Trwa ładowanie...

"Bowie w Warszawie". Masłowska o inności i narodowych kompleksach

Polacy nienawidzą się nawzajem, nie tolerują inności, nie umieją korzystać z wolności, z której zrobili patologiczną karykaturę - Masłowska i Liber w stworzonym wspólnie spektaklu nie mają litości w piętnowaniu polskich wad.

Bowie w Warszawie w Teatrze Studio
Bowie w Warszawie w Teatrze Studio Fot: Jacek Dominski/REPORTER
d1dycb0
d1dycb0

David Bowie przybywa do PRL-owskiej Warszawy. Ale nawet on, superbohater w złotym kostiumie, nie jest w stanie wygrać z polskimi problemami: wzajemną niechęcią i podejrzliwością, karierowiczostwem, brakiem akceptacji dla inności. Tak można w skrócie ująć główne wątki najnowszego przeboju polskiego teatru - spektaklu "Bowie w Warszawie" z warszawskiego Teatru Studio. To dzieło reżysera Marcina Libera, powstałe na podstawie nowego tekstu popularnej pisarki, Doroty Masłowskiej, pisanego specjalnie z myślą o tej realizacji.

Komediowe pozory mylą

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że to pogodna, choć nieco pokręcona i nieoczywista komedia. Roi się tu od zabawnych scen i pomysłów - wymienić można choćby wywołujący salwy śmiechu nerwowy tik jednego z bohaterów, który nieustannie, panicznym gestem, poprawia sobie fryzurę za pomocą bryzgającego na prawo i lewo żelu do włosów. Akcja jest tak wartka, że momentami ma tempo niemal farsowe, a ciekawe, pełne żywych kolorów, rozwiązania scenograficzne i kostiumowe jeszcze bardziej wzmacniają poczucie, że jest się w mocno podkręconym w stronę satyry, a może wręcz groteski świecie zabawnego, ale nostalgicznego retro.

Wystarczy spojrzeć choćby na fantazyjne siwe peruki pary starszych bohaterek, sióstr, które potrafią godzinami debatować nad składem i sposobem krojenia składników domowej sałatki warzywnej albo na turbojeansowe kostiumy wielu bohaterów - nie składają się z jednej warstwy niezwykle rzadkiego i pożądanego w dawnych czasach materiału, ale są niemal jak składające się z wielu powłok cebule, w których aktorki i aktorzy niemal toną. Ale bardzo szybko okazuje się, że to wcale nie jest komedia. A wręcz przeciwnie - to bolesna wiwisekcja polskich wad, problemów i patologii.  

Kryminał, obyczajowa komedia, lesbijski dramat

O czym Masłowska napisała swój nowy tekst? O czym jest stworzony na jego podstawie spektakl Marcina Libera? O wielu sprawach, bo to rzecz wielowymiarowa, dotykająca co najmniej kilku ważnych kwestii, osobistych i społecznych, ale zarazem to także rzecz bardzo nieteatralna. To raczej materiał na powieść, a to że udało się z niego zrobić spektakl, to wielka zasługa wszystkich uczestniczek i uczestników tego projektu.

d1dycb0

Akcję umieszcza Masłowska w gierkowskich latach PRL-u, w latach 70., kiedy system trzymał się jeszcze dość mocno, ale ludziom - wbrew zapewnieniom partii - wcale nie żyło się dostatnio. Z jednej strony to świadomie nieudany kryminał, w którym filozofujący milicjant ściga Bestię z Mokotowa, nieuchwytnego złoczyńcę atakującego kobiety. Z drugiej strony to obyczajowa opowieść o czasach, w których zderzyły się pokolenia z dwóch różnych epok: to pamiętające drugą wojnę światową i żyjące traumami z nią związanymi i to, które szeroko otwartymi ustami chciało czerpać świeże powietrze nowoczesności. Symbolem tego ostatniego staje się w spektaklu kalkulator, w którego ekran dorastające dziewczyny wpatrują się niemal jak dziś w smartfona, choć można było sobie na nim co najwyżej coś policzyć.

Z trzeciej wreszcie i być może najważniejszej strony, to opowieść o lesbijskim romansie, złamanym sercu i życiu przetrąconym przez to, że pewne uczucia i zdarzenia były w tamtej rzeczywistości niedopuszczalne obyczajowo, ale zarazem - nieopowiedziane, nienazwane i nie przegadane. Regina, główna bohaterka, jest lesbijką, ale w jakimś sensie zupełnie nie jest tego świadoma i nie wie, co z tym zrobić, bo w PRL-owskim świecie nie było na to nazwy, nie było na to miejsca, nie było na to przestrzeni.

