Poniedziałek
Godzina 3.43. Paryż
Telefon zadzwonił chyba z pięć razy, zanim Michel Vernet odszukał przycisk lampy i podniósł słuchawkę.
- Monsieur Vernet? - usłyszał męski głos.
- Tak, słucham.
- Dzwonię z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Musi się pan natychmiast u nas pojawić.
- W porządku - odparł Vernet. - Niech pan zadzwoni do mnie do biura, to się umówimy.
Chciał odłożyć słuchawkę, ale rozmówca podniósł nagle głos.
- Monsieur Vernet, to nie są żadne żarty. Sprawa jest poważniejsza, niż może się panu wydawać. Chodzi o pana żonę. Zamiast podejrzewać znajomych o głupie kawały, niech pan lepiej zadzwoni do centrali ministerstwa i poprosi o połączenie z pokojem 346. Podać panu numer?
- Nie, nie trzeba - Vernet już trochę oprzytomniał. - Wsiądę w samochód i zaraz będę. To znaczy gdzieś za pół godziny, szybciej się nie da. - Odłożył słuchawkę.
- Co się stało? - Christine Dubois, jego kochanka, usiadła na łóżku.
- Nie mam pojęcia - tarł w zamyśleniu czoło. - Dzwonili z MSZ, żebym natychmiast się tam zjawił. Mówili, że chodzi o żonę. W pokoju, zaraz, 346.
- Ale w jakiej sprawie? Przecież jest czwarta rano - Christine spojrzała na zegarek leżący pod lampą. - O tej porze żadne ministerstwo na świecie nie urzęduje. To na pewno jakiś kawał. A poza tym Evelyne jest przecież w Afryce.
- Nie, myślę, że nie - Vernet wstał i zapalił światło. Mimo swych czterdziestu lat nie prezentował się najgorzej, choć jak każdy mężczyzna nago czuł, że wygląda śmiesznie. Rozglądał się chwilę po swej sypialni, po czym wyszedł do łazienki, skąd zaraz rozległ się szum wody.
- Christine - wystawił głowę zza drzwi. - Znajdź w książce numer MSZ i poproś telefonistkę, żeby cię połączyła z pokojem 346.
- Już szukam - odpowiedziała i odchyliła kołdrę. Przez chwilę patrzyła z przyjemnością na swoje nagie ciało, po czym wstała i wzięła do ręki książkę telefoniczną. Nakręciła numer, telefonistka odezwała się prawie natychmiast.
- Poproszę pokój 346.
- Łączę.
Christine odłożyła słuchawkę, nie czekając, aż ktokolwiek odbierze telefon. Michel Vernet wyszedł z łazienki, wycierając się kraciastym ręcznikiem.
- To nie kawał - powiedziała. - Tam rzeczywiście ktoś w tej chwili jest.
- A co ci powiedział?
- Nic. Odłożyłam słuchawkę, zanim doszło do połączenia. Ale telefonistka nie była w ogóle zdziwiona i chciała łączyć. Tylko o co tu może chodzić? MSZ? Co ma MSZ do wyprawy naukowej?
- Nie mam pojęcia.
- Dziwna sprawa. A już najdziwniejsza jest pora i ten ich pośpiech.
- No nic. Pojadę i przekonam się. A ty wracaj do łóżka i śpij. Niedługo chyba wrócę - uniósł ją za ramiona, pocałował w czubek nosa i pchnął lekko w kierunku ogromnego łoża. Sam szybko ubrał się, przed lustrem przygładził włosy, kiwnął ręką Christine i zgasił światło w sypialni.
W garażu minął czarnego citroena CX, R-5 żony i wsiadł do czerwonego jaguara.
Godzina 4.10. Paryż
Droga przez puste o tej porze ulice miasta nie zabrała Vernetowi wiele czasu. Nie było ruchu, więc zdecydował się na dłuższą, ale szybszą trasę, przez Avenue Kleber, Place de l'Etoile, potem Champs Elysée i most Aleksandra III. Jechał szybko, wyprzedzając po drodze nieliczne taksówki i samochody dostawcze. Skręcił z piskiem opon w Quai d'Orsay. Pałac Ministerstwa Spraw Zagranicznych tonął w mroku, światło paliło się tylko w kilku oknach na parterze.
