Trwa ładowanie...
fragment
30-06-2014 12:00

Bernhard Günther 1. Marcowe fiołki

Bernhard Günther 1. Marcowe fiołkiŹródło: Inne
d330h7p
d330h7p

Dziwniejsze rzeczy zdarzały się już w ciemnych snach Wielkiego Przywódcy... Tamtego ranka zobaczyłem na rogu Friedrichstrasse i Jägerstrasse, jak dwóch facetów z SA zdejmuje ze ściany budynku czerwoną gablotę „Stürmera”. „Der Stürmer to antysemicka gazeta wydawana przez pierwszego żydożercę Rzeszy, Juliusa Sterichera. Widok wystawianych w tych gablotach na wpół pornograficznych rysunków, przedstawiających aryjskie dziewice nie mogące wyrwać się z objęć długonosych potworów, ma przyciągać uwagę mniej rozgarniętych czytelników i wzniecać falę słusznego gniewu. Szanujący się ludzie nie zwracają na nie uwagi. Cóż się dziś stało, że tych dwóch drabów z są kładzie gablotę na pace ciężarówki gdzie leży już wiele innych? Widać, że nie bardzo przykładają się do swojego zadania bo parę gablot jest już potłuczonych.
W godzinę później zobaczyłem jak ta sama para zdejmuje kolejną spośród Stürmerkästen wiszącą dotąd na przystanku tramwajowym przed ratuszem. Tym razem podszedłem do nich i spytałem, co robią.
– Przygotowania do Olimpiady – odpowiedział jeden z nich. – Mamy zdjąć wszystkie te gabloty, żeby nie raziły uczuć cudzoziemców, którzy przyjadą do Berlina na Igrzyska.
Władze nagle wykazują podobną delikatność! Niesłychane!
Pojechałem do domu autem, starym, czarnym Hanomagiem i przebrałem się w mój ostatni przyzwoity garnitur z jasnoszarej flaneli, kupiony przed trzema laty za 120 marek. Obecnie trudno znaleźć materiał tej jakości; podobnie jak przyzwoitą kawę, masło czy wełnę – zamiast tego mamy ersatze. Nowe materiały da się nosić, ale są tandetne i nie chronią zbytnio przed chłodem.
Przejrzałem się w lustrze w sypialni by sprawdzić jak wyglądam i założyłem mój najlepszy kapelusz. Był zrobiony z ciemnoszarego filcu, z dużym rondem i czarną rypsową wstążką. Najzwyklejszy w świecie, ale tak jak gestapowcy, nosiłem go nasunięty na czoło. W ten sposób zakrywał mi oczy i trudniej było mnie rozpoznać. Ową modę wprowadziła kiedyś berlińska Policja Kryminalna, Kripo* (Potoczny skrót od Kriminalpolizei. Pojawiające się dalej w tekście skrótowce są charakterystyczne dla języka niemieckiego – Sipo to Sicherheitspolizei , a więc policja (służba) bezpieczeństwa, Orpo – Ordnungspolizei to policja porządkowa, umundurowana. Budząca powszechny lęk nazwa Gestapo to także skrót od Geheime Staatspolizei – tajna policja państwowa, podporządkowana NSDAP. Przyp. red.) i to tam się tego nauczyłem.
Do kieszeni marynarki wsunąłem paczkę papierosów Muratti, wziąłem ostrożnie pod ramię ozdobnie zapakowaną paczkę z porcelaną Rosenthala i wyszedłem.
Ślub odbywał się w Lutherkirche na Dennewitz Platz, koło dworca Potsdamer, o parę kroków od domu rodziców panny młodej. Jej ojciec, Herr Lehman, był maszynistą kolejowym z dworca Lehrter i cztery razy w tygodniu prowadził D-Zug, ekspres z Berlina do Hamburga. Panna młoda, Dagmarr, była moją sekretarką i zupełnie nie wiedziałem jak sobie teraz bez niej poradzę. Nie to mnie jednak najbardziej martwiło w tej chwili. Coraz częściej ostatnio przychodziło mi do głowy żeby się z nią ożenić. Była śliczna i świetnie potrafiła organizować mi życie, a ja, sądzę byłem na swójdziwaczny sposób w niej zakochany.
Tyle że miałem już trzydzieści osiem lat i chyba byłem dla niej za stary, no i zbyt nudny. Nie przepadam za rozrywkami, a Dagmarr była dziewczyną której z pewnością należy się trochę radości życia.
Wychodziła więc za lotnika. Na pozór był on kimś, o kim mogłaby marzyć każda panna. Młody, przystojny, w szarobłękitnym mundurze nazistowskiego Korpusu Lotniczego wyglądał jak żywe wcielenie ideału aryjskiego młodzieńca. Kiedy jednak poznałem go na weselnym przyjęciu, doznałem rozczarowania. Jak większość członków partii, Johannes Buerckel był człowiekiem który traktuje siebie niezwykle serio.
Przedstawiła nas sobie Dagmarr. Johannes – co było charakterystyczne dla tego typu ludzi – nim uścisnął mi dłoń, strzelił obcasami i lekko skłonił głowę.
– Serdecznie gratuluję – powiedziałem. – Szczęściarz z pana. Sam poprosiłbym ją o rękę, ale ja w mundurze nie prezentowałbym się tak wspaniale jak pan.
Przyjrzałem się temu mundurowi z bliska: na lewej kieszeni kurtki zobaczyłem srebrną Odznakę Sportową SA i Odznakę Lotniczą, a nad nimi znaczek partyjny, tę słynną „broszkę strachu”. Na lewym ramieniu Buerckel miał opaskę ze swastyką.
– Dagmarr mówiła mi, że jest pan pilotem Lufthansy przydzielonym chwilowo do Ministerstwa Lotnictwa, ale nie sądziłem że... Dagmarr, mówiłaś mi że twój narzeczony jest...
– Jest pilotem sportowym.
– No właśnie... pilotem sportowym. Nie wiedziałem, że nosicie mundury...
Oczywiście nie trzeba być detektywem by odgadnąć, że „pilot sportowy” to kolejny z tych ozdobnych eufemizmów panujących w oficjalnym języku Rzeszy i oznacza po prostu pilota przechodzącego tajne szkolenie bojowe.
– Wspaniale wygląda, prawda? – spytała Dagmarr.
– To ty, kochana wyglądasz pięknie – potulnie zagruchał „pilot sportowy”.
