''Byłem wcześniej świadomy ludzkiego zła'' - z Markiem Krajewskim rozmawia Artur Zaborski
Marek Krajewski to twórca serii słynnych powieści o Eberhardzie Mocku i Edwardzie Popielskim. Już 11 maja do księgarń w całym kraju trafi jego nowa książka – napisana wspólnie z Jerzym Kaweckim – zatytułowana „Umarli mają głos. Historia prawdziwa’’. Z tej okazji postanowiliśmy porozmawiać z pisarzem o fascynacjach, zapachu zwłok oraz o tym czy zło faktycznie jest o wiele ciekawsze niż dobro.
* Marek Krajewski to twórca serii słynnych powieści o Eberhardzie Mocku i Edwardzie Popielskim. Już 11 maja do księgarń w całym kraju trafi jego nowa książka – napisana wspólnie z Jerzym Kaweckim – zatytułowana „Umarli mają głos. Historia prawdziwa’’ . Z tej okazji postanowiliśmy porozmawiać z pisarzem o fascynacjach, zapachu zwłok oraz o tym, czy zło faktycznie jest o wiele ciekawsze niż dobro.*
Artur Zaborski: „Umarli mają głos” to w pańskim dorobku wydawnictwo oryginalne i nietypowe. To zbiór opowieści, które napisał pan razem z Jerzym Kaweckim. Jak doszło do waszej współpracy?
Marek Krajewski : Jerzego Kaweckiego poznałem jedenaście lat temu. Wtedy po raz pierwszy byłem w prosektorium. Poszedłem tam, aby sprawdzić szczegóły anatomiczne ludzkiego ciała. Chciałem zobaczyć, jak wygląda człowiek po śmierci – jaki kolor ma krew, tłuszcz, wątroba, śledziona. Tam poznałem Kaweckiego, który mi umożliwił wejście do tego zupełnie nieznanego mi świata. Potem nasza znajomość ciągnęła się przez lata, rozkwitała, kiedy przychodziłem do niego z prośbą o ekspertyzę fragmentów medyczno-sądowych, sprawdzenie ich od strony merytorycznej. Pewnego dnia Jerzy opowiedział mi historię, która mną wstrząsnęła. To jest pierwsze opowiadanie w naszej książce, które nosi tytuł „Hiena cmentarna”. Uznałem wtedy, że jest to niezwykle ciekawy materiał literacki. Zapytałem, czy ma takich opowieści więcej. Okazało się, że jest ich masa. Wówczas pomyślałem, że warto byłoby nadać temu literacki kształt i napisać wspólnie książkę, która byłaby
literaturą faktu. I tak się stało. Wydawca zaakceptował pomysł. Jerzy przychodził więc do mnie przez dwa miesiące, spotykaliśmy się co sobotę, opowiadał mi poszczególne historie, przynosił akta, szczegółowo charakteryzował swoją pracę i ekspertyzy. Tak powstała ta książka, w której to umarli mają głos, bo to oni opowiadają, kiedy mają właściwego tłumacza. Tym jest właśnie Jerzy Kawecki potrafiący znaleźć w ich ciałach ślady mordercy, które mogą do niego doprowadzić.
Co panem wstrząsnęło w przytoczonej przez Kaweckiego historii? Ogrom zła i okrucieństwa czy coś innego?
Byłem wcześniej świadomy ludzkiego zła. Każda moja powieść kryminalna jest o złu i ja tego zła jako autor doświadczałem w tym sensie, że sprawdzam bardzo dokładnie schemat działania mordercy, staram się wniknąć w jego psychikę. Historia wstrząsnęła mną z innego względu. Wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że rzeczywistość jest ciekawa. Do tego momentu sądziłem, że historie, jakie przeżyli ludzie, to, czego doświadczyli, są śmiertelnie nudne. One mogą się wydawać interesujące jedynie dla człowieka opowiadającego te dzieje, zaangażowanego w nie. Dla literata jest to natomiast nudne – jak się okazuje arbitralnie – błędnie. Prawdziwe historie, a te dwanaście opowieści w naszej książce są najprawdziwsze, to świetny materiał prozatorski, który wymagał jedynie literackiej obróbki rzeczywistości. Wydaje mi się, że powstały rzeczy ciekawe, ale rozstrzygną to czytelnicy. Jestem zaniepokojony, bo to moje pierwsze wejście na poletko do tej pory przeze mnie nie eksploatowane.
(img|565807|center)
Wydawnictwo Znak
Z pana wypowiedzi wnioskuję, że to poletko okazało się fascynujące. Czy na tyle, by myślał pan o przyszłości w reportażu?
