INCIPIT LIBER TERTIUS
Nie - rzekł Sir Lancelot - ...bo raz zhańbiony
już nigdy nie odzyska dobrej sławy.
ROZDZIAŁ I
Na zamku Benwick młody Francuzik przyglądał się własnemu odbiciu w wypolerowanej pokrywce czajnika. Wypukła powierzchnia łyskała w słońcu upartym, metalicznym blaskiem. Właściwie to niewiele się różniła od dzisiejszych wojskowych hełmów - krótko mówiąc: lustro z niej było żadne, ale lepszego chłopiec nie mógł zdobyć. Podejrzewał, że coś z nim jest nie w porządku. To poczucie niestosowności miało mu towarzyszyć całe życie, nawet wtedy, gdy zyskał sławę i podziw świata: gdzieś w głębi serca czaił się wstyd, którego Lancelot wcale nie rozumiał. Tym bardziej więc my nie musimy go rozumieć. Nie będziemy wściubiać nosa w sprawy, w które nie wnikał nawet sam zainteresowany.
W zbrojowni - gdyż tam właśnie znajdował się chłopiec - gęsto było od rozmaitych narzędzi walki. Lancelot niedawno odłożył ciężarki połączone liną, zwane przezeń „odważnikami”, którymi przez dwie godziny kręcił w powietrzu, nucąc pod nosem piosenkę bez melodii i bez słów. Miał piętnaście lat. Niedawno powrócił z Anglii, gdzie jego ojciec - Ban, król Benwicku - pomagał angielskiemu królowi zdławić rebelię. Pamiętacie zapewne, że Artur postanowił łowić swoich rycerzy póki młodzi i szkolić ich dla potrzeb Okrągłego Stołu. Na Lancelota zwrócił uwagę podczas uczty, gdyż młodzieniec przodował we wszystkich niemal zawodach.
Ćwicząc gorliwie ciężarkami przy akompaniamencie mruczanki bez słów, Lancelot rozmyślał o królu Arturze. Pokochał go bowiem całym sercem. Właśnie z tej miłości tak pilnie wywijał odważnikami. Wspominał przy tym, słowo po słowie, jedyną rozmowę, jaką odbył ze swoim idolem.
Król skinął na Lancelota, gdy ten wsiadał na statek do Francji - wcześniej król Artur i król Ban wymienili pożegnalny pocałunek - i poprowadził go w ustronny kąt pokładu. Tłem ich rozmowy były herbowe żagle floty króla Bana, marynarze wspinający się po linach, warowne wieżyczki, łucznicy i srebrzystobiałe mewy.
- Lance - wezwał go po imieniu król. - Pozwól na chwilę.
- Sir.
- Obserwowałem cię podczas gier towarzyszących uczcie.
- Sir.
- Wygrałeś prawie wszystkie, nie mylę się?
Lancelot skromnie spuścił oczy zbieżnym zezem.
- Chciałbym zebrać wielką gromadę zwycięzców gier i zabaw: są mi potrzebni do realizacji pewnego projektu. Dotyczy on przyszłych czasów, kiedy zostanę prawdziwym królem i zaprowadzę spokój w państwie. Czy chcesz pomagać mi, gdy już osiągniesz odpowiedni wiek?
Chłopiec przestąpił niepewnie z nogi na nogę i znienacka zerknął na rozmówcę.
- To rzecz rycerska - wyjaśnił Artur. - Pragnę powołać związek rycerski do walki z przemocą, trochę na wzór Stowarzyszenia Orderu Podwiązki.
Chciałbyś do niego należeć?
- Tak.
Król przyjrzał mu się bacznie: trudno było poznać, czy chłopiec jest zadowolony, czy przestraszony, czy też po prostu grzeczny.
- Rozumiesz, o czym mówię?
Lancelot nareszcie odzyskał mowę.
- We Francji nazywamy to Fort Mayne - odpowiedział. - Najsilniejszy z klanu zostaje przywódcą i robi, co mu się podoba. Stąd nazwa Fort Mayne. Rozumiem, że Wasza Miłość chce położyć kres Sile Pięści, tworząc zespół rycerzy, którzy wierzą w sprawiedliwość, a nie w przemoc. Owszem, bardzo chciałbym w czymś takim uczestniczyć. Tylko najpierw muszę dorosnąć. Dziękuję Waszej Miłości. Chyba czas już na mnie.
