Wspomnienia Franceski Waśkowskiej-Michalskiej są przejmującą opowieścią o cenie, jaką naród nasz zapłacił za błędy popełnione przez delegację polską podczas pol-sko-sowieckich rozmów pokojowych w latach 1920-1921. Mowa tu o postanowieniach powziętych w kończącym wojnę polsko-bolszewicką traktacie ryskim, podpisanym 18 marca 1921 roku. Bo mimo nieoczekiwanych sukcesów naszego oręża („cud nad Wisłą", zwycięstwa nad Niemnem i na Wołyniu, pogrom armii Tuchaczewskiego i konnicy Budionnego) traktat ten okazał się zadziwiająco nieśmiały, pozbawiony wyobraźni. A jako taki stał się poważną porażką naszej dyplomacji, a w swoich następstwach — również całego narodu. Wbrew realnym, a niewykorzystanym możliwościom pozostawiał w rękach przeciwnika spore obszary Ukrainy i Białorusi. Paraliżowało to ważne dla odradzającej się Polski federacyjne idee Józefa Piłsudskiego, skierowane między innymi w stronę chętnej takim zbliżeniom, walczącej o niepodległość Ukrainy, i pozostawiało w fatalnej sytuacji zamieszkującą te tereny
ludność polską. Przytoczmy tu krótki fragment dzieła Władysława Pobóg-Malinowskiego, 4 zwięźle opisujący te okoliczności:
Wszechwładny Sejm rękoma Grabskiego pogrzebał w Rydze nie tylko sprawę niepodległości ukraińskiej. Traktat preliminaryjny bezwzględnie i brutalnie deptał tradycję, która od czasów Kościuszki przez cały wiek XIX wołała nie tylko wolność i niepodległość, ale też o całość przedrozbiorowej Rzeczypospolitej. Deptał nie mniej brutalnie starszą jeszcze tradycję W Ks. Litewskiego — stawał się krzyżem przez polskie ręce wzniesionym nad grobem wielkiej przeszłości narodowej. Odrzucając staropolską zasadę współżycia „wolnych z wolnymi, równych z równymi”, przeciwstawiając jej z pruskich i moskiewskich wzorów wylęgłe hasło „asymilacji w ramach państwa narodowego”, zrywając odnowione po wiekach w formie dostosowanej do nowych warunków nici związków Polski z Naddnieprzem i przepoławiając Białoruś, traktat preliminaryjny skazywał jeszcze na straszliwą niewolę sowiecką i na szybkie wytępienie przez sowieckie metody ponad milion ludności jak najbardziej polskiej, zwłaszcza na obszarze nadberezyńskim z gęsto rozsypanymi tam
zaściankami szlachty zagrodowej, zbiedniałej materialnie, ale tak bogatej w tradycje i tak mocno przez krew powstańczą, przez gwałty Murawjowa, przez Sybir z Polską związanej. Wywołał też traktat preliminaryjny falę głębokiego oburzenia i gwałtownych protestów — profesor Marian Zdziechowski, człowiek o sercu wrażliwym na każdą krzywdę, tu zranionym boleśnie (pochodził bowiem z podarowanej Moskwie Mińszczyzny), nazywał publicznie traktat „zbrodnią”, popełnioną „z lekkim sercem, bez żalu, bez wyrzutów sumienia, niemal z tryumfem”. Biskup Zygmunt Łoziński wyniki zabiegów Grabskiego piętnował jako „zdradę stanu” i domagał się sądu na nim. Wnuk Tadeusza Rejtana, Adam Grabowski, w Sejmie, z galerii dla publiczności, rzucił na salę poselską wydrukowaną ulotkę, gdzie protestując przeciw oddaniu Rosji ziem od wieków polskich, nazywał Grabskiego „Kainem”.
Ustalona wówczas granica odcinała od ojczyzny setki tysięcy Polaków, niektórzy z nich ratowali się ucieczką do niepodległej Polski. Ci jednak, którzy pozostali — a pozostała znakomita większość — objęci zostali praktykami coraz bardziej drastycznego terroru, jaki gnębił sowiecką Ukrainę i — bardziej na północ — sowiecką Białoruś. Z dnia na dzień stali się pozbawionymi praw mieszkańcami sowieckiego państwa — jego obywatelami i poddanymi.
Przywiązana do kultury narodowej, głęboko wierząca katolicka mniejszość polska zetknęła się wkrótce z różnymi przejawami takiej polityki, pogłębionymi jeszcze przez straszliwą klęskę głodu — śmiertelną w skutkach dla siedmiu milionów ludzi — jaka z początkiem lat trzydziestych dotknęła Ukrainę (a także północny Kaukaz, Dolne Powołże i Kazachstan).
Ten wielki głód — najbardziej mroczny czas sowieckiej Ukrainy — pamięta z dzieciństwa autorka tych wspomnień. Młodziutka mieszkanka niewielkiej wsi Maraczówka, położonej o kilkanaście kilometrów od polskiej granicy, dziecko jeszcze, rozpoczyna swoje wspomnienia w roku 1930, przywołując najczarniejszy terror tego czasu — którego doświadczyła najbliższa rodzina. Perspektywa ta pozostaje odtąd lejtmotywem jej relacji. Żadnych uogólnień. Żadnych syntez. Tylko jednostkowe dzieje. Tylko jednostkowy los. Tyle że meandrujący wśród historii. Wśród obrazów i zdarzeń zdumiewających niezwykłością, a często i napawających grozą. Opis zastępuje tu ocenę — ta zaś staje się wyłącznym udziałem czytelnika.
Opisując dzieje rodziny i sytuację sąsiadów, autorka przedstawia absurdalny w tych realiach proces kolektywizacji, przebiegający w czasie przerażającego głodu, który objął i polskie skupiska. Czytelnik ma zatem okazję poznać niejako od wewnątrz naturę i skalę prześladowań, jakim poddano obywateli kraju „wieczystej szczęśliwości i świetlanego jutra”. Egzekucje wykonywano wtedy rutynowo, jako że wszelkie procedury sądowe były okrutną parodią lub też nie było ich wcale.
Wysiedlonych z Wołynia Polaków przetransportowano bydlęcymi wagonami do Kazachstanu. Miary nieszczęść dopełniał brak pomocy ze strony konwojentów — bardziej prześladowców niż opiekunów zesłańców, którzy w niegościnnym stepie, pozbawieni podstawowych środków do życia, usiłowali jakoś przetrwać.
Ci, którzy mieli umrzeć, umarli, a pozostali, budując w gołym stepie schrony, a potem lepianki, przynajmniej częściowo przystosowywali się z czasem do nieludzkich warunków. Nieuchronnie zbliżała się szczególnie sroga na tych terenach zima, lepianek przybywało, powstawały wsie poddane kołchozowym prawom, pojawiały się z czasem jakieś krowy, traktory, kożuchy i chaty, gdzieniegdzie otwierano kilkuklasowe szkoły, bo nawet tam, w stepie, na nieludzkiej ziemi — trzeba było żyć.
Było to życie wbrew zagrażającym każdego dnia śmiertelnym przeciwnościom, ślepym przypadkom — życie, które cudem ocalało. I stało się kanwą tej opowieści.