Koło sportowego wszystko było ponapinane. Wystarczyło machnąć ręką, a powietrze wydobywało z siebie ostry, tnący skórę dźwięk szarpniętej struny; pozorną ciszę bez oporów rozdzierała psychodeliczna kakofonia, wszyta pod podszewkę powietrza, które przenosiło cały ten stłumiony syf, uparcie udając, że wszystko jest po staremu. Zdawało się, że miasto okupuje cisza. Ale wystarczyło się przypatrzyć: na ulicach zalega podejrzany niepokój zmieszany z lekko podgrzanym (mimo wyraźnej zimy) powietrzem, takim samym jak to, które gęstnieje miedzy dwoma rewolwerowcami podczas pojedynku na sekundę przed pierwszym wystrzałem. Poza tym fluktuacje, oscylacje i wibracje: dźwięki jakby rozchodziły się do środka przedmiotów, wszystko drgało od siły, można było nawet usłyszeć delikatne zawodzenie, jakieś jęki, ale większości wydawało się, że to wiatr albo coś w tym stylu. Złudzenie. Uszy. Metabolizm. Coś wewnątrz. Ale siła tkwiła w powietrzu. Ktoś bije w dzwon, ale dzwonnica jest pusta.
Musieliśmy być uważni i stać prosto. Woleliśmy się o nic nie opierać. Witryna sklepowa, obok której staliśmy, w każdej chwili mogła rozlecieć się na tysiące drobnych części, razem z odbiciami; powietrze się krystalizuje, gaz spektakularnie zamienia się w ciało stałe, cząsteczki zbierają się do kupy, żadna nie może się poruszyć, mogą tylko drgać. Ten układ przypomina coś szklanego i trochę przezroczystego, nikt nie może się ruszyć, drgania, drgania, drgania, i w tym momencie struktura się zmienia, jeden szczegół (świat jest ich pełen) zmienia swoje położenie, akcja–reakcja, jak kostki domina, reakcja łańcuchowa, i dzieje się to tak szybko, że obraz wybucha, kawałki się rozpryskują, historia się kończy i nie mówmy o tym więcej już więcej. Więc stoimy, wyprostowani, i jesteśmy uważni. Ja, Boku, Bob i Amper. Ostatni z nas najbardziej, ponieważ on szuka. Ale niby czego? Dlaczego pomyślałem, że on czegoś szuka? Obok nas stało jeszcze ze czterech zastraszonych kolesi, którzy na widok przejeżdżającej niebieskiej
policyjnej kabaryny silnie próbowali utonąć we własnych kurtkach, przy pomocy naiwnych, pseudomagicznych forteli usiłowali połączyć się bezgłośnie ze ścianą, zlać się z nią w niepodzielne jedno, wtopić się w chodnikowe płytki niczym terminator T-1000, pragnęli być identyczni ze środowiskiem naturalnym, niczym najlepsza chemia w oranżadzie i chińskich zupkach, udająca owoce i warzywa.
Tak. Poza tym: latarnie świeciły jak w brukowych kryminałach, ktoś jechał na rowerze, dziewczynka lizała lizaka, tysiąc drobnych zdarzeń, zaczarowanych w ułamku sekundy, ulicę przebiega czarny kot, jakiś drobny syf odrywa się od dachu i spada na ulicę, kamyk się toczy, liść wiruje, pęknięcia między płytkami są niemal niewzruszone — nie wolno się w to wgłębiać, bo można zwariować. Brakowało tanich prostytutek w czerwonych, obcisłych sukienkach, które malowniczo podpierałyby ściany programowo odrapanych budynków. Najbardziej narzekał Bob. Czekaliśmy na praprzyczynę, która miała poruszyć coś więcej niż jedynie drobne szczegóły w nas i na zewnątrz, czekaliśmy, aż jej nosiciel wynurzy się z końca patrzenia, pochylony, jego nonszalancki kaptur nie pozwala światłu padać na twarz, w związku z czym zamiast niej widać czarną czeluść i bielma gałek z malutkimi kropeczkami w środku. Ale jak na razie jest tylko ulica, kilku kolesi i my. I nic. Pomarańczowe światło, pomarańczowa poświata, pomarańczowe gówna na
pomarańczowym chodniku. Odległości wydawały się większe od rzeczywistych, w powietrzu unosiło się mnóstwo śmieci, dmuchawce, latawce i wiatr. Czuliśmy się tak, jak człowiek stojący na gzymsie, powiedzmy, piętnastego piętra, wichura, człowiek ubrany jest w płaszcz ze względu na dramaturgię powiewającego materiału, nad nim niebo, pod nim — nicość w takim samym kolorze, ale wiadomo, co jest zupełnie na dnie: zaostrzone patyki, białe czaszki i sczerniałe piszczele. Sekunda nieuwagi i lecisz. Więc przytulaliśmy się do szklanych ścian sklepu sportowego (ciągle uważając, żeby mimo wszystko ich nie dotknąć), żeby nas tam nie wciągnęło. Byliśmy między młotem a kowadłem. Między rozpadem a przepaścią.
A ja być może już wtedy wszystko wiedziałem, bo od kilku dni regularnie co noc miałem sny, w których działo Çc się coś niepokojącego. Ale zaraz po tym pobudka: trę oczy, światło wpada mi do głowy, okazuje się, że w głowie mam tylko jakiś kształt, żadnej fabuły tym razem, śniło mi się jakieś przeczucie, kształt, kształt (bardzo długie „sz”), a może jednak nie? Najpierw błysk, a potem chmura, która permanentnie się rozrasta, kształtuje, rozwija, zagarnia niebo, przysłania je, najpierw tylko część, ale już wtedy wiadomo, że w końcu zagarnie je całe, kłębi się, zmienia, rozrasta, wprost na powietrzu, jak nowotwór, nie wiadomo skąd się bierze dym, a jest go coraz więcej i więcej. Jak już się obudzę, znika słowo, którym mógłbym to nazwać.