Statek oddalał się od brzegów Anglii. W czasie podróży chłopiec stał na dziobie statku i nie odwracał się, nie chcąc zdradzić swych uczuć. Pokochał Artura już w noc uczty weselnej króla Pellinore’a. Teraz wiózł do Francji, ukryty w zakamarku serca, obraz pogodnego władcy Północy, siedzącego za biesiadnym stołem, opromienionego chwałą zwycięskich bitew.
W czarnych oczach wpatrzonych w pokrywkę czaił się jeszcze sen, który nawiedził Lancelota minionej nocy. Siedemset lat temu - a może tysiąc pięćset, jeśli wierzyć chronologii Malory’ego - ludzie traktowali sny nie mniej serio niż dzisiejsza psychiatria. Sen Lancelota był z gatunku niepokojących. Niepokojących nie przez swoje znaczenie - o którym chłopiec nie miał zielonego pojęcia - lecz przez doznanie pustki, które po sobie zostawił. A oto treść owego snu:
Lancelot i jego młodszy brat, Ector Demaris, siedzą na dwóch krzesłach. Wstają z nich i wskakują na dwa rumaki. Lancelot mówi: „Jedźmy szukać tego, czego nie znajdziemy”. Tak też czynią. Lecz nagle Lancelota atakuje Człowiek, czy też Moc, bije go, łupi, odziewa w inny strój, pełen supłów, i każe jechać na ośle zamiast na rumaku. Lancelot dociera do przepięknego źródła, o wodzie najczystszej, jaką kiedykolwiek widział. Zsiada z osła, aby się napić. Jest pewien, że nie ma na świecie nic wspanialszego, niż pić wodę z tego właśnie źródła. W chwili kiedy przybliża do niej usta, woda się cofa. Cofa się i cofa, wsiąka w dno i Lancelot nie może jej dosięgnąć. Wpada w rozpacz, gdyż pojmuje, że woda nim wzgardziła.
Artur i niedostępne źródło, i ciężarki, które miały uczynić go godnym Artura, i ból zmęczonych ćwiczeniami mięśni ramion - wszystko to zajmowało myśli chłopca, kiedy obracał w palcach blaszaną pokrywkę. A poza tym dręczyła go jeszcze jedna, uporczywa myśl. Była to myśl o twarzy odbitej w metalu i o niewątpliwej skazie w głębi duszy, przez którą twarz ta wyglądała właśnie tak. Lancelot nie miał złudzeń. Wiedział doskonale, że bez względu na to, w którą stronę obróci mętne zwierciadło, zawsze powie mu ono dokładnie to samo. Już dawno postanowił, gdy dorośnie do wieku rycerskiego, przybrać imię melancholijne. Jako najstarszy syn musiał być pasowany na rycerza, lecz nie chciał się nazywać Sir Lancelot. Wybrał sobie miano Chevalier Mal Fet - Nieudany Rycerz.
O ile mógł się zorientować z odbicia w pokrywce, prezentował światu oblicze paskudne jak pysk potwora z królewskiej menażerii, i czuł, że musi to mieć jakieś wytłumaczenie. Wyglądał jak afrykańska małpa człekokształtna.
ROZDZIAŁ II
Lancelot został w końcu najsłynniejszym rycerzem króla Artura - tym, który - jak Bradman w krykiecie - zawsze osiąga wynik ponad przeciętną. Pozycje drugą i trzecią zajmowali Tristan i Lamorak.
Aby jednak grać dobrze w krykieta, trzeba najpierw długo trenować, a walka na kopie jest taką samą sztuką jak krykiet. Pod wieloma względami identyczną. Na skraju placu turniejowego stał namiot sekretarza wyników, w nim zaś siedział sekretarz, który zaznaczał punkty na pergaminie - podobnie jak w dzisiejszym krykiecie notuje się kolejne przebiegi zawodnika.