– Pozwoli pan, że się spytam, czy oczekuje się oficjalnego uznania lotnictwa wojskowego Niemiec?
– Korpus Lotniczy to Korpus Lotniczy – wykręcił się Buerckel. – Pan, Herr Gunther jest prywatnym detektywem, zgadza się? To musi być bardzo interesujące.
– Jestem prywatnym wywiadowcą – poprawiłem go. – Czasem bywa to interesujące.
– Jakimi sprawami się pan zajmuje?
– Niemal wszystkimi poza rozwodami. Ludzie zachowują się dość nieprzewidywalnie kiedy ich żony lub mężowie zaczynają ich zdradzać, a także wówczas gdy sami mają coś na sumieniu. Raz zaangażowała mnie kobieta, zlecając mi, bym zawiadomił jej męża, że zamierza się z nim rozstać. Bała się że gdy ona mu to powie, dostanie w łeb. W rezultacie to ja dostałem po łbie i spędziłem trzy tygodnie w szpitalu Św. Gertrudy z kołnierzem ortopedycznym na szyi. Od tamtej pory nie wtrącam się do spraw matrymonialnych. Przyjmuję zlecenia dotyczące śledztwa w sprawach ubezpieczeniowych, pilnuję ślubnych upominków i staram się odnaleźć osoby zaginione, zarówno takie których miejsca pobytu nie zna policja, jak i takie, o których wie gdzie ich szukać. Tak, w tej dziedzinie, odkąd nastał narodowy socjalizm, bardzo zwiększyło się zapotrzebowanie na moje usługi. – Uśmiechnąłem się uprzejmie i podniosłem znacząco brwi. – Cóż wszyscy skorzystaliśmy na objęciu władzy przez nazistów. Jesteśmy prawdziwymi „marcowymi fiołkami”.
– Nie zwracaj uwagi na to, co wygaduje Bernhard – wtrąciła się Dagmarr. – On ma takie dziwaczne poczucie humoru.
Szczerze mówiąc miałem zamiar powiedzieć dużo więcej, ale orkiestra zaczęła grać i Dagmarr, jakże rozsądnie, zabrała męża na parkiet, gdzie powitały ich gorące oklaski.
Znudził mi się serwowany na sali szampan i poszedłem do baru poszukać prawdziwego drinka. Zamówiłem Bocka i Klares. Klares to czysta wódka destylowana z kartofli za którą przepadam. Szybko wypiłem kolejkę i poprosiłem o następną.
– Na weselach zawsze się chce człowiekowi pić – powiedział stojący obok mnie mężczyzna, w którym rozpoznałem ojca Dagmarr. Stał tyłem i z dumą wpatrywał się w wirującą na parkiecie córkę. – Wygląda jak obrazek, prawda, panie Gunther?
– Nie wiem co bez niej teraz zrobię – poskarżyłem się – Może mógłby pan na nią wpłynąć, żeby zmieniła zdanie i nadal u mnie pracowała. Jestem pewien że przydadzą im się pieniądze. Młode pary zawsze potrzebują pieniędzy.
Herr Lehmann pokręcił głową.
– Niestety, Johannes i jego narodowo-socjalistyczny rząd uważają, że dla kobiety jedyne stosowne zajęcie, to to, które powinno zacząć się dziewięć miesięcy po ślubie. – Zapalił fajkę i z zamyśloną miną zaczął z niej pykać. – Tak czy owak wystąpią chyba o tę państwową pożyczkę dla młodych par, a wtedy nie będzie jej już wolno pracować, prawda?
– Cóż pewnie ma pan rację – odpowiedziałem i wychyliłem do dna kieliszek. Sądząc po jego minie uznał mnie za pijaka, dodałem więc: – Niech pan nie sądzi po pozorach, Herr Lehmann. Zwykle tym Klaresem przepłukuję tylko usta, ale dziś jestem zbyt leniwy by go wypluwać.
Roześmiał się, poklepał mnie po plecach i zamówił jeszcze dwa duże kieliszki. Wypiliśmy i spytałem go, dokąd szczęśliwa para wybiera się na miodowy miesiąc.
– Nad Ren – odparł. – Do Wiesbaden. Pani Lehmann i ja byliśmy w Königstein, piękny zakątek. Ale Johannes wkrótce ma wracać bo musi jechać na wycieczkę w ramach. Kraft durch Freude.
– O! A dokąd to?
– Nad Morze Śródziemne.
– Pan w to wierzy?
Zachmurzył się.
– Nie – odpowiedział ponurym tonem – nie podzieliłem się moimi przypuszczeniami z Dagmarr, ale sądzę że wyślą go do Hiszpanii...
– ... czyli na wojnę.
– Tak, na wojnę. Mussolini pomaga Franco, więc Hitler także chce wziąć udział w tej zabawie. Nie uspokoi się póki nie zafunduje nam jakiejś cholernej wojenki.
Wypiliśmy następną kolejkę i po chwili tańczyłem już z miłą ekspedientką z działu pończoch z domu towarowego Grunfelda. Miała na imię Carola, namówiłem ją żeby ze mną wyszła, więc podeszliśmy do Dagmarr i Buerckla jeszcze raz życzyć im szczęścia. Zaskoczyło mnie że pan młody wybrał akurat ten moment, by wspomnieć o moich wojennych zasługach.
– Dagmarr opowiadała mi, że był pan na froncie tureckim.
– Czyżby trapił się myślą o Hiszpanii? – I że otrzymał pan Żelazny Krzyż. Wzruszyłem ramionami.
– Drugiej klasy. – A więc o to mu chodzi, pomyślałem. Lotnikowi marzy się sława.
– Ale zawsze, Führer też ma Żelazny Krzyż drugiej klasy.
– Cóż, nie wiem jak z nim było, ale jeśli chodzi o mnie, to zauważyłem, że jeśli żołnierz jest na froncie i zachowuje się w miarę przyzwoicie, to pod koniec wojny stosunkowo łatwo może się dochrapać Krzyża drugiej klasy. Wie pan, większość Krzyży pierwszej klasy nadawana jest pośmiertnie. – Temat zaczynał mnie wciągać.
– Kto wie – rzuciłem swobodnym tonem – jeśli wszystko dobrze pójdzie, pan także go otrzyma. Będzie świetnie wyglądał na tym pięknym mundurze.
Twarz Buerckela stężała. Nachylił się i czując mój oddech powiedział orzekającym tonem:
– Pan jest pijany.