Zwolnił, wypatrując miejsca do zaparkowania. Sprawa była trudna, na nielicznych odcinkach, gdzie nie obowiązywał zakaz zatrzymywania, gęsto tłoczyły się samochody. Przystanął na wprost okutej, zamkniętej bramy, za którą aż po schody pałacu ciągnął się starannie utrzymany gazon.
Niemal natychmiast z mroku wyłoniła się sylwetka policjanta, otulonego czarną pelerynką. Policjant przechylił się ku uchylonej szybie, Vernet już otworzył usta, aby się tłumaczyć.
- Monsieur Vernet? - padło stwierdzenie raczej niż pytanie. - Proszę zaparkować tutaj.
Vernet zjechał do krawężnika, zgasił silnik.
- Proszę tędy - ponaglał policjant, prowadząc go do lekko uchylonej furtki. - Czekają na pana.
Wzruszył ramionami. Był trochę rozbawiony, a trochę zaintrygowany. Chyba nie zamierzają mnie mianować ministrem spraw zagranicznych i to o wpół do piątej rano - myślał, idąc w stronę reprezentacyjnych schodów. W obszernym, pałacowym holu siedziało w fotelach i na wyściełanych kanapkach kilku mężczyzn. Vernet zatrzymał się w drzwiach, niezdecydowany.
- Tędy - rzekł lakonicznie, podnosząc się jeden z mężczyzn, a po chwili dodał: - Zaprowadzę pana.
Szli szybko, w milczeniu, korytarzami wśród luster, rzeźb, obrazów. Przewodnik stanął wreszcie przed rozległymi, obszernymi drzwiami. Na drzwiach widniał numer: "346" i duży, kategoryczny napis: "Wstęp wzbroniony". Bez dodatkowych tłumaczeń, że obcym albo nieupoważnionym.
Przewodnik otworzył drzwi i zrobił Vernetowi miejsce. Ledwie wszedł, drzwi zamknęły się za nim. Znalazł się w obszernym gabinecie, w którym nie było niczego, oprócz ogromnego imponującego biurka i kilku krzeseł, ustawionych wzdłuż ściany jak w poczekalni u dentysty. Jedyną ozdobą pokoju była olbrzymia mapa Europy i wiszący naprzeciw niej portret generała de Gaulle'a. Za ustawionym skosem biurkiem znajdowały się drugie drzwi, lekko uchylone, otwierające widok na kolejne pomieszczenie i kolejne drzwi. W dalekiej perspektywie widać było inne biurko i pochyloną nad nim sylwetkę mężczyzny, piszącego coś szybko. Twarz tego mężczyzny Vernet znał z gazet albo z telewizji.
W gabinecie znajdowały się dwie osoby. Starszy siwy pan, siedzący za biurkiem, przeglądał jakieś papiery, młodszy, wysoki mężczyzna pochylał się nad nim i coś tłumaczył.
Do Verneta doleciały tylko strzępki słów.
- Całkowita odpowiedzialność... sprawdzone.
Vernet chrząknął od drzwi.
- Na razie dziękuję - starszy mężczyzna podniósł oczy znad papierów i wstał. Młodszy wyszedł szybko przez uchylone drzwi, zamykając je za sobą.
Starszy zdjął z oparcia fotela marynarkę, założył ją i dopiero teraz ruszył w stronę Verneta.
- Dziękuję, że przybył pan tak szybko - wyciągnął rękę do powitania, nie przedstawiając się jednak. - Proszę, niech pan siada.
Usiedli obaj pod ścianą.
- Wybaczy pan tę nocną pobudkę, ale sprawa jest poważna. Nie chcieliśmy też, aby pan się o tym dowiedział z porannych gazet. Chwilę milczeli.
- Gorąco tutaj - rzekł starszy mężczyzna. - Zdejmę jednak marynarkę. Chodzi o pańską żonę.
- To już słyszałem - Vernet był zniecierpliwiony i zdziwiony zarazem. - Coś z tym brakującym ogniwem?