Publiczność w odświętnych strojach, paradująca od głównej trybuny do namiotu-bufetu, musiała traktować walki turniejowe tak, jak dzisiaj traktuje się grę w krykieta: jako niewinną zabawę. Niektóre partie trwały strasznie długo: Sir Lancelot, na przykład, niejednokrotnie trwał w boju od rana do nocy, jeżeli trafił mu się godny przeciwnik. Ciężka zbroja hamowała swobodę ruchów, wszystko działo się jak na zwolnionym filmie. W chwili rozpoczęcia pojedynku na miecze, przeciwnicy stali naprzeciw siebie na zielonej murawie - całkiem jak rzucający i chwytający w krykiecie, tyle że w znacznie mniejszej odległości. Wymianę ciosów rozpoczynał, dajmy na to, Sir Gawaine; Sir Lancelot zręcznie parował cios, po czym zakładał przeciwnikowi pętlę pod gardę - tak zwane strzemię - a zebrana wokół placu turniejowego publiczność nagradzała go oklaskami. Zasiadający w namiocie król Artur mógł w takiej chwili skłonić się ku Ginewrze i zauważyć, że praca nóg zawodnika była, jak zwykle zresztą, godna najwyższego podziwu. Rycerze
nosili z tyłu hełmów małe zasłonki, chroniące metal przed żarem słońca – wypisz, wymaluj chusteczki do nosa, które dzisiejsi gracze w krykieta podkładają sobie z tyłu głowy pod czapki.
Kunszt rycerski był nie mniejszą sztuką niż dzisiaj krykiet, a Lancelota od Bradmana różniło tylko jedno: miał więcej wdzięku. Nie rozkraczał się z kijem w garści jak ropucha, nie kicał za uciekającą piłką. Jeśli już porównywać Lancelota z jakimś współczesnym mistrzem, to raczej z Wolleyem, lecz i Wolleyem nie zostaje się ot tak, po prostu, siedząc i pragnąc nim zostać.
Zbrojownia, gdzie chłopiec mający kiedyś zostać Sir Lancelotem bezskutecznie próbował przejrzeć się w pokrywce, była największą komnatą zamku Benwick. W tej to komnacie, przez najbliższe trzy lata, chłopiec miał spędzać większą część swoich dni.
Komnaty w głównej części zamku, którą Lancelot widział z okien zbrojowni, były na ogół małe, gdyż nikt nie myśli o luksusach, wznosząc fortyfikacje. Wokół fortu wewnętrznego, podzielonego na małe komnatki, ciągnął się spory wybieg, na który podczas oblężenia zaganiano zamkowe bydło i trzodę. Wybieg był otoczony wysokim murem z wieżyczkami, po którego wewnętrznej stronie mieściły się obszerne budynki: magazyny, stodoły, koszary i stajnie. Do tych pomieszczeń zaliczała się również zbrojownia, usytuowana pomiędzy stajnią na pięćdziesiąt koni a oborami. Najświetniejsze zbroje rodowe - a raczej te ich elementy, które były w stałym użyciu - trzymano w małej salce na terenie samego zamku; w zbrojowni natomiast przechowywano uzbrojenie dla wojska, nie używane akcesoria rodowego wyposażenia bojowego oraz sprzęt sportowy i treningowy.
Pod skośnymi belkami stropu i na wspartych o ściany drzewcach wisiały liczne chorągwie i proporce zdobne w barwy herbowe rodu Ban - dziś herb ten nosi nazwę France Ancient. Chorągwie i proporce zdejmowano przy różnych okazjach ceremonialnych i bojowych. Wzdłuż jednej ściany tkwiły poziomo długie kopie, podparte hakami, żeby się nie spaczyły: przypominały drabinki w sali gimnastycznej. W jednym kącie sterczał na sztorc pęk starych kopii, powyginanych niestety, lub w inny sposób uszkodzonych, które jednak zawsze mogły się jeszcze do czegoś przydać. Wzdłuż całej przeciwległej ściany stojaki na broń i sprzęt zawierały wyposażenie piechoty: kolczugi, żelazne rękawice, włócznie, hełmy bez przyłbic i bordoskie miecze. Król Ban miał szczęście, że mieszkał w Benwick, niedaleko Bordeaux, gdzie wyrabiano owe świetne miecze. Dalej stały opasane rzemieniami baryłki, w których w razie zamorskiej wyprawy wojennej transportowano broń obłożoną sianem - część oręża była jeszcze spakowana po ostatnich ekspedycjach i przyznać
