Dlaczego wszyscy się czepiają ekonomistów? Przecież bezbłędnie przewidzieli trzynaście z ostatnich pięciu recesji!
- Studencki dowcip
Prolog
Landing latem
Plotki ciągną się za zmarłymi jak muchy, a my gonimy za nimi, zadzierając swoje pruderyjne nosy. Chociaż sami nie rozpuszczamy plotek, uwielbiamy wysłuchiwać tych, którzy tym się zajmują. Jeśli zatem zdarzyłoby się wam przejeżdżać przez miasteczko Tyler’s Landing w pierwszych kilku tygodniach po ostatecznym zamknięciu śledztwa, kiedy już wszyscy reporterzy rozjechali się do domów, i zajrzelibyście do cukierni Cookie’s Place przy Main Street, żeby kupić tamtejszy specjał, rodzynki w czekoladzie, mielibyście okazję posłuchać pyzatej Very Brightwood, snującej opowieści o tym, czyja to była wina i czyja nie była, a czyja nigdy być nie mogła.
Zgodnie z tym, co utrzymuje sama Vera, całe zamieszanie bynajmniej nie zaczęło się w listopadzie, z chwilą zamordowania tego kolorowego profesora, ale dziewięć miesięcy wcześniej — powiedzmy w lutym — w niespodziewanie duszny zimowy wieczór, kiedy śliczna Vanessa Carlyle, szesnastolatka zachowująca się jak kobieta pięćdziesięcioletnia, tak przynajmniej o niej mówią, podpaliła ojcowskiego granatowego mercedesa na Town Green. Tak, zgadza się — mówi Vera — od tego Carlyle’a, tego samego, do którego, jeśli wierzyć słowom pracującego na poczcie Joe Vauxa, przychodzi korespondencja ze słówkiem „Szacowny” przed nazwiskiem — to wprost niewiarygodne, jakie w dzisiejszych czasach ludzie potrafią mieć o sobie wyobrażenie. Uśmiechasz się i słuchasz, ciesząc się widocznym za szeroką witryną sklepu jasnym letnim dniem w Nowej Anglii. Vera Brightwood przywołuje na myśl słowo „gadatliwy”. Bez trudu zmienia temat biadolenia, gładko przechodząc z jednego tematu na inny, a zaraz potem gorąco zapewnia, że ona nie ma nic przeciw
rodzinie Carlyle’ów, chociaż już od sześciu lat rozpowiada wszystkim, a teraz także i tobie, że miasto nie powinno było pozwolić im na zbudowanie na parceli Pattersona tego gigantycznego domu. I znowu powraca do tego pożaru. Zgoda, ona faktycznie w kilku szczegółach się myli. Na przykład tamtej nocy Vanessa z pewnością nie rozmawiała z profesorem, to akurat zostało udowodnione ponad wszelką wątpliwość, chociaż oboje, o czym Vera skwapliwie przypomina, i ona, i on, byli kolorowi. Ale Vera taka już jest. Dla niej opowieści są jak słodycze — muszą być bardziej atrakcyjne niż te u sąsiada, bo w przeciwnym razie traci się klientelę. Jej wypróbowana metoda polega na tym, żeby tu subtelnie rozdmuchać jeden szczegół, tam dołożyć troszkę więcej plotki i – proszę bardzo! — już mamy specjał wart wszelkich upiększeń. Vera może nie zawsze ma rację, ale nudna nie jest nigdy.
W końcu, posłuchać nie zaszkodzi, prawda?
