Nastał wreszcie świt po nocy pełnej czarów. Słuchając natrętnego świergotu ptactwa, który płynął z koron drzew, Fillegan z Wake nabierał ochoty na wywołanie jakiegoś ptasiego pomoru albo innej zarazy. Odczuwał ulgę w cierpieniu, wyobrażając sobie, jak całe to pierzaste bractwo spada z gałęzi, sypiąc u jego stóp wielobarwny dywan trzepoczących skrzydełek, jak słabną języki w tych okropnych dziobach... jak parszywce zdychają, bezsilnie skrzecząc... Na to i tylko na to zasługiwało cholerne ptactwo, swymi godowymi pieniami uniemożliwiające rycerzowi skupienie się i znalezienie wyjścia z pułapki, w którą wpadł – jak to się powiadało w czasach jego młodości – samoczwór.
Nastrój miał podły, a nawet katastrofalny, za sprawą trzech osób.
Jedną z nich był niejaki Udo von Karakorn, rycerz siedzący z dziesięć kroków dalej pod wielkim, spękanym ze starości dębem.
Fillegan wreszcie mógł mu się przyjrzeć nie w migotliwym blasku pochodni czy mdłej poświacie księżyca, lecz w normalnym świetle dnia. I szybko doszedł do wniosku, że ta chudzina pociągła na twarzy niczym koń głodzony przez osiemnaście dni nader go denerwuje. Kronikarz napisałby pewnie coś o poznaczonej śladami bitew zbroi von Karakorna, ale nasz bohater nie był krótkowidzem ani nie chciał oszukiwać samego siebie – zamiast pancerza jego towarzysz miał na sobie źle wyprawione skóry z rzadka naszytymi żelaznymi blaszkami. A gdy Fillegan spojrzał na miecz wyszczerbiony przecież nie na głowach sławnych wrogów, tylko zapewne od golenia zarostu na twarzy, twardego niczym sierść niedźwiedzia, zrozumiał, skąd brała się owa złość. Otóż bydlak ten przypominał mu jego samego z czasów wcale nie tak odległych, gdy błąkał się po wykrotach, szukając tam korzonków i miękkich żołędzi zdatnych do jedzenia.
Tymczasem z krzaków wylazł baron von Remington, drugi sprawca nieszczęścia, w jakie popadli. Drugi i zarazem ostatni pośród żywych, bo trzeci z tej trójcy inspiratorów Apokalipsy, filozof Plotyn, od wielu wieków spoczywał w grobie albo w trzewiach okolicznych gryzoni oraz robaków.
– Musicie coś zlobić – rzekł z naciskiem baron, jakby Fillegan nie pamiętał poprzednich trzystu dwunastu identycznych apeli. – Przecież tego nie można tak zostawić!
Rycerz z Wake smętnie popatrzył na trzy kurhany odległe o jakieś sto kroków, na małe jezioro błękitniejące głupkowato ze trzysta kroków dalej, po lewej stronie wzgórz. Mimochodem zarejestrował, że w chwilach zdenerwowania „l” w ustach barona niebezpiecznie zbliża się do „chl” przywodzącego na myśl chlupot deszczu. Bo do pełni szczęścia tylko ulewy im brakowało... Wreszcie wzruszył ramionami.
– Rzecz w tym, że ja już zrobiłem – stwierdził sucho. – I to na waszą prośbę. – Chciał dodać: „balonie”, ale w porę się powstrzymał.
Remington również powiódł spojrzeniem w stronę kurhanów jakby w obawie, że zaraz wyłonią się stamtąd jakieś podziemne upiory.
– To musicie zlobić więcej! – niemal krzyknął. – Przecież oni zalaz ożyją! Słońce już wysoko!
Fillegan tylko smętnie pokiwał głową. „Więcej i więcej, i wciąż za mało” – pomyślał z rosnącą irytacją. Mierził go ten Remington jak nie wiadomo co. Najchętniej zamieniłby barona w głaz albo słup toczony przez korniki, tylko mu etyka zawodowa nie pozwalała. Pierwszy punkt kodeksu czarnoksiężników głosił, że choć można klientów traktować szorstko, nie wolno ich jednak torturować, zamieniać w potwory ani oszukiwać. Ani też czynić niczego wbrew ich woli. No, chyba że już nie ma żadnego innego wyjścia.
Tymczasem nieoczekiwanie do rozmowy wtrącił się von Karakorn, intonując pieśń na cześć swej ukochanej, Laluppy. Fałszował przy tym niemiłosiernie, zupełnie jak zaprzyjaźniony z rycerzem bard Falquet po ostrej popijawie.
Wreszcie Fillegan nie wytrzymał i szybkim krokiem podążył w stronę kurhanów.
– Zobaczę, co się da zrobić – rzekł baronowi na odchodnem. – Ale nie spodziewajcie się cudu, Remington.
Cała ta nieszczęsna historia zaczęła się jakieś dwa tygodnie wcześniej. Olgan von Durkheimer, uczony z Haltenburga, po raz kolejny przysłał Filleganowi zaproszenie, aby ten zechciał go odwiedzić. Widząc bowiem, jak jego dawny uczeń rośnie w sławę i potęgę, pragnął coś z niej uszczknąć. I jak tu było odmówić?...