Teraz z kolei mężczyzna spojrzał na Verneta z zaskoczeniem. - Jakim brakującym ogniwem?
- Prasa ostatnio aż huczała od tego - wyjaśnił Vernet. - Moja żona, a właściwie cały jej zespół znaleźli brakujące ogniwo w teorii Darwina. Wie pan, to, co łączyło małpę z człowiekiem. Tak naprawdę to znaleźli jakąś kość...
Fascynujące - stwierdził mężczyzna i Vernet nie wiedział, czy kpi, czy rzeczywiście jest wiadomością zafascynowany. Niestety my tutaj nie zajmujemy się takimi sprawami . Pańskiej żonie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
- W Afryce? Przesada. Była tam już kilka razy. Teraz w Afryce o dzikie zwierzęta trudniej niż w Paryżu.
- Pan mnie nie rozumie - głos mężczyzny był spokojny, beznamiętny. - Pana żonie grozi śmierć. Ona jest już właściwie skazana na śmierć.
Vernet się zdenerwował.
- Proszę pana - wstał i pochylił się nad starszym mężczyzną. - Są pewne granice... Nie wątpię, że panu się tutaj nudzi...
- Niech pan siada - flegmatycznie rzekł mężczyzna - wytłumaczę panu. Gdy spojrzy pan na mapę Afryki, zobaczy pan, że granice większości krajów biegną po linii prostej. To spadek po okresie kolonialnym, kiedy...
- Co mnie obchodzi kolonializm? - zirytował się Vernet. - Gdzie jest moja żona?
- Właśnie w Afryce. Więc, jak mówiłem, biegną w linii prostej, zostały po prostu narysowane linijką na mapie.. I dlatego w wielu państwach zamieszkuje ludność bardzo zróżnicowana etnicznie, kulturowo, religijnie...
- To wiem - westchnął ciężko Vernet - żona mi opowiadała. Może pan pominąć szczegóły.
- Dobrze. W republice Mehari większość terytorium zamieszkuje ludność murzyńska, wyznająca...
- To też wiem. Animizm. Moja żona właśnie ich bada. Więc?
- Już nie bada, jeśli o to chodzi. Pana żona wpadła w ręce zamieszkujących na północy muzułmańskich Merunów, którzy od czterech lat toczą wojnę z rządem Kipun, pragnąc się oderwać i utworzyć własne państwo. Przed kilkunastoma godzinami otrzymaliśmy za pośrednictwem naszej ambasady w Kampali ultimatum. Jeżeli do środy do godziny 7 rano nie dostarczymy w określone miejsce pewnej ilości broni i amunicji, zakładnicy: pańska żona i dwóch jej towarzyszy zostaną rozstrzelani.
- Trzeba im tę broń dostarczyć - bez namysłu powiedział Vernet.
- Jestem tego samego zdania. I tak naprawdę dlatego pana tutaj zaprosiliśmy. Rodzinę Thomsona powiadomiliśmy telefonicznie. A propos, nie wie pan, gdzie może być żona doktora Duboisa? W domu jej nie ma.
- Nie wiem. Skąd miałbym wiedzieć?
- Tak tylko zapytałem. Otóż jest pewna przeszkoda w wypełnieniu żądań separatystów. Zasadnicza. Widzi pan, republika Mehari była kiedyś naszą kolonią. Mamy z nią bardzo dobre stosunki, prawo do utrzymywania baz wojskowych między innymi. A Mehari to klucz do serca Afryki.
- Już rozumiem - przerwał znowu Vernet - będzie mi pan opowiadał bajki o racji stanu. Tutaj idzie o życie trojga ludzi.
- Konsultowaliśmy sprawę z rządem w Kipun. Każde nasze działanie w tej sprawie - ciągnął niezrażony mężczyzna - traktować będą jak agresję. Nawet pertraktacje z separatystami. Polityka...
- Mam w dupie politykę. Wezwał mnie pan w nocy, żeby mi powiedzieć, iż rząd nie ma zamiaru kiwnąć palcem dla uratowania Evelyne i tamtych. Znakomicie. Prasa opozycyjna na pewno się ucieszy.