Cukiernia Cookie’s Place stanowi lokalny odpowiednik paryskiej Café de la Régence, i to, co się mówi o tym drugim lokalu, często okazuje się prawdą w odniesieniu do tego pierwszego: prędzej czy później każdy, kto cokolwiek znaczy, musi tu zaglądnąć. O Cookie’s słyszało nie tylko te trzy tysiące mieszkańców samego miasteczka, ale przynajmniej połowa populacji stanu. Podobno dawno temu Woody Allen sfilmował wnętrze cukierni do jakiegoś swojego filmu, ale Vera tego nie potwierdza, więc pewnie nie jest to prawda. Chociaż powinna być. Blaty są z białego marmuru blaty przetykanego zielonymi żyłkami. Jasnoczerwony znak Coca-Coli ma już pół wieku. Choć w rzeczywistości to jedno pomieszczenie nie ma więcej jak sześć metrów na dziewięć, zdaje się ciągnąć w nieskończoność, a to dzięki sztuczce z lustrami. Wszystkie słodycze znajdują się w szklanych gablotach i słoikach, różnokolorowe miętowe pałeczki, lizaki z długimi czerwonymi zawijasami, setki odmian żelków, trufli, drażetek, paluszków, karmelków, malutkie skrzynki
na listy, statuy wolności, samochody ford T, w których można znaleźć miętusy, cukierki w papierkach, cukierki na patykach i cukierki w kształcie zwierzątek, osiem smaków krówek i wszystkie czekolady, jakich tylko może zapragnąć ich amator, łącznie z elegancką, niszczącą wszelkie diety, własną mieszanką Very, zwaną czekoladą żurawinową.
Tu zawsze piecze się coś nowego. Unoszące się słodkie zapachy mogą doprowadzić człowieka do szaleństwa, zgodnie z zamierzeniami. I czy lubisz słodycze, czy nie, ślinka ci cieknie, kiedy ogarnia cię pragnienie grzesznej rozkoszy, i zanim się zorientujesz, zamawiasz wszystko w tym sklepie. Vera, osoba potwornie tłusta, z różowiutkimi, pyzatymi policzkami i upiętymi schludnie w dwa koczki siwymi włosami, odmierza na oko pół kilograma rodzynek w czekoladzie i mówi nieprzerwanie, chropawym od papierosów głosem wyjaśniając problemy z domem Carlyle’ów. A ty wysłuchujesz opowieści, bo bardzo zależy ci na tych rodzynkach.
Ona wciąż opowiada o tym domu. Vera dysponuje poważnymi i trudnymi do zbicia argumentami, dlaczego nie byli powinni pozwolić Carlyle’om go postawić. Bo powinni zostawić łąkę w spokoju, żeby dzieciaki mogły grać tam w softball. Bo dom zasłania widok z drogi na dolinę. A do tego ten cały dom jest i tak za wielki i zbyt pretensjonalny, te wszystkie ostre kąty i szklane ściany, które tylko niepotrzebnie łapią promienie słoneczne, i kiedy się obok niego przejeżdża, ten dom zdaje się mrugać do ciebie, zwłaszcza jeśli akurat się na niego popatrzy, co Vera, mieszkająca po drugiej stronie zbiornika wodnego na tyle długo, żeby sprzeciwiać się budowie każdego domu w promieniu wielu mil, robi dużo częściej, niż chce się przyznawać. Och, Vera jest w poważnej rozterce, a pod powierzchnią tej delikatnej porcelanowej skóry jarzy się żar wściekłości.
Dochodzisz do wniosku, że ta kobieta jest szalona, zaczynasz więc powoli przesuwać się w stronę drzwi, ściskając w dłoniach rodzynki w czekoladzie, ale wystarczy, że Vera rzuci jedno słowo, a już stajesz w miejscu.
A ten samochód? — pyta, a ty przypominasz sobie, co ona mówiła o tej dziewczynie — jak ona miała na imię? — Vanessa. Chce się pan dowiedzieć o samochodzie? — pyta Vera.
Jasne — odpowiadasz.
Vera chętnie ci o tym opowie, ale czy nie chciałbyś do tego trochę krówek? Kolejną specjalnością cukierni Cookie’s są maślano-rumowe krówki z orzechami włoskami lub bez. Obwiązując jasnozielone pudełko zieloną wstążką, stanowiącą jej znak firmowy — Vera nie używa żadnych taśm celofanowych, och nie, proszę pana — nic z tych rzeczy! — mówi, a tak przy okazji, chyba zapomniała wspomnieć, że kiedy ten samochód płonął, śliczna Vanessa próbowała otworzyć sobie żyły, używając do tego nożyka modelarskiego.
