Rozdział:
Co tam się w środku dzieje? Rozrywkowy świat wewnętrznej strony seksu
MK: Mary Roach cytuje relację dr Saberis:
Jesienią 1991 roku, Pek zadzwonił do mojego partnera Juppa. Kiedy Pek do nas dzwoni, znaczy to, że znowu przyszedł mu do głowy jakiś wspaniały pomysł. Tym razem chodziło o wizualizację, metodą nowoczesnego obrazowania, jak to wygląda, gdy kobieta i mężczyzna kochają się. (…) Pek przekonywał, że to coś akurat dla nas, [ponieważ] jesteśmy szczupli i trenowaliśmy akrobatykę. (…)
Po kilku zmianach terminu, umówiliśmy się na 24 października. Kiedy już wiadomo było, że to rzeczywiście się stanie, zaczęłam się denerwować. (…). Co powiedzą koledzy z pracy? Sąsiedzi, znajomi, rodzina? (…) Jak to będzie w takiej sterylnej, białej tubie? (…). Co zrobimy, jeśli któreś z nas nie będzie się w stanie w takich warunkach podniecić?
Willibrod czekał na nas na korytarzu. (…). Eduard przygotował maszynerię. Okno pomiędzy [wnętrzem aparatu MRI a] panelem sterowania jest zaklejone dużymi granatowymi płachtami. Ale jak zacząć? Jak to zwykle bywa na początku, rozmawiamy z Willibrodem o pogodzie. Pek (…) mówi nam o artykule, który ma zamiar napisać. (…) Jeszcze jeden kubek kawy i mówię „Jupp, może powinniśmy coś zrobić…”
Rozbieramy się, kładziemy na ruchomym łóżku, a Eduard wsuwa nas do kabiny. Leżymy na boku twarzami do siebie. (…) Staramy się zrobić to najlepiej, na ile tylko pozwala nam na to ograniczona przestrzeń. (…) Robią pierwsze zdjęcia. „Teraz połóżcie się nieruchomo i wstrzymajcie na chwilę oddech!” (…) Chichoczemy, ponieważ kiedy wstrzymuje się oddech przez dłuższą chwilę (…) erekcja (…) zwyczajnie wiotczeje.
W tubie robi się przyjemnie ciepło i naprawdę chwilami udaje nam się cieszyć się sobą tak jak normalnych okolicznościach. Kiedy głośnik mówi nam, że możemy już dochodzić – o ile jest to możliwe – wybuchamy śmiechem, ale po krótkim czasie robimy, co do nas należy. (…)Chichocząc, leżymy chwilę, a potem ogłaszamy, że już chcemy wyjść. Wysuwają nas jak bułki z pieca.
Wszyscy są rozentuzjazmowani, bo wszytko zadziałało jak trzeba; ubieramy się pospiesznie, żeby zobaczyć w kabinie sterowania, co się nagrało. Oczywiście część ujęć jest zamazanych z powodu ruchu. Ale inne są wprost niezwykle piękne: to my! To nie jest zdjęcie paszportowe, do codziennego użytku, ale pokazuje tak wiele, że odbiera mi mowę. Widzę moją macicę, a tam, to pewnie Jupp, tak, jak go zwykle czuję: poniżej szyjki macicy. Dwa dni później czuję coś w rodzaju dumy: spróbowaliśmy i udało się!
MK: relacja samej Roach:
Bogu dzięki, wizyty w gabinecie ultrasonograficznym jeszcze się nie skończyły. Mamy więc z Edem jakieś pół godziny przed egzekucją, zanim nie załatwią ostatniego pacjenta. Chodzimy korytarzem tam i z powrotem. Na jednym z jego końców są drzwi opatrzone tabliczką z napisem: SALA ZWOLNIEŃ. „A”, mówi Ed. Znajdujemy kawiarnię i zamawiamy herbatę. Ed gapi się na swoje buty. Zastanawia się, czy będzie w stanie, jak to określił Schultz, działać adekwatnie. Ale zażył „dar niebios”, więc prawdopodobnie wszystko będzie jak trzeba.
„No to się zaczyna”, mówi ponuro Ed. Po chwili podchodzi do nas dr Deng. Ma na sobie spodnie koloru khaki i laboratoryjny kitel. Jego włosy, chociaż już siwiejące, sterczą młodzieńczo we wszystkich kierunkach. Chociaż przeniósł się do Londynu dziesięć lat temu, jego angielski jest bardzo ostrożny i prawie bez ozdobników. Czasem tylko wyrwie mu się „super” czy „dzięki” i to jest jego cała brytyjskość. Niuanse humoru, jak na przykład ironia, również zdają się być mu obce, albo może po prostu jest skupiony na zadaniu. Dr Deng pokazuje nam, gdzie możemy się przebrać.