- Może kawy? - starszy mężczyzna zachowywał się swobodnie niczym we własnej kuchni. - Ciągle nie daje mi pan dokończyć. Proszę nie sądzić, że czynniki rządowe tak łatwo pogodziłyby się ze śmiercią obywateli, gdyby nie istniały inne sposoby ich uratowania. Ta sprawa była przedmiotem konsultacji z najwyższymi czynnikami, z Radą Bezpieczeństwa Narodowego.
- Owszem - z przekąsem rzekł Vernet - i wszyscy byli pewnie zdania, że lepiej, żeby zginęło paru idiotycznych etnologów, niż gdyby miał się na Francję obrazić jakiś kacyk.
- Kiedy trzeba wybierać między racją stanu a racjami humanitarnymi, najlepiej jest znaleźć trzecie wyjście. Francja nie może podarować broni rebeliantom, występującym przeciw prawowitemu rządowi nawet za cenę życia trojga ludzi. Ale Francja może nie przeszkodzić panu Vernetowi podarować im tę broń prywatnie.
– Nie rozumiem.
– Rozważaliśmy różne opcje i brakowało nam jednego ogniwa, by przeprowadzić całą akcję. Pan jest tym ogniwem.
– Ciągle nie rozumiem - Vernet zaczynał znowu podejrzewać, że mężczyzna sobie z niego drwi.
- To proste. Pan spełni żądania separatystów i dostarczy im pięćset sztuk karabinów automatycznych i pięćdziesiąt granatników bezodrzutowych wraz z amunicją.
- Mało. Czołgów nie trzeba? Pan pewnie myśli, że ja mam fabrykę zbrojeniową. A ja jestem tylko właścicielem skromnego biura reklamowego.
- Nie słuchał mnie pan uważnie. Mówiłem o trzecim wyjściu. Pan kupi po prostu tę broń od handlarzy.
- Jasne. Że też nie pomyślałem o tym wcześniej. I jeszcze wypłacę panu gratyfikację. I złożę datek na sieroty po urzędnikach państwowych.
Mężczyzna wstał, podszedł do biurka, odsunął szufladę. Wyciągnął z niej czarną, sztywną teczkę z kluczykiem tkwiącym w zamku.
- Proszę - podniósł pokrywę teczki. Była wypełniona banknotami - jest tutaj ćwierć miliona franków szwajcarskich. Powinno wystarczyć. Kupi pan za to potrzebną broń, a interes Francji nie ucierpi.
- U Lafayetta? Czy może poleci mi pan inny magazyn?
- Urocze są te uszczypliwości - uśmiechnął się mężczyzna - ale w ten sposób nigdy nie skończymy rozmowy. Pan nic nie musi robić. Będzie pan tylko firmował przedsięwzięcie rządowe. Dostanie pan specjalnego człowieka, który wszystko załatwi za pana. Zrozumiał pan?
- Zrozumiałem.
- Nareszcie. Niełatwe musi być prowadzenie agencji reklamowej. Niech pan weźmie kilka dni urlopu. Trzy, najwyżej cztery. Gdzie pan będzie o godzinie, powiedzmy dziewiątej?
- W biurze. Muszę przekazać wszystkie sprawy mojemu zastępcy.
- Dobrze. Proszę nie zamykać samochodu. O dziewiątej zejdzie pan na dół, w wozie będzie czekał ktoś, kto panem pokieruje i wtajemniczy w szczegóły. Będzie to zupełnie pewny człowiek i może mu pan ufać w każdej sprawie bez zastrzeżeń.
- Ja mam czerwonego jaguara, numer...
- Mon cher Vernet - mężczyzna wstał i kordialnie objął Verneta, po czym popchnął lekko w stronę drzwi - To chyba wszystko.
- A pieniądze? - przytomnie zapytał Vernet.
- Pieniądze także będą w samochodzie. Mógłby pan zgubić. Wszystko jasne?
- Chyba tak, na razie. Mamy dwa dni czasu?
- Niech pan nie liczy dni, niech pan liczy godziny.