Lesbijska opowieść emancypacyjna

Regina dojrzewa do swojej seksualności w trzech mocnych momentach spektaklu: jej pierwsze zakochanie, na obozie harcerskim, rozgrywa się jeszcze tylko w słowach, ale kolejny romans to dwie mocne sceny: pełne nagości i cielesności, homoseksualne, a do tego kazirodcze - Regina uprawia seks z własną kuzynką, którą gra Dominika Biernat.

d1dycb0

Reginę brawurowo zagrała Maja Pankiewicz, która po mistrzowsku pokazuje zagubienie bohaterki w chwilach, kiedy targają nią emocjonalne i erotyczne porywy. Ukazuje jej zapalczywość w chwili odtrącania niechcianego absztyfikanta, trudną miłość do zanurzonej w świecie własnych uprzedzeń matki, znakomicie zagranej przez Martę Ziębę, a wreszcie jej rozpacz, kiedy ukochana dziewczyna łamie jej serce, a inna próbuje ją zgwałcić. Najbardziej przejmująca jest wtedy, kiedy wygłasza pełen bólu monolog o tym, jak niszcząca jest nieszczęśliwa miłość, kiedy "idzie się, ale nie wie, po co się idzie". 

Dorota Masłowska o sytuacji osób LGBT+ w Polsce

To właśnie Regina, emancypująca się i walcząca o siebie, czasem rozpaczliwie i nieumiejętnie, jest bezdyskusyjnie najważniejszą postacią spektaklu i zwierciadłem, w którym przegląda się PRL-owska rzeczywistość: przaśna, patriarchalna, pszenno-buraczana, rozpoczynająca swoją koślawą aspiracyjną wędrówkę w stronę kapitalizmu. Symbolem tych ambicji jest znakomicie zagrany przez Roberta Wasiewicza: prześmiewczo, choć z wyraźną nutką współczucia, niedoszły narzeczony Reginy, który roztacza przed nią wizję swoiście rozumianej małej stabilizacji: parterowego domku z - koniecznie - "widną kuchnią".

d1dycb0

Ma się tego wszystkiego dorobić na hodowli pieczarek - hitu tamtych lat, który kojarzył się z nowoczesnością i bogactwem. Regina jednak odrzuca jego zaloty, wyszydzając jego samego i jego ambicje - tu pada zresztą jeden z najzabawniejszych tekstów w całym spektaklu, jeden z typowych błyskotliwie złośliwych passusów Masłowskiej: Regina mówi do mężczyzny, że jego dłoń, ubrudzona końskim łajnem, niezbędnym w pieczarkarni nawozem, jest jak "pięciu wiejskich głupków przyczepionych do kalarepy".

Skąd się wzięło całe polskie zło

To wyśmiewanie się z wielu typowych postaci PRL-owskiego społeczeństwa ma jednak w tekście Masłowskiej drugie dno, bardzo poważne i smutne. Liber w swoim spektaklu prostym gestem - umieszczeniem w jednej z ostatnich scen serii zdjęć z niedawnych protestów ulicznych - dokonuje połączenia historii i współczesności, mówiąc jasno, że to, co się dzieje dziś, ma korzenie w tamtych czasach.

Dobitnie wyraża to niemal gryzący monolog milicjanta, którego gra Marcin Pempuś. Mówi on o tym, jak małostkowi są ludzie połamani przez PRL-owski świat, jak skutecznie kontrolują się sami, jak zupełnie nie będą wiedzieć, co zrobić z wolnością, kiedy już ją odzyskają, jak będą się niszczyć nawzajem, "robić nahajki ze złośliwych słów". To zdecydowanie najważniejszy moment dla społeczno-politycznego wymiaru tego spektaklu, swoisty rewers mickiewiczowskich słów z wielkiej improwizacji z "Dziadów" o narodzie, który jest gorący jak lawa. U Masłowskiej jest gorący tylko z nienawiści.

Podział na zwaśnione plemiona, nienawiść do LGBT czy szerzej - wszelkiej inności, narodowe resentymenty i kompleksy - to wszystko tkwiło w Polkach i Polakach już od dawna, a wtedy, kiedy zaznali wolności, wszystkie te złe cechy rozpełzły się po całym kraju, sprawiając, że staje się on piekłem. I nie może nic na to poradzić nawet sam David Bowie, który w cudowny i malowniczy sposób objawia się na końcu spektaklu.

d1dycb0

Wszyscy bohaterowie i bohaterki zamieniają się w wielkie pieczarki - połączenie smutnych ludzi w PRL-owskich beretach i nieudanych biznesmenów, którzy "wreszcie są we własnym domu", koniecznie z "widną kuchnią". Finał spektaklu wymownie pokazuje, że dzisiejsza Polska jest jak wielka pieczarkarnia, ubrudzona końskim łajnem, którego za nic nie da się zmyć. 

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
d1dycb0
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1dycb0