trzeba, iż osobliwą tworzyła kolekcję. Nadzorca zbrojowni, wujaszek Dap, rozpakował był jedną z baryłek celem dokonania inwentaryzacji, lecz zrozpaczony poniechał zadania, kiedy stwierdził wewnątrz obecność dziesięciu funtów daktyli i pięciu głów cukru. Co do tego ostatniego, był to zapewne scukrzony miód - chyba że baryłka mieściła prawdziwy cukier, zdobyty przez rycerzy w wyprawach krzyżowych. Wujaszek Dap porzucił przy baryłce spis inwentarza, w którym znalazły się takie, między innymi, artykuły: narzutka lamowana złotem, trzy pary rękawic rycerskich, ornat, mszał, płaszcz, jedna para gaci, naczynie nocne ze srebra, dziesięć koszul jaśniepańskich, kurta skórzana, mieszek figur szachowych. W niszy powstałej między baryłkami mieściła się na wielu półkach „apteka” do kurowania zbroi: ogromne butle oleju z oliwek - dziś za najlepszy do tych celów uważa się olej mineralny, ale za czasów Lancelota nikt nie znał takich specjałów - worki z drobniutkim piaskiem do polerowania, torby ćwieków po jedenaście szylingów
osiem pensów za dwadzieścia tysięcy sztuk, nity, zapasowe kółka do kolczug, płaty skóry do wycinania nowych pasów i nakolanników, oraz tysiąc i jeden innych drobiazgów, zdolnych w owych czasach zachwycić rycerza, lecz dla nas - dzisiaj – pozbawionych sensu. Nakolanniki jako żywo przypominały watowane osłony na nogi naszych hokeistów, albo amerykańskich futbolistów. Po kątach, żeby nic nie stało na środku, poupychano urządzenia gimnastyczne, czyli ruchome cele do ćwiczeń z kopią, i tym podobne. Biurko wujaszka Dapa stało przy samym wejściu. Na biurku spoczywały niezastąpione w sadzeniu kleksów gęsie pióra, piasek do posypywania listów, trzcinki do wymierzania kary cielesnej Lancelotowi, gdy głupio odpowiadał, oraz stosy pomieszanych notatek o tym, które puklerze poszły ostatnio pod zastaw - cenną zbroję można było bardzo korzystnie zastawić - którym hełmom przywrócono blask przez staranne wypolerowanie, czyje naramienniki wymagają reperacji, kiedy i komu wypłacono należności. Rachunki były na ogół źle
podsumowane.
Mogłoby się wydawać, że trzy lata w jednym pomieszczeniu to bardzo długo dla młodego chłopca, zwłaszcza jeśli wolno mu wychodzić tylko na posiłki, noclegi i ćwiczenia z kopią. Trudno wręcz wyobrazić sobie chłopca, który by to wytrzymał - dlatego od początku warto pamiętać, że Lancelot nie należał do zbuntowanych romantyków. Poeta Tennyson i twórcy z kręgu prerafaelitów nie zwróciliby pewnie uwagi na dość ponure i niezbyt rozgarnięte chłopię o brzydkich rysach, nie zdradzające się przed nikim z tym, że żyje marzeniami i modlitwą. Mogliby się najwyżej zastanawiać, czemu to dziecko żywi wobec siebie samego głęboką niechęć, która mu nakazuje w tak młodym wieku umartwiać ciało. Mogliby głowić się, dlaczego jest dziwakiem.
Całymi nudnymi miesiącami Lancelot szarżował z tępą włócznią pod pachą na wujaszka Dapa. Zakuty w stal od stóp do głów wujaszek Dap siadał na zydlu, a Lancelot nacierał nań raz po raz kołkowatą włócznią, ucząc się, w które punkty zbroi należy celować. Długie godziny spędzał samotnie pod dachem, ćwicząc ciężarkami, i równie długie na dziedzińcu, gdzie, zanim mu pozwolono tknąć prawdziwą broń, trenował rozmaite techniki rzutu oszczepem, włócznią oraz drągiem. Po roku takiego mozołu awansował do klasy szermierki: zbrojny w miecz i tarczę, atakował pal wbity pionowo w ziemię, co przyrównać można do ćwiczeń bokserskich z gruszką treningową, lub do walki z cieniem. Do tych treningów używał sprzętu ważącego dwa razy tyle co zwykły miecz i tarcza. Za odpowiedni do ćwiczeń z palem uważano miecz o wadze sześćdziesięciu funtów; po takim treningu prawdziwa broń zdawała się lekka jak piórko. Ostatnim stadium szkolenia rycerza była walka pozorowana. Po gorzkich lekcjach samodyscypliny, Lancelotowi wolno było wreszcie
zmagać się w niemal prawdziwych potyczkach z bratem i kuzynami. W potyczkach tych obowiązywały ścisłe reguły: na początek - cios stępioną włócznią; po nim - siedem razów płazem miecza, bez prawa do „zwarcia i okładania się klingami, pod groźbą kary, jaką obserwujący walkę sędziowie uznają za stosowną”. Niezgodne z regułami było atakowanie czubkiem miecza. Wreszcie przychodził etap ostrej walki: rozochoconemu treningami chłopcu wolno było zaatakować towarzyszy pełną parą, z mieczem i puklerzem.