I kiedy już wysłuchasz Very, być może nadal nie masz pewności, co o tym wszystkim myśleć, przepaja cię jedynie współczucie dla Vanessy, nie mówiąc już o jej rodzicach, siostrze i dwóch braciach. W głowie ci się kręci od nieprzerwanego potoku słów Very, ale w końcu widzisz to wszystko dokładnie, jak naoczny świadek, bo Vera Brightwood ma ten dar, ma go od zawsze, że potrafi ożywić historię — lśniący granatowy mercedes, nowiutki, zaledwie trzy miesiące wcześniej wzięty w leasing, tylko trzy tysiące kilometrów na liczniku, w półmroku zimowego zmierzchu obrócony w huczący stos pogrzebowy na betonowym podjeździe ratusza z czerwonej cegły, a gdzieś z boku ta długa, chuda ciemnoskóra dziewczyna, połowa jej ujmującej twarzyczki skryta za misternie splecionymi warkoczami, siedzi spokojnie na ławce z listew i walczy z tym nożem, piłując skórę, która nie chce pęknąć.
Biedne dziecko, kończy Vera, ze łzą w poczciwym oku.
Trudno się z nią nie zgodzić.
A musisz pan wiedzieć, dodaje Vera półgłosem, starając się nakłonić cię do zakupu żelków, które dobrze pasują do rodzynków, że chociaż ci wszyscy ludzie z uniwersytetu wykupują ziemię, bo dochodzą do wniosku, że teraz modnie jest przebudowywać wiejskie domy, w tym miasteczku jest tylko pięć kolorowych rodzin.
Zaskoczony, pytasz, czy w miasteczku prowadzone są takie statystyki.
Ona pyta, o jakie statystyki ci chodzi.
Ostrożnie formułujesz swoje obiekcje. Chodzi o liczbę mieszkających tu czarnoskórych Amerykanów, tłumaczysz. Naprawdę prowadzicie statystyki?
Niektórzy z nas prowadzą, odpowiada Vera.
Po co?
Vera nachyla się bardziej, żeby szepnąć, czujesz jej przesłodzony oddech, jakby w środku fermentowała, spojrzenie jej pożółkłych oczu unosi się do drzwi, na wypadek gdyby miał się w nich pojawić któryś z tych liberałów. Pieniądze, mówi. Prowadzimy statystyki ze względu na pieniądze. My nie mamy nic przeciw kolorowym, rozumiesz pan, ale tutejszy rynek nieruchomości ostatnio jest raczej w zastoju, a jeszcze nie słyszałam, żeby gdziekolwiek towarzystwo kolorowych sąsiadów doprowadziło do wzrostu cen. Pokaż mi pan chociaż jedno takie miejsce, a od razu poprę ten cały pomysł wolnego obrotu nieruchomościami, bez żadnej dyskryminacji. A poza tym, tę Vanessę powinni zamknąć w więzieniu, kiedy spaliła ten samochód — Vera ma już dość tego ciągłego rozpieszczania kolorowych.
Zbulwersowany, próbujesz coś powiedzieć, ale Vera nie poczuwa się do winy. Mówi, że jesteś w błędzie, ona nie ma nic przeciw kolorowym i nigdy nie miała, nawet w przeszłości, kiedy wszystko wokół palili, dopóki Lyndon Johnson, niech odpoczywa w spokoju, nie wezwał Gwardii Narodowej, żeby ich powstrzymała, ją tylko denerwuje ten głupi dom. Ptasie móżdżki, syczy, ale trudno powiedzieć, kogo dokładnie ma na myśli.
Dochodzisz do wniosku, że czas iść.
Zostawiasz Verę i skołowaciały stajesz w olśniewającym letnim świetle słonecznym, po twojej głowie wciąż jeszcze tłucze się jej tyrada i wiesz tylko, że chcesz jak najszybciej opuścić Landing i jak najdalej stąd odjechać. Odnajdujesz swój samochód, przez chwilę intensywnie mrugasz, dopóki nie przejrzysz wyraźnie na oczy, i z rykiem silnika wyrywasz z miasteczka, nie ma co się przejmować ograniczeniem prędkości, przecież ta kobieta to wariatka. Przez głowę przechodzi ci myśl, że gdzieś za billboardem czai się jakiś gliniarz, ale postanawiasz zaryzykować, ponieważ po tej opowieści Very czujesz się podenerwowany i na nic już nie zważasz. I może ci się nawet uda, ponieważ tutejsza policja nie jest taka drażliwa jak kilka miesięcy temu. Jest prawie tak spokojnie jak w listopadzie zeszłego roku, w czasie zamrożonego bezkrólewia, kiedy dokonane przez Vanessę podpalenie należało już do przeszłości, a zabójstwa dopiero czekały w przyszłości, zanim czas się odwrócił, a do Landing wkroczyła żądna zemsty historia; w
drugim tygodniu listopada, kiedy w radosnym białym miasteczku Tyler’s Landing wszyscy czuli się bezpiecznie.
