś wieczorem: kara zawstydziła go wystarczająco, by milczał. Ale o świcie sprawy będą wyglądały inaczej.
– Taliktrum – powiedziała Dri. – Zejdź i siądź z klanem.
Posłuchał, choć z ociąganiem. Zszedł po wewnętrznym kadłubie, trzymając nóż w zębach. Trzy stopy nad półką, na której stała ciotka i trzydzieści innych ixcheli, zeskoczył i wylądował pośród kręgu zwinnie jak kot.
– Schowaj nóż do pochwy i przestań się nim bawić – poleciła Dri. – Słuchaj, nie wiemy, dlaczego chłopiec nic nie powiedział.
– I poczekasz, żeby się tego dowiedzieć? – zapytała Ensyl. – A jeśli jutro wstanie i odgadnie, że usłyszał głosy ixcheli?
– Już odgadł. Ludunte mówi, że patrzył prosto na nasze przejście. Olbrzymy wiedzą, że pływamy ich statkami. I chociaż nikt nie może słyszeć naszych naturalnych głosów, a przynajmniej do tej pory nikt nie potrafił, to wiedzą, że umiemy mówić.
– Wiedzą, bo niektórzy z nas błagają o życie, kiedy ich złapią Arqualczycy – odparł Taliktrum, wyglądając na znudzonego i poirytowanego. – Błagają w imię Rina i jego Anioła, i Mleka Jedynego Drzewa. Na wszystkie te rzeczy, które olbrzymy twierdzą, że czczą. Błagają bez skutku.
– Większość olbrzymów nas zabija, gdy tylko ma szansę – zgodziła się Dri. – Ale nie wszystkie. Jeśli mamy przetrwać w tej misji, nie możemy przegapić tych kilku bezcennych wyjątków.
– Wierzysz, że nic nie powiedział przez wzgląd na nas? – zapytał Taliktrum. – Wierzę, że jest Ormaelczykiem, jak odgadłeś. To znaczy, że może nie darzyć cesarstwa miłością.
– Wobec tego dziwnie wybrał sobie statek.
Teraz kilka osób otwarcie zachichotało. Dri poczekała, aż się uciszą.
– Młodzi cudzoziemcy nie służą cesarstwu z radością. Służą, żeby uniknąć rynsztoku albo łańcuchów. I myślisz, że którykolwiek miał choćby mgliste wyobrażenie o prawdziwym celu tej podróży? Skąd mogliby coś wiedzieć, skoro po dziesięciu latach szpiegowania my sami jesteśmy zmuszeni zgadywać?
– Powiem, co ja myślę – stwierdził Ludunte. – Zgaduję, że chłopiec- -potwór komuś o nas powie.
– Ten ktoś powie następnej osobie – dodał Taliktrum. – I tak dalej, aż wszyscy na Chathrandzie będą o nas mówić. Mają dopiero połowę ładunku na statku. Olbrzymy stać na to, żeby rozłożyć ten statek na części pierwsze i odszukać nas. Mogą to zrobić. Teraz jest czas, żeby uderzyć. Jeśli zapali się kępka trawy i zostawisz ją, to spłonie cała równina. Ale możesz zdławić płomień w zarodku.
– Albo – odezwała się Dri – można zanieść tę kępkę do paleniska i zapalić drewno, żebyśmy nie zamarzli. Pomyślcie, jakiego sprzymierzeńca moglibyśmy zyskać! Moglibyśmy rozmawiać z nim w obecności innych olbrzymów. Moglibyśmy mu powiedzieć, o co ma zapytać, czego ma szukać w czasie wacht.
– Mógłby nam przynieść słodką wodę – wtrącił ktoś.
– Zostawić uchylone drzwi.
– Wyrzucić za burtę kota tej czarownicy.
– A może – powiedział lodowatym tonem Taliktrum – zapuściłby skrzydła i zaniósł nas zawiniętych w kocyk do Sanktuarium-Za-Morzami. Na Rina! Dri, czemu nas karmisz mrzonkami?
– Założyciela Domu Ixphir uratowała przed śmiercią olbrzymka – powiedziała Dri. – Sto sześćdziesiąt lat temu, w ogrodach Accateo Lorgut.
To nie jest bajka. Bez niej nie byłoby tu żadnego z nas.
– Legendy – prychnął Taliktrum. – Ładne historyjki dla dzieci na dobranoc. Nadal będziesz czerpała z nich pociechę, kiedy twoje czułe olbrzymy nas pozabijają?
Było już późno, gdy naradę odroczono. Dri kazała wszystkim iść spać na półkach; posłuchali z oporem, ale bez szemrania. W kręgu klanu ixcheli może przemawiać każdy, ale kiedy narada się kończy, trzeba słuchać przywódcy.
Dri była wyczerpana. Nadal bolały ją żebra, po tym jak naciągnęła mięśnie przy osłonce przeciw szczurom. Absurd polegał na tym, że ten przeklęty wynalazek nigdy nie działał: na statku aż roiło się od szczurów. Zakradały się schodniami, chowały w belach słomy, które wnoszono na pokład do żłobów, albo zwyczajnie przeskakiwały przez leje, tak jak ixchele. A jak się rozmnażały! Statek mógł postawić żagle, mając na pokładzie raptem kilka tuzinów szczurów, a parę miesięcy później, gdy wracał, miał w ładowni tysiące wygłodniałych gryzoni.
Kiedy leżała na półce, doskonale słyszała, jak biegają w ładowni na dziobie, gawędzą i nucą swoje piosenki o pazerności. Jej ludzie będę musieli się bronić i przed nimi. Szczurom nie można ufać. Zawrą pokój, przez tydzień albo dwa będą się starały go respektować, ale potem jedzenia ubędzie i w szczurzych oczach pojawi się niebezpieczny błysk. Będą się zbierać na obrzeżach kryjówek ixcheli, albo tropić grupę zwiadowczą, albo czekać w zasadzce...
Ale ludzie to nie szczury, Taliktrum, pomyślała i było w tym coś błagalnego. Nigdy nie pozwoliłaby sobie powiedzieć tego na głos. Już słyszała, jak bratanek odpowiada szyderczo: „Racja, cioteczko. Są o wiele gorsi”.