Fillegan nie należał jednak do tych, co to łatwo dają się oskubać. W dodatku u von Durkheimera było potwornie nudno, więc już po trzech dniach postanowił wyjechać pod byle pretekstem.
Na szczęście wziął ze sobą giermka, Duendaina. Nic mu nie mówiąc – bo po co chłopak miał się niepotrzebnie zdradzić – szybkim czarem wywołał u niego chorobę, która najpierw odebrała mu siły, a za jakieś dwa – trzy dni miała zacząć przypominać zarazę. Wówczas dawny mistrz sam ich wyrzuci – wykoncypował sobie rycerz z Wake – nie trzeba będzie kłamać czy szukać wymówki.
I wtedy, akurat gdy choroba giermka miała się objawić nieprzyjemnymi dla oka czarnymi plamami, nadszedł list do Fillegana. Rycerz w skupieniu oglądał go, podejrzewając jakąś paskudną niespodziankę, wreszcie z wahaniem przełamał pieczęcie.
W środku znajdowała się prośba od nieznanego mu bliżej barona Remingtona. „Potrzebuję pomocy maga w sporze ze swymi sąsiadami, rodziną Karrenbüschów” – pisał ów. I podawał miejsce spotkania: „wieś Arrasgard nieopodal Haltenburga, jutro przed nadejściem zmierzchu”.
Nasz bohater nie był pewien, czy powinien przyjmować tak dziwnie sformułowane zaproszenie. Durkheimer uspokoił go jednak, mówiąc, że owszem, coś tam słyszał o tym rodzie i że nie jest to żadna lipa ani zasadzka. Rycerz pozostawił więc biednego giermka pod opieką Olga-na, sam zaś podążył na wyznaczone spotkanie, zabierając podróżną torbę pełną magicznych akcesoriów.
Baron Filo von Remington wyglądał na szaleńca, ale nie był nim z pewnością. Nie wymawiał „r”, przez co z pozoru wydawał się nieco zdziecinniały, jednak już po pierwszych słowach należało w nim dojrzeć człowieka twardego i zdecydowanego na wszystko. Trzeba było tylko nie zauważać nerwowego tiku w oku barona, wtedy nie różnił się od innych zleceniodawców, do których Fillegan przywykł.
– Ano matka wojenka szalpie nelwy... ma się paskudnych sąsiadów, psiaklewka... – zaczął baron i przy antałku zacnego reńskiego wina opowiedział rycerzowi, dlaczego szuka maga.
Otóż od czterech pokoleń rodziny Remingtonów oraz Karrenbüschów mieszkały na sąsiadujących ziemiach, tocząc nieustający spór o prawa do trzech dębów.
– Aktualnie rządzi tam młody Kallenbüsch, opasły jak świnia. No i muszę upolować to bydlę, bo wyścig zblojeń urządził, psiaklewka, foltecę wystawił... nie wiadomo, jak się to skończy... – cedził baron, mrugając prawym okiem, jakby to była jakaś latarnia morska nadająca sygnały świetlne. – A mam pewien pomysł, stąd i maga potrzebuję, żeby upolować to glube bydlę, zanim on złupi moją skólę...
Fillegan z uwagą oglądał własne paznokcie.
– A co ja będę miał za tę pomoc? Płacicie złotem czy jak?
Remington roześmiał się chrapliwie, co w uszach dzielnego rycerza z Wake zabrzmiało jak sygnał dany rogiem.
– Bez ulazy, ale tlochę się o was lozpytałem, panie. Powiadają, że księgi lubicie. Nic dziwnego, wy wszyscy, magowie, czalnoksiężnicy i insza taka hałastla w magii się lubująca, wiedzy najbaldziej łakniecie. Ano to mam do zaofelowania palę intelesujących ksiąg.
– Na przykład? – Fillegan w zaciekawieniu uniósł brew. – Może jakieś dzieła Johannesa Braua? – Był to znany tutejszy czarnoksiężnik, niestety, pisma jego, traktujące między innymi o transmutacji, nie zachowały się. Albo po prostu właściciele roztropnie nie ujawniali faktu ich posiadania.
– Kto wie? – Baron uśmiechnął się chytrze. – Pamięć mnie ostatnio zawodzi... Ale miało się w lodzinie magów i palu innych waliatów, to i księgi pozostały po nich. Przyjedziecie, obejrzycie, przy okazji pomożecie uwolnić dęby od Kallenbüscha...
– Nic mnie w Haltenburgu nie trzyma, mogę ruszać choćby i zaraz – zapalił się Fillegan. – Substancje i narzędzia mam w torbie, a dzieci w izbie nie płaczą.
W ten właśnie sposób popełnił gruby błąd. Tak bardzo był spragniony jakiejkolwiek rozrywki, że przeoczył rzecz najważniejszą.
Nie zapytał mianowicie, jaki to pomysł ma Remington na pozbycie się kłopotu w postaci Karrenbüschów...