Jeżeli nadarzyła wam się okazja przymierzyć staromodny skafander nurka - a był to rutynowy sprzęt Królewskiej Marynarki przed wynalezieniem gumowych kostiumów i swobodnego nurkowania - to wiecie doskonale, dlaczego nurek porusza się powoli. U każdej nogi dźwiga czterdzieści funtów ołowiu, plus jeszcze dwie ołowiane sztaby, po pięćdziesiąt funtów każda, na plecach i na piersi. Do tego dochodzi ciężar samego skafandra i hełmu. Nurek, dopóki nie jest zanurzony, waży w skafandrze dwa razy tyle co bez niego. Przekroczenie liny lub rurki tlenowej leżącej na pokładzie, wymaga odeń takiego wysiłku, jak wspięcie się po ścianie. Gdy go pchnąć w pierś, ołów na plecach sprawi, że runie na wznak. I odwrotnie. Doświadczeni nurkowie umieją radzić sobie z tymi niedogodnościami, często sprawnie schodzą i wchodzą na swoich czterdziestofuntowych stopach po drabince trapu - lecz amator może najdrobniejszą omyłkę przypłacić życiem. Lancelot, niczym nurek starej daty, musiał wyuczyć się zwinności na przekór sile ciążenia.
Rycerz w zbroi nie tylko pod tym względem przypominał nurka. Pomijając hełm, ograniczenie swobody ruchów i trudności z oddychaniem, potrzebował przy odziewaniu się w zbroję pomocy fachowych asystentów. I musiał ufać owym asystentom, że wykonają wszystko prawidłowo. Podobnie nurek oddaje się w ręce ludzi, którzy go ubierają w skafander. Młodzieńcy owi, niczym dawni paziowie i giermkowie, pełnią swe dzieło z matczyną troskliwością, w skupieniu i z czułym szacunkiem. I nigdy nie zwracają się do delikwenta po imieniu. „Siądź, nurku” - mówią. - „Lewa noga, nurku”. „Nurek Drugi, czy mnie słyszysz przez interkom?”.
Dobrze jest powierzyć życie trosce innych ludzi.
Całe trzy lata. Innych chłopców to nie trapiło, bo mieli dość rozmaitych spraw na głowie - lecz dla brzydala tu zaczynało się i kończyło całe niepojęte, mistyczne życie. Musiał się doskonalić dla Artura w wygrywaniu konkursów i gier, a o teorii życia rycerskiego rozmyślał nawet nocą, leżąc w łóżku.
Wyrabiał sobie wówczas własne trzeźwe sądy na setki spornych tematów, takich jak: właściwa długość broni, krój peleryny, wypukłość naramiennika, a także, czy drewno cedrowe lepiej się nadaje na włócznie niż jesion, jak zdawał się uważać poeta Chaucer.
Oto przykład z zagadnień życia rycerskiego, które w owym młodzieńczym okresie zajmowały Lancelota. Był sobie niegdyś rycerz imieniem Reynaud de Roy. Zmierzył się on na kopie z innym rycerzem, Johnem de Hollandem. Reynaud specjalnie luźno zapiął hełm turniejowy (był to obszerny, wyłożony słomą bęben, nakładany na zwykły hełm rycerski). Trafiony kopią Johna de Hollanda, hełm spadł na ziemię. Innymi słowy: hełm spadł z Reynauda, zamiast Reynaud z konia. Sztuczka tyleż sprytna, co niebezpieczna. Rozprawiało o niej całe rycerstwo: jedni twierdzili, że Reynaud postąpił niesportowo, inni - że zgodnie z duchem walki, lecz ryzykownie, jeszcze inni - że pomysł był przedni.
Trzy lata ostrej dyscypliny nie uczyniły z Lancelota wesołka, skłonnego wyśpiewywać trele-morele. Poświęcił trzydzieści sześć miesięcy życia - a przecież, mając kilkanaście lat, nie planuje się dalej niż do najbliższej niedzieli - dla cudzej idei, pokochał bowiem tę ideę z całej duszy. Przez trzy lata karmił się marzeniami. Pragnął zostać najlepszym rycerzem świata, by zasłużyć na miłość i uznanie Artura. I pragnął jeszcze jednej rzeczy, która w owych czasach wciąż jeszcze była osiągalna: chciał przez swą czystość i doskonałość dokonać choćby najpospolitszego cudu - na przykład uzdrowić ślepca, czy coś w tym rodzaju.