Godzina 6.15
Michel Vernet wysiadł z samochodu i wolno wchodził na pierwsze piętro. Wszedł do mieszkania, na razie postanowił nie budzić Christine. W kuchni nastawił ekspres do kawy, zdjął marynarkę i ciężko opadł na krzesło. Wiadomości, które otrzymał w MSZ, nie mieściły mu się w głowie. To było coś, co trudno sobie nawet wyobrazić. Nagle usłyszał za sobą szmer i odwrócił głowę. Do kuchni weszła Christine i patrzyła na niego pytająco.
- Usiądź - wskazał głową krzesło. - I postaraj się być dzielna. Usiadła bez słowa, tylko wpatrywała się w niego wielkimi oczami dziecka. Przeraziła go jej bezbronność.
- Słuchaj - głos mu się załamał. - Cała ekipa, Evelyne, Valery i Paul są w niewoli. Zostali pojmani i uwięzieni nie wiadomo gdzie. - Jak to pojmani? - spytała. - Przez kogo?
- Nie denerwuj się. Przez jakichś bandytów. Jakaś czarna banda separatystów czy czort wie czego uwięziła ich i uprowadziła gdzieś w góry.
- Ale dlaczego? Przecież oni wykonywali badania naukowe właśnie dla nich, dla tych Murzynów.
- Tak, ale ci bandyci wystąpili do rządu francuskiego, żeby im dostarczyć broni. Rozumiesz, normalny szantaż. Zapowiedzieli, że jeżeli nie dostaną tego, czego żądają, to ich wszystkich zabiją. Wszystkich, Evelyne i twojego męża, i Valery'ego. A nasz rząd nie może dać im broni, bo ma stosunki z rządem legalnym.
- Więc ich zabiją, tak?
- Nie wiem. Kazano mi czekać. Do dziewiątej.
Kawa zaczęła wypływać z ekspresu. Christine wstała i napełniła filiżanki.
- Michel - usiadła znowu naprzeciwko niego. - Gdyby... gdyby to się stało, wtedy bylibyśmy wolni.
- Nie chcę - krzyknął. - Nie takim kosztem. Oni muszą żyć, rozumiesz. Evelyne... - przerwał nagle i podniósł filiżankę do ust.
Christine spuściła wzrok i skubała brzeg szlafroka.
Chwilę siedzieli w milczeniu. Wreszcie Vernet wstał i przeszedł do gabinetu. Przez uchylone drzwi było słychać, że wykręca numer telefonu.
- Claude - usłyszała Christine i domyśliła się, że Michel dzwoni do swojego zastępcy Claude'a Schneidera. - Przepraszam, że cię zrywam, ale muszę cię natychmiast ściągnąć do firmy. Tak, opowiem ci na miejscu. W każdym razie chcę ci wszystko przekazać, na wypadek, gdybym przez parę dni był zajęty. To za godzinę, tak? Do zobaczenia.
Wrócił do kuchni, wypił resztę kawy.
- Ogolę się i przebiorę - powiedział. - Umówiłem się z Claude'em, że mu przekażę sprawy.
Christine siedziała zamyślona.
Godzina 9.00
Czerwony jaguar stał zaparkowany przy Rue de la Paix. Na miejscu koło kierowcy siedział jakiś mężczyzna. Vernet otworzył drzwi i wsiadł. Nieznajomy był chyba niezbyt wysoki, miał pospolitą twarz i ciemne przetłuszczone włosy. Tyle zdążył zauważyć, zanim usłyszał polecenie: "Jedziemy". Włączył silnik i ruszył.
- Dokąd? - spytał mężczyznę.
- Gdziekolwiek - odparł nieznajomy. - Byleby nie stać w miejscu. Jestem Stephen, panie Vernet.
Vernet nie wiedział, czy ma powiedzieć swoje imię, po namyśle zdecydował się milczeć. Kluczył wąskimi uliczkami bez sensu i czekał. Wreszcie mężczyzna zaczął mówić.
- Musi pan kupić broń i zrzucić ją jutrzejszej nocy w określonym miejscu, tyle pan już wie.
- Wiem - przytaknął Vernet.