– Si – odpowiedziałem i lekko chwiejąc się na nogach ruszyłem ku wyjściu.
– Adios, hombre.
Dobrze po pierwszej w nocy dotarłem do mojego mieszkania przy Trautenaustrasse w dzielnicy Wilhelmsdorf. Jest to skromna dzielnica, ale i tak lepsza niż Wedding, gdzie się wychowałem.
Wstyd mi było, że w obecności Dagmarr naigrywałem się z Buerckela i że w Tiergarten nad sadzawką ze złotymi rybkami posunąłem się wobec Caroli stanowczo zbyt daleko. Przez dłuższą chwilę siedziałem w aucie i paliłem papierosa. Musiałem przyznać przed sobą samym że ślub Dagmarr poruszył mnie bardziej, niż się spodziewałem. Łamanie sobie tym głowy nie miało sensu. Wiedziałem, że prędko o niej nie zapomnę, ale mogłem iść o zakład, że znajdę wiele sposobów, by zbyt często o niej nie myśleć. Dopiero gdy wysiadłem z auta, zauważyłem, że o dwadzieścia metrów dalej stoi granatowy Mercedes; o jego maskę opierało się dwóch mężczyzn, wyraźnie na kogoś czekali. Jeden z nich na mój widok rzucił papierosa na chodnik i ruszył w moją stronę. Starałem się zapanować nad sobą. Kiedy podszedł bliżej, zauważyłem, że jest zbyt elegancki, by mógł być gestapowcem. Drugi mężczyzna miał na sobie uniform szofera, choć bardziej pasowałaby mu przepaska z lamparciej skóry – był zbudowany jak cyrkowy atleta. Herr Gunther? Herr Bernhard
Gunther? – Elegant zatrzymał się tuż przede mną , spojrzałem więc na niego najgroźniej jak potrafiłem, przysiągłbym że nawet niedźwiedź musiałby zamrugać. Bardzo nie lubię, żeby ktoś zatrzymywał mnie pod moim własnym domem o pierwszej w nocy.
– Jestem jego bratem, Berhard wyjechał.
Mężczyzna szeroko się uśmiechnął. Oczywiście nie uwierzył.
– Herr Gunther, prywatny wywiadowca? Mój szef chce zamienić z panem parę słów.
– Wskazał na ogromnego Mercedesa. – Czeka w aucie. Rozmawiałem z dozorcą, powiedział że pan na pewno wieczorem wróci. Było to trzy godziny temu, więc – jak pan sam widzi, długośmy się na pana naczekali. Sprawa jest pilna.
Drogi Panie, jest pierwsza czterdzieści nad ranem, więc niezależnie od tego co mi mają panowie do zaproponowania, nie jestem zainteresowany. Padam z nóg, jestem pijany i chcę się jak najszybciej znaleźć w łóżku.
Mam na Alexanderplatz biuro i proponuję odłożyć sprawę do jutra.
Młody człowiek zastąpił mi drogę.
– Nie możemy czekać do jutra – powiedział i uśmiechnął się błagalnie. – Bardzo proszę, niech pan z nim chwilę pogada.
– Z kim?
– Oto jego wizytówka. – Podał mi ją, a ja zacząłem się na nią gapić jakby była zwycięskim losem na loterii fantowej. Elegant nachylił się i przeczytał na głos tekst, który jeśli w ogóle widział, to do góry nogami.
– „Dr Fritz Schemm, adwokat germański, spółka Schemm i Schellenberg, Unter den Linden nr 67”. Sam pan widzi, sam adres budzi szacunek.
– Ano budzi – zgodziłem się. – Ale co robi o tej porze nocy adwokat z tak szacownej spółki? Chyba nie sądzi pan że wierzę w duchy? – Niemniej poszedłem za nim do auta. Atleta w stroju szofera otworzył drzwiczki. Postawiłem nogę na stopniu i zajrzałem do środka. Pachnący wodą kolońską pasażer Mercedesa nachylił się w moją stronę, w mroku nie było widać rysów jego twarzy, ale usłyszałem jego głos – chłodny i nieprzyjazny.
– Pan jest tym detektywem Guntherem?
– A jestem – odpowiedziałem. – Pan zaś musi być – tu udałem, że czytam jego wizytówkę – doktorem Fritzem Schemmem, germańskim adwokatem. – Słowo „germańskim” wymówiłem z naciskiem nie pozbawionym ironii. Ilekroć widziałem je na wizytówkach czy szyldach, zawsze wzbudzało we mnie niechęć, podkreślało bowiem rasową nieskazitelność, a w tym przypadku, skoro Żydom i tak nie wolno było wykonywać zawodu prawnika, było zbędne, oznaczało tylko wyznanie wiary. Nigdy nie określiłbym siebie mianem „germańskiego prywatnego wywiadowcy”, równie dobrze mógłbym nazywać się „wywiadowcą antysocjalistycznym”, „wywiadowcą owdowiałym” lub „wywiadowcą luterańskim”, wszytko to byłoby prawdą, choć ostatnie już niepełną, bo dawno przestałem uczęszczać do kościoła. Wielu z moich klientów było Żydami. Przynosiło mi to niemałe zyski (płacili niezwykle punktualnie) i zawsze chodziło o to samo: ktoś z rodziny zaginął. Zwykle i moje poszukiwania kończyły się w ten sam sposób.
Ciało zaginionego wyławiano z kanału Landwehry, gdzie znalazło się za sprawą Gestapo lub SA, znajdowano na łódce na jeziorze Wansee, gdzie nieboszczyk popełnił samobójstwo, a w najlepszym razie nazwisko zaginionego udawało się odszukać na liście więźniów odesłanych do kacetu* (Od niemieckiego KZ – Konzentrazion Lager, obóz koncentracyjny. Przyp. Red.).
Z miejsca poczułem niechęć do tego „germańskiego” prawnika. Powiedziałem: – Panie doktorze, jak już przed chwilą wspomniałem pańskiemu wysłannikowi, jestem zmęczony i tak pijany, że nie potrafię się martwić tym, co mój menedżer bankowy myśli o stanie mojego konta.
Schemm sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, a ja nawet nie drgnąłem, co pokazuje do jakiego stopnia byłem zamroczony alkoholem. Wyjął portfel.