Zobaczymy, jak zostanie przyjęta książka. To wtedy będę ewentualnie myślał o różnych rozwiązaniach czy projektach. Na razie muszę sprawdzić reakcje moich czytelników, którzy do tej pory mieli do czynienia jedynie z fikcją – to raz – a dwa, jak przyjmą ją czytelnicy, którzy do tej pory czytali jedynie reportaże, literaturę non-fiction. Ciekaw jestem, czy w ich oczach znajdę uznanie. Od tego zależą moje decyzje co do literackiej przyszłości. Oczywiście, pragnę uspokoić moich czytelników, którzy jednak kojarzą mnie z beletrystyką. Zawsze będę pisał powieści kryminalne – to jest główny nurt mojej twórczości, który nie wyklucza pobocznych nurtów.
Ten mały nurt charakteryzuje niezwykła detaliczność i dosłowność opisów sekcji zwłok i nadgnitego ciała. Muszę przyznać, że w czasie lektury „Umarłych…” niejednokrotnie miałem ściśnięty żołądek, co nie zdarza mi się choćby przy filmach z gatunku gore, które przecież nie mniej dosłownie pokazują rozczłonkowane ciało. Czy pańskim zdanie słowa są bardziej sugestywne niż obrazy, bardziej działają na wyobraźnię?
Oczywiście, ponieważ czytając opisy literackie, musimy wysilić wyobraźnię. To dzięki niej w sposób realny wkraczamy w ten świat. Wyobrażając sobie jakąś sytuację, rozczłonkowane zwłoki, zmasakrowanego człowieka, musimy wysilić się. Wysiłek umysłowy bardzo często skutkuje bliższym kontaktem z rzeczą wyobrażoną. Obraz jako taki odziera nas z wyobrażeń, podaje nam wszystko. A to wszystko może na nas działać lub nie, w zależności choćby od nastroju, w jakim jesteśmy. Kiedy zaś skupiamy się na słowie, głęboko wnikamy w świat zła.
Na pana, jako osobę pracującą ze słowem, też słowo działa bardziej niż obraz, czy już się pan nań uodpornił?
Obraz bardzo rzadko mną wstrząsa. Tak było na tej sekcji zwłok w roku 2004. Nieraz słyszymy opowieści o studentach medycyny, którzy bywając na sekcji zwłok, wychodzą z niej wstrząśnięci. Często reaguje też w sposób niepożądany ich ciało. Te historie nieraz mrożą krew w żyłach. Krążą legendy na temat widoku i woni ludzkiego ciała w fazie rozkładu. Studenci mówią, że ten zapach potem już towarzyszy człowiekowi. Ja tego tak nie odebrałem, bo będąc na sekcji miałem konkretny cel. Chciałem przedstawić, jak wygląda ciało człowieka zmarłego. Ten cel utylitarny, który mi przyświecał, powodował, że skupiałem się wyłącznie na zewnętrznej powłoce. Nie wnikałem w to, kim był ten człowiek, jak on cierpiał. Patrzyłem na to zimnym okiem naukowca. Pamiętam, kiedy przeczytałem słynny fragment „Zbrodni i kary” Dostojewskiego, w którym zostaje zakatowany przez okrutnego parobka koń. Opis ten zrobił na mnie większe wrażenie niż sekcja zwłok, na której byłem. Słowo oddziałuje na mnie o wiele bardziej.
Agnieszka Holland powiedziała przy okazji polskiej premiery jej serialu „Dziecko Rosemary”, że zło jest o wiele ciekawsze w opisie niż dobro. Zgodzi się pan?
Dla mnie najważniejsze jest zniszczenie zła. Ono wydaje mi się ciekawsze niż zło i dobro. W mojej literaturze zło pojawia się zawsze, ale jednocześnie w każdym z moich utworów dochodzi do jego poskromienia. To dobro w nich zwycięża. Pisze kryminały po to, żeby dostarczyć czytelnikowi rozrywki – to po pierwsze – a po drugie – przypomnieć mu, że świat po pewnym chaosie, bo zbrodnia wprowadza chaos, wraca w pewne utarte dobre koleiny. Nie wymyśliłem tego sam. Są filozofowie, którzy twierdzą, że z czytania kryminałów płynie pocieszenie, że świat tak naprawdę jest dobry. Zło ulega w nich zniszczeniu. Kryminał dostarcza więc konsolacji, czytelnik na koniec lektury z ulgą oddycha, dowiadując się, że dostało się bestii.
Marek Krajewski
(img|565808|center)
Stąd renesans kryminałów dziś w Polsce?
Czytelnicy przyzwyczajają się do pewnego świata, który pisarz przedstawia, i do pewnego typu bohatera. Ludzie lubią tak naprawdę seriale, czekają na kolejne odsłony przygód takiego czy innego detektywa. Krytycy literaccy twierdzą, że współczesna powieść głównego nurtu jest deformacją – przedstawia świat pewnych marzeń, fantasmagorii, świat zdeformowany przez wyobraźnię autora. Autor kryminałów na taką deformację nie może sobie pozwolić. On przedstawia świat taki, jaki jest. Dlatego są krytycy, którzy utrzymują, że najbardziej realistyczną powieścią jest powieść kryminalna. Jeżeli ktoś po stu latach będzie badał, jak wyglądało społeczeństwo polskie na początku XXI wieku, to może przeczytać kryminały Mariusza Czubaja i będzie o tym wiedział. Społeczne tło pokazane jest w nich sposób wierny. Deformując go, możemy stracić czytelników.