- Pięćset sztuk amerykańskich karabinów automatycznych M-15 z amunicją i pięćdziesiąt granatników bezodrzutowych, też z amunicją. Ciężcy frajerzy, powinni zażądać karabinów izraelskich, są o wiele lepsze. Ale chcą amerykańskich, trzeba więc kupić amerykańskie. W związku z tym czeka nas dziś mała podróż do Brukseli.
- Po co do Brukseli? Czy tam jest sklep z amerykańskimi karabinami?
- Właśnie. W Brukseli jest najlepszy sklep. Powinniśmy tam jechać jak najszybciej. Jak sprawy w firmie?
- Przekazałem je już zastępcy.
- W porządku - Stephen wykonał ruch mający wyrażać uznanie dla domyślności Verneta. - To przestańmy się teraz kręcić w kółko, tylko jedźmy zmienić pojazd. Kierunek Boul Mich, potem Place d'Italie.
- A mamy czym płacić? - spytał Vernet.
Stephen bez słowa wskazał sztywną teczkę leżącą na tylnym siedzeniu jaguara.
- Chwileczkę - powiedział, kiedy wjechali w Quartier Latin. - Nie może pan jechać ubrany jak do ślubu. Niech się pan zatrzyma - polecił nagle. Wysiadł z samochodu i wszedł do jakiejś bramy. Po paru minutach wyszedł z zawiniątkiem pod pachą.
- Strój roboczy - wyjaśnił. - Do ciężarówki będzie pasował jak ulał.
Vernet nie pytał już, o jaką ciężarówkę chodzi i dlaczego ma występować w specjalnym stroju roboczym i skąd Stephen je nagle wytrzasnął. Zaczynał przyzwyczajać się do sytuacji, w której o wszystkim myślano za niego. Jechał wolno zatłoczonym Boul Michem, Stephen pogwizdywał pod nosem i bębnił palcami po drzwiach.
- Stajemy - powiedział, pokazując jednocześnie wolne miejsce do zaparkowania. - Samochód zamknąć na amen, system alarmowy włączyć - wydawał polecenia. Zabrali z tylnego siedzenia teczkę, Vernet zamknął jaguara i ruszyli pieszo. Po kilkuset metrach Stephen zatrzymał się koło ciężarówki-chłodni z napisem: "Escargots de Pologne". Otworzył kabinę, tym razem Vernet zajął miejsce obok kierowcy. Stephen uruchomił silnik i ruszyli.
Po wyjechaniu na Peripherique, co trwało wieczność, Stephen odetchnął z ulgą i rozparł się wygodnie w fotelu.
- Pierwsza sprawa - powiedział - to musimy sobie mówić po imieniu. Trudności trzeba usuwać, a nie mnożyć je niepotrzebnie. Sprawa druga, to twoje ubranie. Przebierz się - wskazał Michelowi zawiniątko. Vernet wyjął z niego lekko przybrudzony jednoczęściowy kombinezon i używane buty. Zdjął garnitur i włożył kombinezon na koszulę.
- Podwiń sobie trochę kołnierz - doradził Stephen. - Za świeżo wyglądasz. I weź to - podał Vernetowi rewolwer wyjęty z kieszeni płaszcza. - Nabity prawdziwymi kulkami. Ale to tylko na wszelki wypadek, chyba nie będzie potrzebny.
Vernet przyjrzał się rewolwerowi i schował go do głębokiej kieszeni kombinezonu. Napis nad autostradą głosił: Bruxelles 280 km.
Godzina 15.20. Bruksela
Z autostrady zjechali na jakieś przedmieście, gęsto zabudowane małymi domkami, magazynami, starymi fabryczkami. Stephen sprawnie przeciskał ich ciężarówkę przez wąskie ulice. Po dziesięciu minutach kluczenia wjechali w obszerne podwórze, otoczone wysokim, drewnianym płotem. Na płocie ktoś namalował czerwoną farbą: "A bas les Flamands".
- Gdzie jesteśmy? - zapytał Vernet.
- W Brukseli. Nigdy pewno nie odwiedzałeś takich dzielnic - rzekł Stephen.
- Nigdy nie byłem w Brukseli. Jakoś się nie składało.
