Tak. Ten świt sunął w naszą stronę. Pełzł. Mogłem sobie wyobrazić wielką mapę albo globus, po którym przesuwa się granica światła i mroku. Jak brzytwa zgarniająca pianę z policzka. Odsłania kolejne południki, miasta, wiochy i pojedynczych ludzi zajętych niecnymi sprawkami, miłością albo zwykłym błądzeniem w ciemności, zaskakuje ich w pół kroku, raptem i bez uprzedzenia. Jedni się cieszą, a inni umykają do swoich nor albo gonią za uciekającą czernią, żeby jeszcze na chwilę się w niej schronić. Geograficzka przedstawiała nam to właśnie za pomocą globusa i lampy na giętkim metalowym ramieniu. Chyba zasłanialiśmy nawet okna. Nie przypuszczałem, że jeszcze kiedykolwiek zobaczę to doświadczenie tak wyraźnie. Dzień rzeczywiście był cienką granicą, ostrzem sunącym w naszą stronę. To ostrze miało nas ostrugać ze wszystkiego, co było do tej pory. Właśnie jak brzytwa, ogolić do którejś tam skóry. No więc nie mogłem uwolnić się od tych wszystkich miejsc, miasteczek, przez które sunęła miotła wygarniająca mrok.
Złodziejaszkowie pospiesznie napychali worki, zabójcy porzucali stygnące ciała. Widziałem to drżenie pod milionem kołder, ten łopot serc ludzi wstających wcześnie do pracy, wściekłych albo zawziętych, rojących tę samą nadzieję, że tym razem to się nie zdarzy, noc będzie trwała i trwała, coś się zepsuje w niebieskim mechanizmie. Groza błękitniejącej ciemności, stygmat monotonii, powtarzalności i powszechnego obłędu. Szuranie kapci ojca, odgłosy w łazience, jakże zimnej, nieludzkiej i białej, gdy okna już pozbywały się czerni i na szybach kładł się błękit, barwa bardziej lodowata niż wszystkie inne.
Ale też nie była to przecież monotonia ani powtarzalność, bo w istocie nie było żadnego następstwa dni, bo dzień był jeden i ten sam, to białe ostrze niezmiennie obierało ze skórki ziemię, tę samą ziemię pod tym samym słońcem. Jak jabłko ze skórki. Tak. Jakieś niewidzialne warstwy musiały odpadać i szybować w pustkę kosmosu. Kolejne powłoki tego samego dnia, tej samej doby. Więc i my nie zmienialiśmy się od początku świata? I pianie koguta we wsi za tą i następną górą było pianiem koguta, które usłyszał Piotr? A mój strach? Czyż nie był krewnym tego strachu i niechęci, gdy trzeba było wstawać, wchodzić do łazienki, gdzie unosił się jeszcze zapach ojcowskiego kremu do golenia, a na ścianach umywalki znajdowałem kropelki białej piany pomieszane z czarnymi drobinkami zarostu, gdy trzeba było wchodzić w ten chłód, a potem w lodowatą realność poranka, powtarzającą te wszystkie minione realności i zapowiadającą wszystkie następne na wieki wieków? To tylko niechęć do życia. Do śmierci podawanej po łyżeczce, jak
kaszka z mlekiem wtykana opornemu dziecku. Trochę niewygód, nic więcej. Trochę wstrętu.
Małe, obrzydliwe uczucie. W Kazaniu pewnie już dniało. Kaszka z mlekiem, myślałem. Wasyl powrócił do swojej układanki. Może wolał zająć się przestrzenią? Ona zawsze jest bardziej uchwytna i można jakoś nad nią zapanować. Można skoczyć z wysoka na łeb. Można wetknąć sobie w dupę granat i się rozprzestrzenić. Ja też próbowałem do czegoś powrócić. Zygzakowaty, śnieżny odcisk buta leżał tuż obok ogniska i ani myślał tajać. Popatrywałem na niego. Nie zmniejszał się, nie roztapiał. Pocieszałem się tym jak stojącym zegarkiem. Może jednak coś się zatrzymało. Może mróz jest tak wielki, że skuł powietrze, i to z kolei zamknęło w uścisku całą ziemię, i połączone ze stratosferą i dalej, z całym kosmosem, unieruchomiło wszechświat. I wszystko stoi. Powtarza te same czynności albo tkwi nieruchomo. Ja wciąż siedzę, Wasyl wciąż układa swoją konstrukcję, a ludzie, którzy chcą nas dostać, robią wciąż ten sam jeden krok, jak w telewizyjnym triku z jakichś mistrzostw futbolowych, a gdy temperatura spada coraz niżej, rezygnują
nawet z tego pojedynczego kroku i czekają jak lodowe rzeźby na ocieplenie. Lecz nie mogłem znieść własnych myśli.