– Zebrałem o panu informacje, podobno można na panu polegać. Potrzebny mi jest pan na parę godzin, gotów jestem zapłacić dwieście marek, czyli tyle co za tydzień. – Położył portfel na kolanie i wyciągnał z niego dwa błękitne banknoty. Była to niemała sztuka, bo jak teraz zauważyłem, miał tylko jedną rękę. – I zaraz potem Ulrich odwiezie pana do domu.
Wziąłem banknoty.
– Niech to diabli, ostatecznie chciałem się tylko wyspać. Równie dobrze mogę to zrobić kiedy indziej.
– Schyliłem głowę i wsiadłem do auta. – Ruszamy, Ulrich.
Drzwiczki zatrzasnęły się i Ulrich zasiadł za kierownicą, a obok niego usadowił się młodzik. Ruszyliśmy na zachód.
– Dokąd jedziemy? – spytałem.
– Dowie się pan wszystkiego w odpowiednim czasie, Herr Gunther. – Otworzył barek, który wyglądał jakby ocalał z „Titanica” i wyjął pudełko z papierosami. – Amerykańskie.
Wziąłem papierosa, ale podziękowałem za drinka; kiedy ktoś rozstaje się z dwustu markami tak łatwo jak dr Schemm, należy się mieć na baczności.
– Byłby pan tak uprzejmy i zapalił mi papierosa – poprosił Schemm. – Z zapałkami nie potrafię sobie poradzić. Straciłem rękę w armii Ludendorfa, podczas oblężenia twierdzy w Ličge. Czy pan był w czynnej służbie? – Głos miał jedwabisty, mówił cicho i powoli, ale gdzieś w tonie czaiło się zimne okrucieństwo. Takim głosem wyciągało się z człowieka kompromitujące zwierzenia. Taki głos byłby dla niego bezcenny, gdyby pracował w Gestapo. Zapaliłem papierosa i rozparłem się na wygodnym siedzeniu Mercedesa.
– Tak, w Turcji. – Nagle tyle osób zaczęło interesować się moim udziałem w Wielkiej Wojnie, że chyba powinienem wystarać się o odznakę kombatanta. Wyjrzałem przez okno i stwierdziłem że jedziemy w stronę Grunewaldu, zalesionej dzielnicy na zachód od miasta, w pobliżu rzeku Havel.
– W stopniu oficera?
– Nie, sierżanta. – Wręcz usłyszałem jak się uśmiecha.– Byłem majorem – oświadczył, samym tonem głosu dając mi do zrozumienia, gdzie jest moje właściwe miejsce.
– Więc po wojnie wstąpił pan do policji?
– Nie od razu. Z początku byłem urzędnikiem państwowym, ale nie wytrzymałem monotonnego trybu życia... dopiero w 1922 roku zacząłem pracować w policji.
– A kiedy pan przestał?
– Nie przypominam sobie, Herr Doktor, żeby mnie pan uprzedził, kiedy wsiadałem do tego auta, że czeka mnie przesłuchanie sądowe.
– Przepraszam – powiedział. – Byłem tylko ciekawe czy wystąpił pan z własnej woli, czy też...
– Czy mnie wylano? Ma pan tupet Schemm.
– Tak pan sądzi? – spytał niewinnym tonem.
– Dobrze, odpowiem na pańskie pytanie. To ja wystąpiłem. Choć pewnie – gdybym zwlekał – wyleciałbym jak wszyscy. Nie jestem nazistą, ale nie jestem także Kozi* (Kozi – w potocznym niemieckim skrót od komunista, Sozi – socjalista, Nazi – nazista. Przyp. red.). Bolszewizmu nie cierpię tak samo jak partia. Ale temu nowomodnemu Kripo, czy też raczej Sipo – to nie wystarcza. Uważają, że jak nie jesteś za partią, to jesteś przeciwko niej.
– No i pan, Kriminalinspektor, sam odszedł z Kripo. – Zrobił pauzę i dorzucił nieszczerze zdziwionym tonem: – I to po to by zostać detektywem w hotelu „Adlon”...
– Bardzo to miłe z pańskiej strony – odciąłem się – że zadaje mi pan pytania, na które jak widzę sam potrafi pan odpowiedzieć.
– Mój klient stara się zawsze zdobyć możliwie dużo informacji o ludziach, którzy dla niego pracują.
– Ale ja się jeszcze nie zgodziłem. I niewykluczone, że odmówię, choćby tylko po to żeby zobaczyć pańską minę.
– Byłoby to bardzo nierozsądne. W Berlinie jest co najmniej dziesięciu takich jak pan... prywatnych wywiadowców – wymówił te słowa z lekkim niesmakiem.
– Czemu więc to ja zostałem zaszczycony wyborem?
– Ponieważ kiedyś, pośrednio, już pan dla mojego klienta pracował. Parę lat temu prowadził pan śledztwo dla Towarzystwa Ubezpieczeniowego „Germania”, którego głównym udziałowcem jest właśnie mój klient.
I kiedy Kripo dopiero łapało trop, panu udało się odzyskać część skradzionych obligacji.
– Pamiętam. – Miałem powody żeby pamiętać. Była to moja pierwsza sprawa, po tym jak rzuciłem „Adlon” i zacząłem pracować na własny rachunek. – Miałem dużo szczęścia – dorzuciłem.
– Tego nie należy lekceważyć – pompatycznie oświadczył Schemm. „Jasne – pomyślałem – wystarczy spojrzeć na Führera”.
Byliśmy już na skraju Grunewadzkiego lasu; tu, w Dahlem, mieszkali najbogatsi i najbardziej wpływowi ludzie w kraju, tacy jak Ribentropp. Zatrzymaliśmy się przed ogromną bramą z kutego żelaza, umieszczoną w masywnym murze i elegant wyskoczył, by ją otworzyć.
Ulrich ruszył.
– Nie będziemy na niego czekać, jedź – rozkazał Schemm. – Już i tak jesteśmy bardzo spóźnieni. – Przez chwilę mknęliśmy wysadzaną drzewami aleją, by wjechać na wielkie, wysypane żwirem podwórze, z trzech stron otoczone zabudowaniami. Ulrich zatrzymał Mercedesa koło niewielkiej fontanny pośrodku podwórza i wyskoczył, by otworzyć drzwiczki wozu. Wysiedliśmy z auta.