Po raz ostatni, przynajmniej na jakiś czas.
CZĘŚĆ I
MAKSYMALIZACJA UŻYTECZNOŚCI
Funkcja użyteczności – w ekonomii miara preferencji konsumenta wyrażana stopniem zadowolenia, jakie uzyskuje on z konsumpcji danego zestawu pożądanych towarów lub usług. Teoria ekonomiczna zakłada, że ludzie podejmują racjonalne wysiłki, aby zmaksymalizować użyteczność. Czasami użyteczność jednego konsumenta jest zależna od użyteczności innego konsumenta.
Rozdział 1
Skrót
I W piątek zaginął kot, zadzwonił Biały Dom, a gorączka Jeannie — jak powiedziała jej opiekunka, kiedy Julia zadzwoniła do niej z rozbrzmiewającego echem marmurowego holu Lombard Hall, gdzie wraz z mężem fetowała ukończenie studiów przez tajemniczych absolwentów, których jedyną zaletą były góry pieniędzy, a na kilku już teraz czekały zarzuty prokuratorskie — osiągnęła trzydzieści dziewięć stopni i pięć kresek. A potem było już tylko gorzej, jak powiadała jej babcia, chociaż ten właściwy dla Harlemu sposób wyrażania się babci Vee, ukształtowany stosownie do epoki, w której ich rasa wykazywała jeszcze to eleganckie poczucie humoru wobec samej siebie, nie zostałby dobrze przyjęty w Landing, i Julia Carlyle długo uczyła się go unikać.
Z kotem problem był najmniejszy, chociaż jak się później okazało, był to zły omen. Rainbow Coalition, ulubieniec dzieci, śmierdzący kot przybłęda, już wcześniej gdzieś się gubił i z reguły powracał, ale od czasu do czasu znikał na dobre, a w jego miejsce pojawiało się kolejne okropne stworzenie o tym samym imieniu. Co innego Biały Dom. Współlokator Lemastera z czasów studenckich, obecnie zajmujący Gabinet Owalny, telefonował do nich przynajmniej raz w miesiącu, zazwyczaj żeby poplotkować, co wprawiało w zdumienie Julię, której nigdy wcześniej nie przeszłoby przez myśl, że prezydent Stanów Zjednoczonych może coś takiego robić. A jeśli chodzi o Jeannie, no cóż, dziecko od ośmiu pełnych lat zmagało się z gorączkowym okresem dzieciństwa, jako najmłodsza z czwórki, i matka wiedziała już, że nie trzeba gnać do domu, kiedy tylko podskoczy temperatura. Jak na razie paracetamol i zimny okład pokonały wszystkie wirusy, które ośmieliły się zaatakować jej dziecko, więc z tym też sobie poradzą. Julia wydała dyspozycje
opiekunce i powróciła do niekończącej się kolacji dokładnie w chwili, kiedy Lemaster kończył opowiadanie dowcipów. Było za jedenaście dziesiąta, w drugi piątek listopada roku pańskiego 2003. Za murami Lombard Hall pojawił się pierwszy śnieg, na ziemi leżało już pięć centymetrów, a zapowiadano dalsze opady. Zgodnie z późniejszą rekonstrukcją zdarzeń, w tym momencie profesor Kellen Zant już nie żył i podążał w swoim samochodzie do miasteczka.
II
Po pewnym czasie.