ROZDZIAŁ III
Wielkie rody, których losy splotły się z losem Artura, łączyła pewna wspólna cecha. Wszystkie trzy miały nadwornego ducha opiekuńczego -skrzyżowanie mentora z totumfackim - który kształtował charaktery rodowej młodzieży. Na zamku Sir Ectora działał Merlin i on to właśnie wywarł przemożny wpływ na życie Artura. W dalekiej, surowej krainie Lothian rolę tę pełnił Święty Toirdealbhach, którego wojownicza filozofia ukształtowała zapewne mniemanie Gawaine’a i jego braci o wyższości własnego klanu nad resztą świata. Na dworze króla Bana żył wuj Lancelota imieniem Gwenbors - ten sam, którego poznaliśmy już pod imieniem wujaszka Dapa. Ale jego prawdziwe imię brzmiało Gwenbors. W owych czasach dzieciom nadawano imiona na tej samej zasadzie, na jakiej dziś nazywa się psy myśliwskie i konie: jeżeli, dla przykładu, królowa Morgause miała czworo dzieci, to w imieniu każdego z nich musiała znaleźć się litera „G” - Gawaine, Agravaine, Gaheris, Gareth. Skoro więc bracia wujaszka Dapa nazywali się Ban i Bors, on sam był
nieuchronnie skazany na miano Gwenborsa. W ten sposób łatwiej było zapamiętać, kto jest kim.
Wujaszek Dap jako jedyny w rodzinie traktował serio Lancelota, a Lancelot jako jedyny w rodzinie traktował serio wujaszka Dapa. Nietrudno było kpić z wujaszka Dapa, należał on bowiem do tego szczególnego gatunku osobników, z którego głupcy zawsze się wyśmiewają: był mianowicie mistrzem w swojej dziedzinie. Jego dziedziną zaś był fach rycerski. Wujaszek Dap miał własne teorie na temat wszystkich stosowanych w Europie rodzajów broni i części rynsztunku. Z pasją krytykował nowoczesny styl gotycki za wprowadzenie ozdobnych żłobień i wypukłości na rycerskiej zbroi. Za karygodną śmieszność uważał strojenie się do boju w pancerz przypominający rzeźbą zwoje lin na burcie okrętu z floty Nelsona, gdyż było to dla niego oczywiste, że każdy rowek daje oparcie ostrzu broni wroga. Dobra zbroja - wywodził - powinna odpierać ciosy. Dlatego pienił się na samą myśl o Niemcach i lansowanych przez nich rurkowanych pancerzach. O heraldyce wiedział wszystko, toteż dostawał białej gorączki, widząc podstawowe błędy w kompozycji
herbu - na przykład nałożenie metalu na metal lub koloru na kolor. W takich chwilach długie, siwe, nastroszone wąsiska wujaszka Dapa drżały na końcach jak czułki owada, dłonie splatały się i rozplatały w geście rozpaczy, ramiona kręciły młynka, wujaszek podskakiwał, groźnie marszczył czoło i zdawało się, że zaraz eksploduje. Nie sposób, niestety, uniknąć podobnych emocji, gdy jest się znawcą w jakiejkolwiek dziedzinie, toteż Lancelot rzadko dąsał się o policzek wymierzony mu przez wujaszka, kiedy spierali się o wykrój tarcz à boucle, albo o to, czy lepiej kiedy tarcza ma uchwyt skórzany, czy nie. Nieraz wujaszek Dap tak się rozsierdził, że spuścił Lancelotowi lanie, ale i to młodzieniec znosił cierpliwie. Taka to była młodzież w owych czasach.
Lancelot godził się na gwałtowne humory wujaszka Dapa, gdyż mógł się odeń nauczyć wszystkiego, na czym mu zależało. Wujaszek był bowiem nie tylko wybitnym fachowcem i autorytetem w swojej dziedzinie, ale również jednym z najpierwszych szermierzy Francji. I to głównie tłumaczy pokorną wytrwałość Lancelota, gotowego bez końca ćwiczyć pchnięcia i uniki pod okiem brutalnego geniusza, albo tak długo trzymać na wyciągnięcie ręki ciężki miecz, aż zdawało mu się, że za chwilę pęknie na dwoje - a wówczas wujaszek Dap pociągał za czubek miecza, wymuszając na uczniu jeszcze okrutniejsze rozciągnięcie barku.