- Nie masz czego żałować. Idziemy. Weź teczkę, kluczyk będzie dla pewności u mnie.
Vernet chwycił teczkę i z wysokiej kabiny ciężarówki skoczył na ziemię. Stephen obrzucił go krytycznym spojrzeniem.
- Fatalnie. Ta teczka. Zupełnie nie pasuje. Poczekaj.
Pogrzebał w kabinie i wyciągnął jakąś mocno zabrudzoną, brezentową torbę. Wysypał z niej dwie pary kombinerek, klucze francuskie, zużyte świece.
- Wsadzimy teczkę do tej torby - powiedział Stephen, a kiedy posłuszny Vernet wykonał polecenie i zarzucił torbę na ramię, uśmiechnął się z zadowoleniem. - No, wyglądasz jak prawdziwy mechanik.
Przeszli kilka przecznic, obok jakiegoś kościoła z poczerniałej cegły, złomowiska, długiego rzędu magazynowych ścian z małymi okienkami pod samym dachem, w które szyb nie wprawiano chyba od dziesięcioleci.
- To tutaj - Stephen pokazał ręką dość okazały jak na okolicę dom, ze śmiesznymi, tylko trochę wypiętymi nad trotuar balkonami. Na dole był bar, Cafe Leopold, jak głosił staroświecki, nieco secesyjny szyld.
Weszli do środka, pchnięte energicznie drzwi odpowiedziały gwałtownym tarabanieniem zawieszonego u futryny dzwonka. W rozległej sali stoliki obsiadło kilkunastu mężczyzn. Pochyleni nad szklankami i tafelkami domina nie zwrócili uwagi na nowo przybyłych.
Za obitym cynkową blachą szynkwasem stał pięćdziesięcioletni może mężczyzna o imponującej posturze olbrzyma i sumiastych wąsach, w których ginęła połowa rumianej twarzy. Stephen kiwnął mu głową. Usiedli przy jednym z wolnych stolików, w samym kącie sali. Vernet położył sobie torbę na kolanach i przykrył ją skrajem papierowej serwety. Powoli przeciskając się między ciasno rozstawionymi krzesłami podszedł do nich potężny właściciel.
- Salut - mruknął - co podać?
- Salut, Le Petit Jacques - uśmiechnął się Stephen - butelkę koniaku. Najdroższego, jaki masz.
Rozumiem - wyciągnął zza paska od spodni ścierkę, która niczym fartuch zakrywała mu biodra, strzepnął nią odruchowo stół. - Elise - krzyknął w stronę szynkwasu - podaj koniak, ten z górnej półki, trzy kieliszki i stań trochę za kontuarem. - Siadaj - zaprosił go Stephen. Mały Jacques ciężko opadł na krzesło. Chwilę milczeli.
- Przyjaciel - powiedział Stephen w odpowiedzi na pytający wzrok Jacquesa i jego uniesione brwi.
Kobieta zza kontuaru przyniosła koniak, który był zwykłą brandy, za to aż z siedmioma gwiazdkami.
- Lepszego nikt by nie kupił - usprawiedliwiająco rzekł Jacques. - Tu przychodzą sami uczciwi ludzie.
- Jak leci? - chciał wiedzieć Stephen.
- Normalnie. A u ciebie?
- Też.
- To w porządku.
Wypili po kieliszku, nie smakując, jak wódkę.
- A przyjaciel co? - spytał Jacques. - Kierowca?
- Aha. Tak samo jak ja.
- Fajnie - ucieszył się właściciel Cafe Leopold. Przyjechaliście w interesach?
- Owszem - Stephen nalał znowu - ciężarówką. Po towar. Znowu wypili.
- Jaki ma być ten towar? - interesował się grubas.
- Potrzebujemy... - szybko zaczął Vernet, ale Stephen uciszył go ruchem ręki.
- Zupełny drobiazg. Trochę automatów. Bazooki. I amunicja oczywiście.
- To ładnie z waszej strony. Dużo?
- Skąd - wzruszył ramionami Stephen. - Pięćset karabinów i pięćdziesiąt tych rurek.