Z nieba wciąż padały wielkie, miękkie płatki. Julia i Lemaster sunęli Four Mile Road swoim wyposażonym we wszystkie dodatki cadillakiem escalade, w stosownym czarnym kolorze, jak przystało najsłynniejszej parze na tej afroamerykańskiej samotnej placówce w Harbor County. A przynajmniej tak ich Julia postrzegała, nawet po sześciu latach od przeprowadzki rodziny do, jak to nazywał mądry Lemaster, „jądra bieli”. Przez przeważającą część swego małżeństwa mieszkali w Elm Harbor, największym mieście hrabstwa, siedzibie uniwersytetu, któremu przewodził obecnie jej mąż. Powinni już się przeprowadzić z powrotem, ale w pełnej przeciągów starej rezydencji, udostępnianej rektorowi przez uczelnię, wciąż jeszcze trwał remont, którego zażądał Lemastera, obejmując stanowisko. Zarząd uczelni martwił się, jak zostanie odebrany fakt, że tyle pieniędzy wydaje się na rezydencję, podczas gdy trudno znaleźć fundusze na remont sal wykładowych, ale Lemaster był jednocześnie rozważny i stanowczy, jak zresztą zawsze wobec ludzi ze
swojego otoczenia. „Ludzie cenią cię wyżej — tłumaczył swojej żonie — jeśli muszą zapłacić za ciebie więcej, niż zakładali”.
— Albo cię za to nienawidzą — sprzeciwiła się Julia, ale Lemaster był niewzruszony, ponieważ to on w rodzinie był typowym Antylczykiem, a w związku z tym musiał być przynajmniej stanowczy.
Jechali pośród ogromnych płatków śniegu, wirujących i uderzających w przednią szybę samochodu, tych miękkich i grubych, które wszystkim mieszkańcom Nowej Anglii sygnalizują, że powoli nadciąga burza i najgorsze jeszcze przed nimi. Nadąsana i wtulona w ciemną skórę fotela Julia płonęła ze wstydu po tym, jak podczas rozmowy z dwoma absolwentami pomyliła ich imiona i przez pół wieczoru do kobiety o imieniu Carlotta mówiła Charlotte, a następnie musiała wysłuchiwać, jak ta kobieta pociesza ją, wyrażając się w ten charakterystyczny dla zamożnych mieszkańców Nowej Anglii sposób, że nie ma się co tym martwić, kochana, to typowa pomyłka. Lemaster, któremu nigdy w życiu nie zdarzyło się zapomnieć czyjegoś imienia, użył swojego uroku osobistego i wszyscy się roześmieli, ale jak dobrze wie o tym każdy, kto chociaż raz próbował przeprowadzić zbiórkę pieniędzy wśród bogaczy, najdrobniejsza uraza może okroić potencjalną darowiznę przynajmniej o połowę, a w tym towarzystwie połowa mogła oznaczać liczbę ośmiocyfrową.
— Vanessa skończyła już z podpalaniem — odezwała się Julia. — Vanessa, licealistka, była drugim z czwórki ich dzieci. Dwaj ich synowie, pierwsze i trzecie dziecko, wyjechali już do szkół z internatem.
— Dziękuję ci za dzisiejszy wieczór — odparł jej mąż.
— Słyszałeś, co mówiłam?
— Oczywiście, kochanie. — Słowa wypowiadane szybko i sceptycznie, pełne przekory, z niezupełnie brytyjską intonacją. — Słyszałaś, co ja mówiłem? — Delikatnym, ale zarazem szybkim ruchem skręcił kierownicą, aby ominąć przebiegające zwierzę. — Wiem, jak bardzo nie cierpisz takich spotkań. Obiecuję, postaram się zanadto cię nimi nie obciążać.
— Och, Lemmie, daj spokój. Zachowywałam się okropnie. Zbierzesz więcej pieniędzy, jeśli nie będziesz mnie ze sobą zabierał.
— Mylisz się, Jules. Cameronowi Knowlandowi tak spodobało się twoje towarzystwo, że zwiększy swoje wsparcie finansowe o pięć milionów.
Julia była w złym humorze i, czego jak czego, ale z pewnością nie życzyła sobie teraz żadnych słów otuchy. Śnieżyca w listopadzie należała raczej do rzadkości. Julia zastanawiała się, co to może zwiastować. Zmyślny wiatr zawijał śniegiem, tworząc w świetle reflektorów koncentryczne kręgi bieli. Zdawało się, że jakiś lej wciąga potężny samochód. Four Mile Road nie była najkrótszą trasą z miasta do ich domu, ale państwo Carlyle planowali pojechać okrężną drogą, żeby zabrać z multipleksu swoje drugie dziecko, które wybrało się na pierwszą od pewnego czasu randkę ze swoim chłopakiem, „tym Caseyem”, jak nazywał go Lemaster. Zgodnie ze wskazaniem umieszczonego na desce rozdzielczej GPS-u, znajdowali się daleko od jakiejkolwiek szosy, co jedynie oznaczało, że komputer nigdy nie słyszał o Four Mile Road, oficjalnie nieistniejącej. Lemaster nie mógł odmówić sobie jednak jazdy ulubionym skrótem, nawet przy zamieci, on wręcz uwielbiał nieoznaczone na mapach, wiejskie drogi.