Jak daleko Lancelot sięgał pamięcią, zawsze towarzyszył mu ten niespokojny człowieczek o stalowoniebieskich oczach, skaczący w koło, strzelający palcami i wrzeszczący na całe gardło: „Doublez! Dédoublez! Dégagez! Un! Deux!”.
Było późne lato. Pewnego pięknego dnia Lancelot i wujaszek siedzieli w wielkiej izbie zbrojowni. W snopach światła tańczyły miriady drobinek kurzu, wzniecone chwilę wcześniej przez obu panów. Wzdłuż ścian stały karnym szeregiem wypolerowane zbroje, włócznie tkwiły w stojakach, hełmy i żelazne rękawice wisiały na kołkach; krótkie miecze, uprzęże, proporce i sztandary z herbem Bana także były wzorowo uporządkowane. Szermierze odpoczywali po męczącym starciu. Wujaszek Dap ledwo dyszał. Lancelot miał już osiemnaście lat i jako szermierz przerósł mistrza - chociaż wujaszek Dap nie potwierdziłby tego za żadne skarby świata, a jego uczeń udawał, że wcale tak nie jest.
Gdy tak siedzieli i sapali, wszedł paź z wiadomością, że matka prosi Lancelota do siebie.
- Co się stało?
Paź wyjaśnił, że na zamek przybył jakiś pan, który prosi o widzenie z Lancelotem i królowa życzy sobie, aby syn stawił się przed nią bez zwłoki.
Królowa Elaine oczekiwała Lancelota w górnej komnacie, gdzie przerwała tkanie arrasu, a po obu jej stronach zasiadali goście. Nie była to Elaine od sióstr kornwalijskich. Imię Elaine należało wówczas do często spotykanych: w poemacie Le Morte d’Arthur nosi je kilka kobiet, również dlatego, że w niektórych źródłowych manuskryptach panował pod tym względem spory chaos. Trójca dorosłych za długim stołem wyglądała w półmroku komnaty jak surowa komisja egzaminacyjna. Jednym z gości był starzec z białą brodą, w spiczastym kapeluszu. Drugim - zalotna damulka o oliwkowej cerze i wyskubanych brwiach. Wszyscy troje wpatrywali się w Lancelota. Pierwszy przemówił starzec.
- Ehem!
Towarzystwo czekało na dalszy ciąg.
- Nazwaliście go Galahad - powiedział starzec. - Na pierwsze imię - dodał - ma Galahad, a z bierzmowania nazywa się Lancelot.
- Skąd o tym wiecie?
- Trudno nie wiedzieć - odparł Merlin. - Takie rzeczy po prostu się wie, i na tym koniec. Zaraz, zaraz, chwileczkę... co to ja jeszcze miałem wam powiedzieć?
Młoda damulka z wyskubanymi brwiami zasłoniła usta dłonią i ziewnęła z wdziękiem, jak kotka.
- Za trzydzieści lat, licząc od dzisiaj, spełni się jego najskrytsza nadzieja. Będzie najlepszym rycerzem na świecie.
- Czy ja dożyję tego dnia? - spytała królowa Elaine.
Merlin poskrobał się po głowie, puknął pięścią w ciemię i oświadczył:
-Tak.
- W takim razie to wspaniała wiadomość - rzekła królowa. - Nadzwyczajna. Słyszałeś, Lance? Będziesz najlepszym rycerzem na świecie!
- Czy przybywacie z dworu króla Artura? - spytał chłopiec.
- Tak.
- Czy on dobrze się miewa?
- Jak najlepiej. Zasyła ukłony.
- Czy jest szczęśliwy?
- Niezmiernie. Ginewra również przesyła pozdrowienia.
- Kim jest Ginewra?
- Masz ci babo placek! - załamał ręce czarodziej. - To ty nic nie wiesz? No tak, skąd miałbyś wiedzieć. Znów mi się wszystko pomajtało.
To mówiąc, zerknął na urodziwą damulkę, jakby to ona była winna pomajtaniu - bo i rzeczywiście była. Imię jej brzmiało Nimue. Merlin nareszcie się w niej zakochał.
- Ginewra - wyjaśniła Nimue - jest nowo poślubioną żoną Artura.
- Córką Leodegrance’a - uzupełnił Merlin. - Teść w prezencie ślubnym ofiarował Arturowi okrągły stół, i stu rycerzy do kompletu. Przy stole jest miejsce dla stu pięćdziesięciu.