Wokół podwórza prowadziła galeria – drewniane filary podpierały grube belki na których wspierał się daszek. Krążył po niej strażnik z parą groźnie wyglądających dobermannów. Panował tu półmrok, tylko nad frontowymi drzwiami; o ile mogłem dojrzeć, chropowate mury rezydencji pomalowano na biało, dach był mansardowy i bardzo wysoki. W budynku śmiało zmieściłby się hotel należący do kategorii na którą nie było mnien stać. Za domem rosły drzewa, gdzieś z mroku doleciał do nas przenikliwy krzyk spłoszonego pawia.
Dopiero przed samymi drzwiami miałem okazję wreszcie przyjrzeć się doktorowi. Można go chyba było zaliczyć do gatunku przystojnych mężczyzn. Miał przynajmniej pięćdziesiąt lat, był wyższy niż sądziłem i nosił się bardzo dystyngowanie. Ubrany bardzo starannie, choć zupełnie nie brał pod uwagę obecnej mody. Nosił sztywny wykrochmalony kołnierzyk, którym dałoby się krajać chleb, jasnoszary garnitur w delikatne prążki, do tego kremową kamizelkę i kamasze, a na tej swojej jedynej ręce miał szarą skórzaną rękawiczkę. Na krótko przystrzyżonych włosach miał ogromny szary kapelusz z szerokim rondem, przypominającym fosę wokół zamczyska.
W ogóle cały wyglądał i poruszał się jakby był zakuty w starą zbroję.
Poprowadził mnie w stronę ogromnych mahoniowych drzwi, które otworzyły się, a zza nich ukazała się dziwnie szara twarz lokaja; służący odsunął się i znaleźliśmy się w wielkim holu. W takim holu człowiek czuł się szczęśliwy mogąc w ogóle przestąpić jego próg.
Z dwóch stron prowadziły w górę schody, których balaski aż błyszczały bielą. Z sufitu zwieszał się żyrandol większy od kościelnego dzwonu. Zanotowałem w pamięci, by zażądać wyższego niż zwykle honorarium.
Lokaj, który okazał się arabem, skłonił się nisko i chciał odebrać mój kapelusz. – Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, to wolałbym go zatrzymać – oznajmiłem, mnąc w palcach brzeg ronda. – Łatwiej mi przyjdzie trzymać ręce z dala od sreber.
– Jak pan sobie życzy.
Schemm oddał lokajowi kapelusz gestem człowieka urodzonego w pałacu. Może i takim był, ale jeśli chodzi o prawników, to zawsze podejrzewałem, że swoje fortuny i pozycję zawdzięczają skąpstwu i krętactwom. Zsunął rękawiczkę tak jakby jego palce obracały się w stawach na wszystkie strony i wrzucił ją do kapelusza. Potem poprawił krawat i poprosił lokaja, by nas zaanonsował.
Czekaliśmy w bibliotece. Według kryteriów Bismarcka czy Hindendburga nie była to pewnie duża biblioteka, między biurkiem wielkości Reichstagu a drzwiami dałoby się ustawić najwyżej sześć limuzyn. Urządzono ją w stylu wczesnego Lohengrina, wielkie belki podtrzymywały sufit, w granitowym kominku płonęła wielka kłoda drewna, na ścianach wisiała broń. Książek było mnóstwo, takich jakie kupuje się na metry: niemieccy poeci, filozofowie i mężowie stanu, wszystkie te nazwiska znałem, bo widywałem je na tablicach z nazwami ulic, pomnikach czy szyldach kawiarni.
Ruszyłem w wędrówkę po tej Sali.
– Jeśli nie wrócę za pięć minut, proszę wysłać po mnie ekspedycję ratunkową. Schemm westchnął i usiadł na jednej ze skórzanych kanap, które ustawiono w odpowiedniej odległości od kominka. Sięgnął po jakieś czasopismo ze stolika obok i udawał że czyta.
– Czy w takim domu nie nawiedza pana uczucie klaustrofobii?
Schemm znów westchnął, tym razem z niesmakiem, niczym stara dewotka którą doleciał zapach dżinu z ust pastora.
– Niech pan usiądzie, Herr Gunther – zaproponował.
Zignorowałem go. Miętosiłem w kieszeni moje dwieście marek, pomagało mi to nie zasnąć. Podszedłem do biurka i przyjrzałem się jego powierzchni obitej zielonej skórą. Leżał tam rozcięty egzemplarz „Berliner Tageblatt”, binokle, pióro i stała ciężka mosiężna popielniczka, w której spoczywał niedopałek cygara. Tuż obok leżało pudełko hawańskich Black Wisdom. Obrazu dopełniał stos listów i kilka fotografii w srebrnych ramkach.
Spojrzałem na Schemma, który przeglądał gazetę z zamkniętymi oczami, przysypiając i wziąłem do ręki jedną z fotografii. Kobieta była ciemnowłosa, ładna, o dość obfitych kształtach, co mi osobiście zawsze się podobało, choć sądząc po jej sukni, mogłem ocenić że nie wybrałaby mnie jako towarzysza do pokolacyjnej pogawędki.
– Piękna, prawda? – usłyszałem czyjś głos, dobiegający od drzwi biblioteki. Schemm zerwał się na równe nogi. Głos był dźwięczny, miał lekki berliński akcent.
Odwróciłem się i zobaczyłem mężczyznę mikrej postury.
Miał zaczerwienioną, obrzękłą twarz, na której malowało się przygnębienie. Schemm nisko się ukłonił, a ja wymamrotałem jakiś komplement pod adresem dziewczyny ze zdjęcia.
– Herr Six – zwrócił się do niego Schemm uniżonym tonem nałożnicy sułtana – pozwoli pan przedstawić sobie Herr Bernharda Gunthera. – Spojrzał w moją stronę i jego ton dostosował się do stanu mojego konta bankowego.
– Oto pan doktor Hermann Six. – To zabawne, pomyślałem, że w wyższych sferach wszyscy noszą tytuł doktora. Wyciągnąłem dłoń, a mój nowy klient trzymał ją niepokojąco długo w uścisku i wpatrywał się we mnie.
Z doświadczenia wiedziałem że wielu klientów tak robi, uważają się za doskonałych znawców ludzi, a nie mają ochoty powierzać swoich kłopotów komuś kto wygląda na nieuczciwego chytrusa. Oczy Sixa były błękitne, duże i wyłupiaste, dziwnie szkliste, jakby przed chwilą wyszedł z chmury gazu. Nagle zrozumiałem, że ten mężczyzna przed chwilą płakał.
Six wypuścił moją dłoń i wziął do ręki fotografię, której się przyglądałem.