— Cameron Knowland — powiedziała wyraźnie Julia — to świnia. — Jej mąż się nie odzywał, czekając na dalsze słowa. — Cieszę się, że interesują się nim ludzie z Komisji Papierów Wartościowych i Giełd. Mam nadzieję, że trafi do więzienia.
— To nie chodzi o Camerona, Jules, tylko o jego firmę. — Mówił tym swoim lekkim profesorskim tonem, którym tak lubił wszystkich poprawiać i który ona kiedyś, dawno temu, uwielbiała. — Mogą najwyżej wymierzyć mu karę grzywny.
— Ja tylko wiem, że ciągle zaglądał mi za sukienkę.
— Trzeba było go spoliczkować. — Odwróciła się zaskoczona, ale też z lekkim uczuciem wdzięczności. Lemaster się roześmiał. — Cameron wycofałby swoją darowiznę, ale Carlotta swoją podwoiłaby.
Zapanowała małżeńska cisza, podczas której Julia z bólem zdała sobie sprawę, że dzisiejszego wieczoru zupełnie nie trafiła ze swoją delikatną, lekko kokieteryjną niefrasobliwością, która niegdyś, ćwierć wieku temu, zapewniała jej status najpopularniejszej dziewczyny w szkole w New Hampshire. Podobnie jak mąż, była wzrostu nieco niższego niż średni. Miała skórę o wiele odcieni jaśniejszą od jego głębokiej czerni, ponieważ jej nieznany ojciec, jak Lemaster nieodmiennie powtarzał, należał do rasy białej. Szare oczy były nieproporcjonalnie wielkie jak na kobietę tak drobnej postury. Uroczy dołeczek łagodził lekko wystającą szczękę. Wargi miała czarująco wykrzywione. Kiedy się uśmiechała, lewa strona szerokich ust unosiła się troszkę wyżej niż prawa, wysyłając sygnał, jak lubił mawiać jej mąż, umiarkowanie liberalnych przekonań. Uchodziła za osobę, którą łatwo polubić. Ale zdarzały się takie dni, kiedy to wszystko wydawało się nieprawdziwe, jakby wymuszone. To pobyt na kampusie tak na nią wpłynął. Już od trzech
lat piastowała funkcję prodziekana w wyższej szkole teologicznej, zanim Lemaster został tu ściągnięty z Waszyngtonu, aby objąć stanowisko rektora, a ten jego awans tylko pogłębił dręczące ją uczucie, że tu nie jest jej miejsce. Julia wraz z dziećmi pozostała w Landing, kiedy jej mąż przez półtora roku pełnił funkcję doradcy przy Białym Domu. Lemaster spędzał w domu tyle weekendów, ile tylko mu się udało. Ludzie wymyślali rozkoszne plotki, które miały tłumaczyć jego nieobecność, i w żadnej z nich nie było krztyny prawda, ale, jak powiadała babcia Vee, prawda liczy się tylko wtedy, kiedy chcemy, żeby się liczyła.
— Głupi jesteś — stwierdziła, chociaż tego z pewnością nie można było o jej mężu powiedzieć, i nieraz zresztą nad tym bolała. Wyjrzała przez okno, za którym migały efektownie pobielone, w większości iglaste drzewa. Jeszcze za wcześnie na śnieg, jeszcze nie nadeszła zima, ani trochę, naprawdę — dopiero trwała długa pora chłodów poprzedzających Święto Dziękczynienia w Nowej Anglii, kiedy w sklepach przekonują nas, że już zaczął się okres bożonarodzeniowy, ale wszyscy wiedzą, że na razie jest tylko zimno. Większą część dzieciństwa Julia spędziła w Hanoverze, w stanie New Hampshire, gdzie jej matka wykładała na uniwersytecie Dartmouth, i nie dziwiły jej wczesne opady śniegu, ale to zakrawało już na absurd. Odezwała się do męża — Czy moglibyśmy porozmawiać o Vanessie?
— Co masz na myśli?