- Ojej! - zdumiał się Lancelot.
- Król miał cię o tym wszystkim zawiadomić - ciągnął Merlin. - Może posłaniec utonął po drodze? Może był sztorm? W każdym razie król szczerze pragnął cię powiadomić.
- Ojej! - powtórzył chłopiec.
Widząc, że sytuacja jest dość trudna, Merlin zaczął mówić bardzo szybko. Po minie Lancelota nie sposób było poznać, czy czuje się urażony, czy zawsze tak wygląda.
- Na razie udało się zapełnić tylko dwadzieścia dziewięć miejsc - trajkotał czarodziej. - Dwadzieścia jeden jest wciąż wolnych. Kupa miejsca. Na oparciach krzeseł wypisano złotymi literami imiona rycerzy.
W ciszy, która zapadła, nikt nie wiedział, co powiedzieć. Lancelot chrząknął głośno.
- Kiedy byłem w Anglii - rzekł - poznałem tam pewnego chłopca. Na imię miał Gawaine. Czy został rycerzem Okrągłego Stołu?
Merlin pokiwał głową ze skruszoną miną.
- Pasowano go w dniu wesela Artura.
- Rozumiem.
Znów zapadła dłuższa cisza.
- Dama, która tu siedzi - rzekł wreszcie Merlin, czując się w obowiązku przerwać kłopotliwe milczenie - nazywa się Nimue. Jestem w niej zakochany. Spędzamy właśnie coś w rodzaju miesiąca miodowego, z tym, że jest to miesiąc czarodziejski, i właśnie musimy oddalić się do Kornwalii. Przykro mi, że nie możemy gościć u państwa nieco dłużej.
- Ależ drogi Merlinie! - żachnęła się królowa. - Zostaniecie przecież na noc, prawda?
- Niestety, nic z tego. Ale dzięki za miłe zaproszenie. Musimy już lecieć. - To może chociaż strzemiennego?
- Nie, dziękuję. Wasza Wysokość jest nader uprzejma, ale naprawdę strasznie nam spieszno. Musimy dopilnować pewnych czarów w Kornwalii.
- Taka krótka wizyta... - zmartwiła się królowa. Merlin przerwał jej, wstając z miejsca i ujmując Nimue za rękę.
- No to do widzenia - rzekł kategorycznie. Zakręcili się parę razy w miejscu i już ich nie było.
Postaci znikły, lecz głos czarodzieja brzmiał nadal.
- I po robocie. A teraz, aniołku, co byś powiedziała na małą wycieczkę do tego miejsca w Kornwalii, o którym ci mówiłem? Tam, gdzie jest czarodziejska grota?
Lancelot wolno poczłapał do zbrojowni, do wujaszka Dapa, i stanął przed nim, zagryzając usta.
- Jadę do Anglii - oznajmił.
Wujaszek Dap popatrzył ze zrozumieniem, ale nic nie powiedział.
- Wyruszam dziś wieczorem.
- To dość nagła decyzja - stwierdził wujaszek Dap. - Podejmowanie nagłych decyzji nie jest w zwyczaju twojej matki.
- Matka o tym nie wie.
- Chcesz powiedzieć, że uciekasz z domu?
- Gdybym zwierzył się matce i ojcu, powstałoby tylko straszne zamieszanie - rzekł Lancelot. - Ja zresztą wcale nie uciekam. Wrócę do domu. Na razie jednak muszę jak najprędzej dotrzeć do Anglii.
- Chcesz, abym powiadomił o tym twoją matkę?
- Tak, proszę.
Wujaszek Dap przygryzł końce wąsów i załamał ręce.
- Kiedy się zorientują, że mogłem zapobiec twojemu wyjazdowi, Ban każe ściąć mi głowę.
- Nie zorientują się - zaprzeczył chłopiec bez cienia współczucia, po czym oddalił się, aby spakować rzeczy.
Tydzień później Lancelot i wujaszek Dap znajdowali się pośrodku kanału La Manche, na pokładzie dość dziwnej łodzi. Dziób i rufę wieńczyły konstrukcje przypominające miniaturowe zamki. Jeszcze jeden zameczek tkwił pośrodku, w połowie jedynego masztu: wyglądał jak gołębnik. Z przodu i z tyłu łopotały flagi. Jedyny żagiel nosił herbowy deseń laskowanego futra popielicy, a z czubka masztu powiewała długa wstęga. Wioseł było osiem. Obaj pasażerowie cierpieli na morską chorobę.