Wpatrywał się w nią przez chwilę i głęboko westchnął.
– To moja córka – powiedział zdławionym głosem.
Skinąłem głową. Odstawił fotografię na biurko i odgarnął z czoła siwe włosy. – Nie żyje.
– Strasznie mi przykro – powiedziałem współczującym tonem.
– Zupełnie niesłusznie – odparł. – Gdyby żyła, nie miałby pan okazji do zarobienia kupy pieniędzy. – Zamieniłem się w słuch. Ten rzeczowy ton był mi bardziej bliski. – Widzi pan, została zamordowana. – Zrobił pauzę, czekając na moją reakcję, to również robiło wielu klientów, ale tym razem byłem pod wrażeniem.
– Zamordowana... – powtórzyłem niemądrze.
– Zamordowana. – Dotknąl swego słoniowego ucha, po czym schował powykręcane ręce do kieszeni workowatego granatowego ubrania. Nie mogłem nie zauważyć, że mankiety jego koszuli są wystrzępione i brudne.
Nigdy dotąd nie spotkałem żadnego magnata stali (słyszałem skądinąd wcześniej że Herr Six jest jedynym z największych przemysłowców w Zagłębiu Ruhry), ale wydało mi się to dziwne. Zakołysał się na nogach i spojrzałem na jego buty. Buty mogą nam dużo powiedzieć o człowieku który je nosi. Była to chyba jedyna rzecz jakiej nauczyłem się od Sherlocka Holmesa. Buty Sixa nadawały się tylko do natychmiastowego wysłania ich do Pomocy Zimowej – to znaczy nazistowskiej organizacji dobroczynnej, która zbierała używaną odzież. Cóż, ostatnio niemieckie buty nie należały do najtrwalszych i były takimi samymi ersatzami jak kawa, masło czy tkaniny.
Ale wracając do Herr Sixa trudno mi było wyobrazić sobie, że jest aż tak zdruzgotany, iż sypia w ubraniu i chodzi w łachach. Nie – doszedłem do wniosku – jest raczej jednym z tych ekscentrycznych milionerów o których czytuje się w gazetach, którzy nie wydadzą ani grosza bez potrzeby, dzięki czemu zresztą udaje im się zbić fortunę.
– Została z zimną krwią zastrzelona – powiedział z goryczą. Zrozumiałem ze zanosi się na dłuższy seans i wyciągnąłem papierosy.
– Mogę zapalić? – spytałem. Six jakby ocknął się.
– Zechce pan wybaczyć, Herr Gunther – westchnął ciężko. – Zapomniałem o moich obowiązkach jako gospodarza.
Może ma pan ochotę na drinka, albo na coś innego? – To „coś innego” bardzo mi się spodobało, zobaczyłem już oczami wyobraźni wygodne łóżko, ale poprosiłem tylko o mokkę. – A ty, Fritz?
Schemm drgnął.
– Dziękuję bardzo – szepnął pokornie. – Napiłbym się chętnie wody. – Six pociągnał za sznurek dzwonka i wziął z pudełka na biurku grube, czarne cygaro. Poprowadził mnie do drugiej sofy stojącej prze kominkiem i usiadłem naprzeciwko Schemma. Six wziął patyczek i wsunął w ogień. Potem zapalił nim cygaro i usiadł obok prawnika. Z tyłu otworzyły się drzwi i wszedł młody mężczyzna, około trzydziestki. Binokle na szerokim, niemal negroidalnym nosie nijak nie pasowały do jego atletycznej postury. Zdjął je, spojrzał na mnie, po czym na swego chlebodawcę.
– Czy jestem panu potrzebny, Herr Six? – spytał.
Miał lekki frankfurcki akcent.
– Nie, nie Hjalmarze – odparł Six. – Idź spać. Powiedz tylko Farrajowi, żeby przyniósł nam filiżankę mokki, szklankę wody i dla mnie to co zwykle.
– Tak jest, Herr Six. – Znów spojrzał na mnie. Zacząłem się zastanawiać, czy moje pojawienie się jest mu na rękę i zanotowałem w myśli, że muszę z nim przy pierwszej okazji chwilę pogadać.
– Aha, jeszcze jedno – powiedział Six, odwracając się w stronę drzwi. – Przypomnij mi jutro rano, żebym omówił z tobą przygotowania do pogrzebu. Zajmiesz się tym w czasie mojej nieobecności.
– Tak jest, Herr Six. – Powiedział nam dobranoc i wyszedł zamykając drzwi. – No tak, Herr Gunther. – Six mówił z cygarem w kącie ust, co nadawało mu trochę wygląd sędziego na boisku, a jego głos brzmiał jak głos dziecka próbującego mówić z cukierkiem w ustach. – Przepraszam że ściągnąłem tu pana o takie porze, ale jestem bardzo zajętym człowiekiem. I powinien pan to sobie zapamiętać, że bardzo zależy mi na mojej prywatności.
– Niemniej, Herr Six, coś mi się wydaje że o panu słyszałem.
– Bardzo możliwe. Ze względu na moją pozycję patronuję wielu akcjom dobroczynnym. Bogactwo zobowiązuje.
Wiedziałem co teraz nastąpi i w myśli ziewnąłem.
Ale na głos powiedziałem:
– Rozumiem – to z takim przekonaniem, że chwilę wahał się, nim wygłosił przygotowane zdania, które już tyle razy słyszałem: „zależy mi na całkowitej dyskrecji”; „nie życzę sobie ingerencji władz w moje sprawy”; „chodzi mi o całkowitą poufność” itd. W mojej pracy ciągle się zdarza, że ludzie udzielają mi dokładnych instrukcji, jak mam się ich sprawami zajmować, zupełnie jakby mi nie dowierzali i jakbym dzięki pracy dla nich miał znaleźć się na wyższym szczeblu drabiny społecznej.– Gdybym mógł więcej zarobić jaki wywiadowca nieprywatny, dawno bym nim został – oświadczyłem. – Ale gadulstwo w moim zawodzie nie popłaca. Wieść o nim szybko by się rozeszła i parę towarzystw ubezpieczeniowych i firm prawniczych, które zaliczają się do moich stałych klientów, poszukałoby sobie kogoś innego. Proszę pana, wiem przecież, że pan mnie dobrze sprawdził, przejdźmy więc do rzeczy.
To dziwne, ale bogacze lubią, jak się ich obsztorcuje.