- Macie zamiar przyłączyć Sardynię do Francji?
- Coś w tym rodzaju. Da się zrobić?
- Tak sądzę. Co dziś mamy? Aha, poniedziałek. Na kiedy?
- Na szóstą.
- Wydaje ci się, że u mnie w piwnicy jest arsenał Stanów Zjednoczonych? - zirytował się Jacques.
- W każdym razie filia.
Vernet siedział jak na szpilkach. Nie rozumiał dlaczego Stephen bawi się w tak finezyjną, zawiłą konwersację, zamiast powiedzieć tamtemu wprost, że sprawa jest gardłowa, że zależy od niej życie ludzi, kobiety. W końcu sympatyczny i budzący zaufanie grubas na pewno by zrozumiał.
- A la votre - zadysponował Jacques, podnosząc kieliszek. - Tak to wygląda. Kiedy zamknę knajpę, a zamykam o północy, mogę się dowiedzieć. Kiedy się dowiem, przyjdę i zawiadomię was. Towar albo będzie i wtedy jutro go odbierzecie, albo nie będzie, więc zaczekacie kilka dni. Innego wyjścia nie ma.
- Jest - Stephen wysączył resztę z butelki. - Możemy zawsze pójść na ulicę...
Jacques wzruszył ramionami.
- Idźcie. Chętnie wam tam sprzedadzą korkowce. Zresztą jeśli to takie pilne, mogę się przejść zaraz. Tylko to potrwa ze trzy godziny.
- Zaczekamy.
- Ale nie tutaj - Jacques pogrzebał w kieszeni, wyciągnął pęk kluczy, wybrał i odczepił jeden. - Pójdziecie od podwórza, takie zielone drzwi. To pokój gościnny. Czekajcie tam na mnie. Możecie się przespać.
- Okay. Ile kosztuje ten luksusowy koniak?
- To na rachunek firmy. A propos! A jaka waluta?
- Franki szwajcarskie. Używane banknoty.
Jacques uśmiechnął się. Poklepał Stephena po ramieniu.
- Lubię z tobą robić interesy. Dlatego idę. Dla nikogo innego bym nie poszedł. Trzymaj się i pilnuj przyjaciela, żeby się nie przeziębił.
Vernet odczuł tę uwagę jak złośliwość. Trochę go to zgniewało i gdy okrążali dom w poszukiwaniu zielonych drzwi, klął pod nosem.
- Ten stary, poczciwy Jacques - wzruszał się Stephen. - Od razu wyczuł w tobie frajera. Ale to twoja wina. Po coś się odzywał.
- Ja tylko chciałem... Myślałem, że kiedy będzie wiedział, o co chodzi, to się przyłoży.
- Więc nie myśl - nieoczekiwanie ostro powiedział Stephen. - Patrz, słuchaj i ucz się. I milcz. Bo inaczej wykantują nas tak, że wrócimy do Francji bez forsy i sprzętu. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem - odparł zgnębiony zupełnie Vernet, wchodząc przez zielone drzwi do zaskakująco schludnego pokoju, w którym stały cztery zasłane łóżka i miednica w kwiatki, na metalowym stołku.
- To kładź się i śpij. Diabli wiedzą, kiedy będzie następna okazja.
Vernet posłusznie ściągnął buty i w kombinezonie położył się na łóżku. Zza pasa wyciągnął rewolwer i wsunął go pod poduszkę. Widział, że tak się robi na filmach gangsterskich.
- Ach, ty sieroto - zaśmiał się pobłażliwie Stephen - lepiej schowaj pod poduszką forsę. Zanim byś wyjął tę pukawkę, podziurawiliby cię jak sito. Gdyby naturalnie mieli do ciebie jakąś sprawę - spoważniał nagle. - Pokażę ci. Jeśli chcesz mieć pożytek z broni natychmiast po przebudzeniu, wsuwaj ją przed zaśnięciem w prawy rękaw, rękojeścią do góry. I śpij tylko na prawym boku, rozumiesz? Potem jeden ruch i jesteś dobry. Ale Vernet już nie chciał być dobry i rewolwer położył po prostu na krześle koło łóżka.