— Te podpalenia. Z tym już koniec, Lemmie.
Przerwa. Lemaster zajęty był nastawianiem radia satelitarnego, nie pytając nawet, przełączał z jej ulubionych melodii broadwayowskich — lubiła je babcia Vee, więc również Julia się w nich zakochała — na swój sekretnie ulubiony rodzaj muzyki, na tę bardziej zbuntowaną, podekscytowaną i mniej komercyjną odmianę hip-hopu. Świecące się na ekranie zielone literki informowały ją, że atakujący ją z dziewięciu głośników szaleńczo seksualny i pretensjonalny hałas nazywa się Goodie Mobb. — A skąd wiesz, że z tym już koniec? — zapytał.
— Po pierwsze, już od roku nic takiego nie zrobiła. A po drugie, doktor Brady tak mówi.
— Od dziewięciu miesięcy — sprecyzował Lemaster. — A poza tym, ona nie jest córką Vincenta Brady’ego — dodał, jednocześnie zaciskając szczupłe palce na kierownicy, ale tylko z ostrożności, nie z gniewu, ponieważ pogoda zdążyła się już zmienić ze wstrętnej na okropną. Spojrzała w jego stronę, ściszając przy tym dudniącą muzykę, na wypadek gdyby, dla odmiany, on chciał porozmawiać, ale Lemaster siedział wychylony do przodu, wytężając wzrok na drogę, ponieważ ciężkie płatki śniegu uderzały tak szybko, że wycieraczki nie nadążały z ich zbieraniem. Na nosie miał okulary w stalowych oprawkach. Kozią bródkę i wąsy miał tak doskonale przystrzyżone, że byłyby zupełnie niewidoczne na gładkiej hebanowej skórze, gdyby nie tysiące siwych drobinek, których kształt zmieniał się wraz z ruchem szczęk, kiedy Lemaster coś mówił. — Co za pomyłka — rzekł, a Julia dopiero po chwili domyśliła się, że jej mąż mówi o psychiatrze, a nie o jednym z wielu wrogów, których lekko i niespodziewanie narobił sobie przez pół roku kierowania
uniwersytetem.
Julia była zaszokowana, kiedy sędzia orzekł intensywną terapię z możliwością zamiany na karę więzienia. Vanessa z radością przyjęła pomysł odsiadki — „Chyba przyznacie, że na to zasłużyłam” — ale Julia, która wcześniej pracowała w mieście jako ochotniczka w izbie zatrzymań dla młodocianych przestępców, wiedziała, czym to pachnie. Nie wyobrażała nawet sobie, że jej roztargniona, bystra, artystycznie uzdolniona córka mogłaby przetrwać dwa dni wśród nastoletnich twardzielek, pozbieranych z rogów ulic. Jak powiadała jej babcia, czarni dzielą się na swoich oraz innych — a Julia przez całe życie w to wierzyła. Dlatego też Lemaster wybrał Brady’ego, profesora z wydziału medycyny, podobno jednego z najlepszych w kraju psychiatrów dla młodzieży, a Julia, która wolałaby, podobnie jak i sama Vanessa, żeby zajmowała się nią kobieta, albo przynajmniej ktoś z ciemniejszej nacji, nic nie powiedziała. Dwadzieścia lat wcześniej nie przyszłoby jej do głowy, że może zostać taką żoną.
Wówczas wiele rzeczy nie przyszłoby jej do głowy.
— Cameron powiedział mi coś ciekawego — odezwał się Lemaster, kiedy doszedł do wniosku, że jego żona dostatecznie długo już cierpiała. Minęli dwa siwe konie, które stały na padoku przykryte tylko derkami, w żaden inny sposób niechronione przed tą pogodą, i błyszczącymi oczami przyglądały się sporadycznemu ruchowi na drodze. — Kilka tygodni temu odebrał niesamowicie dziwny telefon. — I ten jego pewny siebie śmiech, co to ja nie potrafię, ręka oderwana od kierownicy dla podkreślenia słów, radosne spojrzenie w stronę Julii. Lemaster uwielbiał dominować nad wszystkimi w okolicy, nie wyłączając swojej żony. — Prawdę mówiąc, to dzwonił do niego twój stary znajomy. Wygląda na to, że...
— Lemmie, uważaj! Uważaj!
Za późno.