Uważają widocznie, że świadczy to o uczciwości. Six z uznaniem skinął głową. W tym momencie do biblioteki wsunął się lokaj i jak na kółkach ruszył po wyfroterowanej posadzce. Zalatywało od niego potem i ostrymi przyprawami. Podał nam kawę, wodę i koniak z nieobecnym wyrazem twarzy człowieka, który sześć razy dziennie wyłącza swój aparat słuchowy. Popijałem mokkę i myślałem, że mógłbym na przykład powiedzieć w tym momencie Sixowi, iż moja dziewięćdziesięcioletnia babka uciekła z Führerem, a lokaj dalej usługiwałby bez zmrużenia oka. Prawie nie zauważyłem, kiedy zniknął.
– Fotografia, którą pan oglądał, pochodzi zaledwie sprzed paru lat, kiedy moja córka uzyskała magisterium.
Potem była nauczycielką w gimnazjum w Dahlem.
Wyciągnąłem pióro, by robić notatki na odwrocie zaproszenia na ślub Dagmarr.
– To zbyteczne – oświadczył Six – nie musi pan nic notować, proszę tylko uważnie słuchać. Po naszym spotkaniu Herr Schemm przekaże panu odpowiednie dossier.
– Była bardzo dobrą nauczycielką, choć przyznaję, że wolałbym, by wybrała inny zawód. Grete – miała na imię Grete, zapomniałem panu o tym powiedzieć – Grete miała piękny głos i pragnąłem, by została śpiewaczką.
W 1930 roku wyszła za mąż za młodego prawnika związanego z Berlińskim Sądem Okręgowym. Nazywał się Paul Pfarr.
– Nazywał się? – spytałem.
Six znów głęboko westchnął.
– Tak, on również został zamordowany.
– Dwa morderstwa?
– Tak. Dwa morderstwa. – Wyjął portfel, a z niego zdjęcie. – To ich zdjęcie ze ślubu. Dużo się z tego zdjęcia nie dowiedziałem, tyle że przyjęcie ślubne, jak większość przyjęć ślubnych w tej sferze – odbywało się w hotelu „Adlon”. Rozpoznałem słynną fontannę w kształcie pagody, ozdobioną rzeźbionymi słoniami. Tym razem ledwo stłumiłem ziewnięcie.
Fotografia nie była zbyt udana, a ja miałem na dzisiaj dosyć ślubów. Oddałem mu ją. – Piękna para – powiedziałem zapalając następnego Muratti. Czarne cygaro Sixa zgasło leżąc na okrągłej mosiężnej popielniczce.
– Grete pracowała w szkole do 1934 roku, kiedy jak wiele kobiet utraciła pracę – rząd zaczął dyskryminować pracujące kobiety. Tymczasem Paul otrzymał posadę w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Wkrótce potem zmarła moja pierwsza żona, Lisa i Grete wpadła w depresję. Zaczęła pić i wieczorami wychodzić z domu. Ale parę tygodni temu wydawało się że przyszła do siebie.
– Six spojrzał ponuro na swój koniak i dopił go duszkiem. – A trzy dni temu w domu Paula i Grete na Lichterfelde-Ost wybuchł w nocy pożar. Przedtem jednak ktoś ich zastrzelił. Mordercy oddali wiele strzałów i obrabowali sejf.
– Wie pan co w nim było?
– Powiedziałem tym facetom z Kripo, że nie mam najmniejszego pojęcia. Umiem czytać między wierszami, więc spytałem:
– Ale minął się pan z prawdą...
– Rzeczywiście nie znam całej zawartości sejfu. Ale wiem o jednej rzeczy, która się w nim znajdowała i to przed nimi zataiłem.
– Dlaczego Herr Six?
– Bo wolę żeby nie wiedzieli.
– A ja mogę się dowiedzieć?
– Ta wiadomość umożliwi panu odkrycie mordercy wcześniej niż to się uda policji.
– I co wtedy? – miałem nadzieję że nie myśli o prywatnej egzekucji, nieprzyjemnie jest walczyć z własnym sumieniem, gdy w grę wchodzi duża suma pieniędzy.
– Nim odda pan mordercę w ręce władz, odzyska pan to, co jest moją własnością. Zależy mi, żeby nie trafiło to w ręce Kripo.
– O co tu chodzi?
– Six założył ręce za głowę i splótł dłonie na karku.
Spojrzał na mnie badawczo.
– Pełna dyskrecja – mruknąłem.
– O biżuterię – odpowiedział. – Widzi pan, Herr Gunther, moja córka nie sporządziła testamentu, wszystko zatem co do niej należało stało się własnością męża.
A Paul wszystko, co posiadał, zapisał Rzeszy. – Potrząsnął głową. – Czy może pan wyobrazić sobie coś podobnie głupiego, Herr Gunther? Wszystko. Wszystko. Trudno w to człowiekowi uwierzyć.
– Był zatem wielkim patriotą.
Six nie dostrzegł ironii. Wzgardliwie parsknął.
– Drogi Herr Gunther, on był nazistą. A naziści uważają, że nikt przed nimi nie kochał ojczyzny. – Uśmiechnął się ponuro. – Ja też kocham mój kraj. I nikt nie robi dla niego tyle co ja. Ale nie życzę sobie, by Rzesza wzbogaciła się moim kosztem. Czy pan mnie rozumie?
– Jeszcze jak.
– Chodzi zresztą nie tylko o to. Klejnoty te były przedtem własnością matki Grete, więc niezależnie od ich wartości są dla mnie cenną pamiątką.
– Ile są warte?
Wtrącił się Schemm.
– Myślę że mogę tu służyć pomocą, Herr Six – oświadczył szperając w teczcze którą położył koło swoich nóg. Wyjął z niej akta i położył na dywanie między kanapami.
– Mam tu ostatnią wycenę polisy ubezpieczeniowej i kilka fotografii. – Podniósł kartkę i przeczytał tonem jak obojętnym, jakby chodziło o miesięczny rachunek za gazety. – Siedemset pięćdziesiąt tysięcy marek.
Aż gwizdnąłem. Schemm zamrugał oczyma i podał mi fotografie. Widywałem wprawdzie większe kamienie, ale tylko na zdjęciach przedstawiających piramidy. Six zaczął opowiadać ich historię.