„Jeśli chodzi o pozycję…”, zaczyna, kiedy wracamy w szpitalnych koszulach. Mówi, że najbardziej odpowiadałoby mu na boku, na łyżeczkę. (Było to w pewnym sensie wytłumaczone w broszurce z instrukcją: Chcielibyśmy prosić, aby członek był wsunięty w pochwę od tyłu). „Myślę, że będzie lepiej twarzą do ściany”, mówi dr Deng. W przeciwnym wypadku będziemy twarzą do niego. „To będzie bardziej romantyczne”, dodaje. Na ścianie ktoś powiesił obraz przedstawiający położone na wzgórzu, portowe miasteczko. Jak gdyby patrząc na to moglibyśmy nabrać przekonania, że oto jesteśmy na Wybrzeżu Amalii, albo, równie dobrze, że dr Deng tam jest. „A ja zgaszę światło”.
„A gdzie świece i relaksacyjna muzyka?”, pyta Ed.
„Och, bardzo przepraszam”, odpowiada poważnie i z rozżaleniem dr Deng. Nagle twarz mu się rozjaśnia. „Mogę włączyć mój laptop. Mam muzykę z Nędzników”. Jego wysiłki są słodkie, ale zupełnie bezcelowe. Nie ma sposobu, żeby uczynić tę sytuację romantyczną, normalną, seksowną. Wszystko wygląda jak procedura medyczna, coś, przez co po prostu trzeba przejść.
Dr Deng wychodzi do pokoju obok i wraca z dużą kopertą, którą podaje Edowi. W środku jest brytyjskie wydanie magazynu Maxim. „To bardzo erotyczne”, zapewnia Eda. Przesłanie jest takie, jak przypuszczam, że widok żony w workowatej szpitalnej koszuli do kolan i wytartych skarpetach nie jest.
I tutaj następuje ten słynny moment z tandetnych horrorów, kiedy ten zły podchodzi do drzwi i przekręca zasuwę. To jest wskazówka dla widowni, że może zacząć się bać o głównych bohaterów. Czyli o nas. Dr Deng właśnie zablokował zamek w drzwiach. Przez głowę przelatują mi bezładne zdania. „Nieźle ten sprzęt wygląda; jak zainteresowałeś się radiologią; czy w okolicy jest jakiś porządny bar; będziemy go potrzebować”.
Dr Deng nie mówi nam, że mamy się położyć, ale wygląda na to, że tak właśnie ma się stać. Ed udaje całkowicie zaabsorbowanego swoim czasopismem. Trącam go. „Jupp, chyba powinniśmy coś zrobić?”
Zajmujemy pozycję, podczas gdy dr Deng nakłada ultrasonograficzny żel, na ultrasonograficzną różdżkę. Żel ten przewodzi ultradźwięki lepiej niż powietrze. Ultrasonograficzny żel ma wygląd i konsystencję (i działa podobnie jak) produkt eufemistycznie nazywany osobistym lubrykantem.
Dr Deng zaczyna od wykonania kilku nieruchomych zdjęć. Przechyla się nad Edem, aby przyłożyć ultradźwiękową różdżkę do mojego brzucha. Jedną ręką opiera się o jego biodro, co wygląda na zadziwiająco intymny gest w całej tej sytuacji zupełnie pozbawionej intymności. Do wykonania zdjęć musimy wytrzymać nieruchomo kilka sekund, jak Wiktorianie pozujący do dagerotypu, a przecież zupełnie nie jak Wiktorianie pozujący do dagerotypu.
„Teraz proszę poruszajcie się jakoś”, mówi dr Deng. A chwilę potem, na wypadek gdyby coś było niejasne, na wypadek jakby Edowi przyszło do głowy na przykład machać rękami czy salutować fladze, dodaje, „do środka i na zewnątrz”.
Dr Deng mówi, że jest zadowolony z sesji. „Wszystko widać dużo wyraźniej niż się spodziewałem. To bardzo – hm. Czy możecie się zatrzymać na chwilę? Zapisaliśmy za dużo danych”. Dr Deng musi przeładować program. Na szczęście trwa to tylko kilka sekund, zaoszczędzając również Edowi konieczności przeładowania.
