Prolog
Rok Świętego 561
Richard Hawkwood wygramolił się z rynsztoka, gdzie porzucił go tłum, i przepchnął się brutalnie przez rozradowaną tłuszczę, nadeptując na nogi, uderzając łokciami na obie strony i łypiąc jak szaleniec na każdego, kto odważył się spojrzeć mu w oczy. Bydło. Przeklęte przez Boga bydło.
Znalazł sobie coś w rodzaju cichej wody, ośrodek spokoju po zawietrznej wysokiego budynku, i zatrzymał się tam, żeby zaczerpnąć tchu. Okrzyki tłumu go ogłuszały, a na domiar złego szarzy mieszkańcy Abrusio w swej masie nie pachnieli zbyt miło. Otarł pot z oczu. Tłum ryknął wniebogłosy. Od strony brukowanej drogi dobiegł tętent kopyt. Zabrzmiały trąby, słychać też było odgłos kroków maszerujących miarowo ludzi. Hawkwood przeczesał brodę palcami. Na krew Boga, naprawdę potrzebował się napić.
Jacyś rozentuzjazmowani durnie rzucali z okien na górnych piętrach płatki róż. Hawkwood dostrzegł przelotnie przez tłum otwartą kaleszę, błysk srebra na siwej głowie jej pasażera oraz wspaniałe, rude włosy jego towarzyszki, ozdobione bursztynowymi paciorkami. To było wszystko. Żołnierze pomaszerowali dalej w paraliżującym upale, kalesza potoczyła się w tym samym kierunku, a szał tłumu zniknął niczym zdmuchnięty płomień świecy. Na szerokiej ulicy nagle zrobiło się luźno. Ludzie się rozproszyli i znowu słychać było krzyki typowe dla ulic dolnego miasta.
Hawkwood pomacał sakiewkę – wciąż była na miejscu, choć oklapła jak cycki starej baby. Pod jego palcami poruszyły się z brzękiem tylko dwie monety. Wystarczy na butelkę Narboskimu. Miał się niedługo zjawić „Pod Sternikiem”. Tam go znali. Otarł usta i ruszył w tamtą stronę – wychudła postać w kamizelce robotnika portowego i marynarskich bryczesach. Jego twarz nabrała ciemnobrązowego koloru, a broda posiwiała. Miał czterdzieści osiem lat.
– Siedemnaście lat – zdumiewał się oberżysta Milo. – Kto by pomyślał, że wytrzyma tak długo? Mówię wam, niech go Bóg błogosławi.
Z ust gości tawerny „Pod Sternikiem” wyrwał się niewyraźny, ale radosny pomruk zgody. Hawkwood popijał brandy w milczeniu. Czy to już naprawdę tak długo? Lata mijały straszliwie szybko, choć odnosił wrażenie, że czas, który spędza w takich miejscach jak to, wlecze się bez końca. Bełkotliwe głosy, drobinki kurzu tańczące w słonecznym blasku. Światło dnia uwięzione w palącym sercu szklanki wina.
Abeleyn IV, syn Bleyna, z bożej łaski król Hebrionu. Gdzie był Hawkwood owego dnia, gdy koronowano młodocianego monarchę? Och, oczywiście. Na morzu. To były lata macassarskiej prosperity, kiedy wspólnie z Juliusem Albakiem, Billerandem i Haukalem zarobił niezłą sumkę na Wyspach Malacarskich. Pamiętał, jak wpłynęli śmiało do korsarskiego Rovenanu. Wszystkie działa mieli gotowe do strzału, a nad pokładem snuł się dym z wolnopalnych lontów. Nerwowe targi doprowadziły w końcu do zawarcia serdecznej przyjaźni, gdy korsarze zgodzili się zaakceptować proponowany udział w zyskach. To byli honorowi ludzie, na swój sposób. To było życie, powtarzał sobie Hawkwood. Tak właśnie powinien żyć mężczyzna. Czuć pod stopami kołyszący się ze skrzypieniem pokład, nie odpowiadać przed nikim i móc swobodnie wędrować po całym szerokim świecie.
Pragnienie wędrówki już go jednak opuściło. W ciągu ostatniego dziesięciolecia życie żeglarza utraciło dla niego blask. Trudno mu było to przyznać, nawet przed samym sobą, wiedział jednak, że to prawda. To było jak fantomowy świąd w amputowanej kończynie, który wreszcie ustąpił.