A propos seriali, co z adaptacją pańskich powieści, której dla telewizji miała dokonać wspomniana już w naszej rozmowie Agnieszka Holland?
Kiedy w ubiegłym roku promowałem moją ostatnią powieść „Władca liczb”, było pewne, że Agnieszka Holland nakręci serial na podstawie moich powieści. Tak się niestety nie stało, ale nie umiem powiedzieć, jakie są tego powody. Mam nadzieję, że jednak powstanie, bo szanuję bardzo panią Agnieszkę. Cóż zresztą może wymarzyć sobie autor, jeśli nie to, żeby jego książkę zekranizowała reżyserka nominowana do Oscara, na tak wybitnej pozycji w światowym kinie?
Na potrzeby swoich utworów wnika pan dość głęboko w świat polskiej policji i przestępczości. Czy poznając go tak dokładnie, znając jego niepowodzenia i uszczerbki, może pan powiedzieć, że czuje się w Polsce bezpieczny?
Ja się w ogóle czuję bezpieczny. Ale nie dlatego, że się zagłębiłem w ten świat, tylko dlatego, że nie jestem człowiekiem jakoś specjalnie strachliwym. Uważam, że w Polsce z roku na rok wzrasta bezpieczeństwo, jest coraz lepiej. Nie boję się wychodzić o zmroku, nie boję się chodzić po – jak mogłoby się wydawać – nieprzyjemnych wrocławskich ulicach. Sam mieszkam w dzielnicy, która niegdyś była owiana złą sławą, a teraz jej opinia się zmienia.
Czyli niedługo nie będzie o czym pisać.
Zawsze będzie o czym pisać, bo zło zawsze będzie obecne i będzie nam dostarczać tematów. Nad czym zresztą ubolewam, bo oczywiście wolałbym, żeby panowało tylko dobro. Zdaję sobie jednak sprawę, że zwierzęca natura człowieka doprowadza do tego, że zło musi istnieć zawsze, niestety.
W „Umarli mają głos” posługuje się pan opowiadaniem. Do tej pory pracował pan z długimi formami. Trudno było się panu przestawić?
Było to i łatwe, i trudne. Trudne dlatego, że czasami mnie korciło, żeby się rozpisać. Niektóre zagadnienia wydawały się na tyle ciekawe, że chciałem je jakoś osadzić w szerszych łamach społecznych i psychologicznych. Musiałem te zapędy powstrzymywać. Z drugiej strony – było to łatwe. Bo ja tak naprawdę nie lubię pisać wielkich objętościowo rzeczy. Zawsze piszę około 400 tys. znaków – to jest książka o objętości 200-250 stron. W tym kontekście pisanie opowiadać podobało mi się – współgra ono bowiem z moją niechęcią do rozpisywania się.
Marek Krajewski
(img|565810|center)
Odejście od jednego bohatera też nie stanowiło problemu?
W „Umarli mają głos” występuje bohater zbiorowy – w opowieściach jest zawsze kilka osób plus zmarły. Występuje tam Jerzy Kawecki, prokurator i inni jego koledzy. Sam też się kilka razy pojawiam. Jest to taka urywana forma literacka, epizodyczna. Wymagało to ode mnie zmiany przyzwyczajeń literackich, którym podołałem. Napisałem wszak już czternaście powieści, piórem umiem jakoś władać, w związku z tym bez bólu mi się to pisało.
Czy u autora występuje wartościowanie opowieści?
Naturalnie. Moją ulubioną z tego zbioru jest ta pod tytułem „Przebudzenie po śmierci”. Jest to opowieść o Piotrze Sławomirskim, byłym pracowniku w oddziale dla narkomanów i alkoholików, który teraz jest chory na raka i chce popełnić samobójstwo rękami młodego rzezimieszka. Tymczasem między nimi zawiązuje się przyjaźń. Lubię ją, bo tam pojawiają się wątki stoickie, główny bohater zastanawia się, czy może popełnić samobójstwo, a jeśli tak, to kiedy.
„Umarli mają głos” trafią na półki księgarń 13 maja, ale to nie jedyna zapowiedziana na ten rok premiera pańskiego utworu.
We wrześniu ukaże się ostatnia z moich powieści o Edwardzie Popielskim. Jej akcja będzie dziać się w Darłowie, mieście nad morzem, pełnym zagadek z przeszłości i pełnym tajemnic. Tam Popielski zostanie poddany okrutnemu doświadczeniu. W niej nie będzie filozofii ani matematyki – w niej będzie brutalna przemoc.