– Porozmawiajmy, Wasyl – powiedziałem.
– O filmach? – Nie przerwał swojej zabawy. Zatrzymał tylko na chwilę dłoń z kolejnym drewienkiem, żeby na mnie popatrzeć.
– O czymkolwiek. Może być o filmach.
– Żaden nie przychodzi mi do głowy. Nic w ogóle nie przychodzi mi do głowy. Takie głupie uczucie. O niczym nie myślę.
– Nie chcę, żebyś myślał. Chcę pogadać.
– Nudzi się, co? – Wetknął patyk w jakieś tylko sobie znane miejsce, wyjął papierosy i rzucił mi jednego. – Zapal sobie. To zawsze dobrze robi. Czas skraca – uśmiechnął się kpiąco, a potem ten śmiech spełzł mu z twarzy, zamieniając się w grymas ni to zagubienia, ni to przeprosin.
– Czas – powiedziałem bezmyślnie. – Czas skracać, czas wydłużać. To się da? A jak go nie ma?
– Kogo?
– No czasu.
Potrącił jakiś ważny fragment konstrukcji, bo całość raptem osunęła się, zapadła jak drewniany dach płonącego domu.
– Czasu?
– Tak. Jeśli go nie ma.
Porzucił zabawę, utkwił spojrzenie gdzieś obok mojej głowy i powiedział:
– To w takim razie nie ma nic. Nic się nie zdarzyło. Zdarzenia stoją na samym początku...
– I nigdy się nie urodziłeś...
– I Rudy Griszka nie złamał mi nogi?
– Nie. Nie złamał.
– A tamtej nocy, pamiętasz, Gąsior nie przyprowadził tej dziewczyny, która wymiotowała w łazience, a potem zginęły mi pieniądze. Pamiętasz, nie chciałem grać, a ona chciała tańczyć na fortepianie, goła.
– Pamiętam. Tego też nie było i Gąsior nikogo nie przyprowadził. Pieniądze...
– Daj spokój. Pewnie je gdzieś zgubiłem albo wetknąłem. Parę groszy, ale wtedy byliśmy zupełnie puści.
– Zawsze byliśmy, Wasyl. Zawsze, jak pamiętam.
– A pamiętasz ten ranek, świt, jak po nocy pojechaliśmy na Siekierki? Autobus jechał przez wieś, wiosna, bo kwitły drzewa za płotami. To było tak wcześnie, że jak byliśmy już nad rzeką, to wieżowce w Śródmieściu były jeszcze prawie czarne, i potem wzeszło słońce, gdzieś nad Pragą, myśmy go jeszcze nie widzieli, a Śródmieście już całe płonęło na złoto, jak w prawdziwych płomieniach. Tego też nie było?
– Nie.
– Szkoda. To było ładne. Dookoła taka ciemna zieleń, ciemna woda, a tam w niebie taka jasność. Przez kilka minut. A potem i my byliśmy w słońcu. Wszystko zniknęło, a Mały pokazał nam tę ruderę, gdzie mieszkał ostatni prawdziwy piaskarz. Miał dwie łódki i taką wielką krypę, zacumowaną daleko od brzegu. Straszna rudera ten jego dom. Budy, budki, wszystko zarośnięte, i koguty piały.
– Tak. Rudera, bo jemu rzeka to parę razy zalewała, ale nie chciał się wynieść za wał.