Ed utrzymuje niespieszny, niczym niezakłócany rytm. Teraz rozmawiają z dr. Dengiem o dzieciach. Ja robię notatki. A przynajmniej połowa mnie to robi. Czuję się jak sekretarka w sprośnej francuskiej komedii, która zwykle siedzi spokojnie przy biurku, redaguje list, podczas gdy jakiś kancelista chowa się pod stołem z głową między jej udami.
„Jak na ojca piętnastolatka wyglądasz bardzo młodo”, mówi Ed. „Ile masz lat?”
„W sierpniu kończę czterdzieści pięć”
„A młodsze ile ma?”
„Dwa i pół roku. Możesz już dochodzić”.
Jeśli o mnie chodzi, jedynym minusem reżyserowania osób uprawiających seks jest to, że naukowcy już więcej nie będą czuli potrzeby wyjścia do sklepu, celem kupna sztucznych członków i elastycznych wagin, na przykład z kolekcji California Exotic Novelties, a potem przyniesienia tego wszystkiego do laboratorium i odgrywania scen seksualnych, co wydaje mi się bardzo zabawne. W roku 2003, zespół behawiorystów ewolucyjnych z State University of New York w Albany opublikował tekst zatytułowany „Ludzki członek jako urządzenie usuwające spermę”. Teoretyzowali, że człowiek wykształcił sobie członka z szerokim żołędziem po to, żeby wyciągać spermę konkurentów, zanim umieści się tam swoją. (Prehistoryczne dziewczę musiało być fantastycznie promiskuitywne). Pasowałoby to też do mało znanego faktu, że ostatnia porcja męskiego ejakulatu zawiera naturalny środek plemnikobójczy – który, rzecz jasna, nie ma zabijać własnych żołnierzy, ale likwidować czyjekolwiek nasienie, które znajdzie się tam później.
Nie da się kupić sztucznego ludzkiego nasienia w California Exotic Novelties, więc zespół z Albany musiał sam coś upichcić. Przetestowano kilka przepisów, które oceniane były przez „trzech seksualnie doświadczonych mężczyzn”. A oto zwycięska recepta wybrana przez niezależnych sędziów:
Ludzka sperma:
7 mililitrów wody o temperaturze pokojowej
7,16 gramów mąki kukurydzianej
Składniki połączyć. Mieszać przez 5 minut.
Wydajność: jeden ejakulat.
Produkt ten był następnie ejakulowany za pomocą strzykawki, do pochwy, namaszczonej lubrykantem (również z kolekcji California Exotic Novelties). Trzy różne fallusy – włączając w to również fallus kontrolny, bez żadnego fałdu, wkładano i wyciągano. Aby porównać ilości spermy konkurenta wyciągnięte przez każdego z fallusów, pochwa była ważona przed i po. Wyniki potwierdziły teorię badaczy: obydwa fallusy naturalnego kształtu wyciągnęły 91 procent spermy, podczas gdy fallus kontrolny zostawił aż 65 procent.
Eksperyment ciągnie się jeszcze przez jakieś sześć stron, ale szczerze mówiąc, straciłam zainteresowanie przy następującym równaniu:
(waga pochwy ze spermą – waga pochwy po wsunięciu i wysunięciu fallusa)
___________________________________ X 100
(waga pochwy ze spermą – waga pustej pochwy)
Na mój rozum, to, co wydarzyło się z gabinecie dr. Denga miało tyle wspólnego z seksem, co uśmiech do zdjęcia z prawdziwym uśmiechem. Był to seks pobieżny, żenujący, nieobecny. Oprócz zaangażowanych w to części ciała, nie przypominało to w niczym tego, co dzieje się między moim mężem i mną, kiedy po jednej stronie nie mamy jakiegoś dziwnego gościa, a po drugiej ultradźwiękowej różdżki. I chociaż niewątpliwie ultrasonograficzne filmiki mają swoje znaczenie, to niestety oddają one jedynie powierzchowną wersję tego złożonego i różnorodnego połączenia ciał i umysłów, które nazywamy seksem. Seks jest czymś o wiele większym niż suma poruszających się części.
Ale oczywiście udziału części nie powinno się ot tak po prostu pominąć. Jeśli części te nie funkcjonują prawidłowo, ich suma też jest zaburzona. A u jakichś 18 milionów amerykańskich mężczyzn, nie działają one tek jak powinny, albo, przynajmniej, tak jak kiedyś działały. Przejdźmy więc teraz do czasami zacnego, a czasami upiornego, surrealistycznego świata badań nad erekcją.