– W 1925 roku rynek biżuterii był zalany klejnotami, które sprzedawali rosyjscy emigranci, a także bolszewicy, którzy znaleźli skrytkę w pałacu księcia Jusupowa, męża siostrzenicy cara. Wiele z tych klejnotów udało mi się kupić w Szwajcarii – broszkę, bransoletkę i najcenniejszy wśród nich – naszyjnik z dwudziestoma brylantami. Pochodził od Cartiera, ponad sto karatów. Nie muszę panu mówić, Herr Gunther, że taki naszyjnik niełatwo jest upłynnić.
– Nie musi pan. – Może jestem cynikiem, ale sentymentalna wartość klejotów wydała mi się niezbyt istotna, gdy usłyszałem na ile je wyceniono. – Jaki to był sejf?
– To ja za ten sejf zapłaciłem – oznajmił Six. – Tak samo zresztą jak za cały dom. Paul nie miał pieniędzy. Kiedy umarła matka Grete, oddałem córce jej biżuterię i jednocześnie kazałem zainstalować sejf, żeby miała ją gdzie trzymać, ilekroć zabierze ja z banku.
– Więc to znaczy że ostatnio ją nosiła?
– Tak. Na parę dni przed śmiercią była z nami, z moją obecną żoną i ze mną, na balu.
– Więc co to był za sejf?
– Stockinger z zamkiem szyfrowym. Wbudowany w ścianę.
– Kto znał szyfr?
– Moja córka i oczywiście Paul. Nie mieli przed sobą tajemnic, a zresztą on przechowywał tam chyba papiery związane ze swoją pracą.
– Czy któreś z nich miało wrogów?
– Za Paula nie ręczę. Ale jestem pewien że Grete nie miała żadnego wroga. Oczywiście nie mogłem wykluczyć, że córeczka Sixa co wieczór czyściła zęby i odmawiała paciorek, ale nie mogłem nie zauważyć, że Six unika mówienia o zięciu. Już po raz drugi wykręcił się od odpowiedzi.
– A pan? – spytałem. – Tak bogaty i wpływowy człowiek jak pan, musiał chyba narobić sobie wrogów? – Skinął głową. – Czy istnieje ktoś, kto nienawidzi pana tak bardzo, że gotów byłby zabić pańską córkę aby się na panu zemścić?
Zapalił wygasłe cygaro, pyknął i odsunął je od siebie trzymając koniuszkami palców.
– Każda wielka fortuna przysparza wrogów, Herr Gunther – oświadczył filozoficznie.
– Ale to są rywale w interesach, nie gangsterzy. Nie sądzę żeby któremuś z nich przyszło do głowy podobne okrucieństwo. – Wstał i podszedł do kominka. Wielkim mosiężnym pogrzebaczem szturchnął polano zsuwające się z paleniska.
Postanowiłem wykorzystać chwilę jego nieuwagi.
– W jakich stosunkach był pan z zięciem?
– Ależ Herr Gunther, pan się zapomina – uznał za stosowne wtrącić się Schemm, udając zgorszonego moim niedelikatnym pytaniem.
– Zdarzało się, że dochodziło między nami do różnicy zdań – odpowiedział Six. – Ale od żadnego mężczyzny nie można wymagać by zawsze zgadzał się zeswoim zięciem. – Odłożył pogrzebacz. Milczałem. Po chwili podjął: – Jeśli chodzi o kierunek pana śledztwa, pragnąłbym, by ograniczył się pan jedynie do poszukiwań klejnotów. Nie życzę sobie, by wtrącał się pan w nasze sprawy rodzinne. Otrzyma pan honorarium. Ile ono właściwie wynosi?
– Siedemdziesiąt marek dziennie, plus zwrot kosztów własnych.
Skłamałem, mając nadzieję że Schemm tego nie sprawdził.
– A ponadto towarzystwo ubezpieczeniowe „Germania” wypłaci panu pięć procent wartości odzyskanych przedmiotów. Zgadza się pan, Herr Gunther?
Szybko policzyłem w myśli – wypadało mi jakieś trzydzieści siedem tysięcy pięćset. Gdybym dostał taką kasę, byłbym ustawiony na resztę życia. Zacząłem kiwać potakująco głową; reguły gry niezbyt mi się podobały, ale za blisko czterdzieści tysięcy marek Six miał prawo je wyznaczać.
– Ostrzegam pana jednak, że nie należę do ludzi cierpliwych – powiedział. – Żądam rezultatów. I to szybko. Wypisałem panu czek na początek. – Skinął na swojego fagasa i ten podał mi czek. Opiewał na tysiąc marek do odebrania w gotówce w Privat Kommerz Bank. Schemm znów pogrzebał w swojej teczce i wręczył mi list na firmowym papierze „Germanii”.
– Pismo to stwierdza, że został pan zatrudniony przez nasze towarzystwo, celem przeprowadzenia śledztwa w sprawi pożaru. Dom był przez nas ubezpieczony. Jeśli będzie pan miał jakieś problemy, skontaktuje się pan ze mną. W żadnym wypadku nie będzie pan niepokoił Herr Sixa, ani powoływał się na jego nazwisko. Oto dossier zawierające wszelkie informacje, jakie mogą być panu potrzebne.
– Widzę że pomyślał pan o wszystkim – powiedziałem z przekąsem. Six wstał, za nim wstał Schamm, wreszcie wstałem ja.
– Kiedy rozpocznie pan dochodzenie?
– Rano.
– Świetnie. – Six poklepał mnie po ramieniu. Ulrich odwiezie pana do domu. – podszedł do biurka i zaczął przeglądać dokumenty. Przestałem dla niego istnieć. Kiedy znów stałem w tym jego skromnym holu, czekając by lokaj sprowadził Ulricha, usłyszałem jak pod dom podjeżdża auto. Zbyt głośno jak na limuzynę, musiało być to auto sportowe. Trzasnęły drzwiczki, usłyszałem kroki na żwirze i odgłos przekręcanego klucza. Do holu weszła kobieta. Natychmiast ja rozpoznałem, była to Ilse Rudel, gwiazda UFA*(Universum Film Aktiongesellschaft – największa niemiecka wytwórnia filmowa lat międzywojennych, gdzie powstały takie obrazy jak „Metropolis” czy „Błękitny Anioł” z Marleną Dietrich. Przyp. red.). Miała na sobie długie futro z soboli, a pod nim wieczorową suknię z błękitnego atłasu. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, a nie przestawałem się na nią gapić. Było na co popatrzeć. O takim ciele zdarzało mi się tylko śnić i często marzyłem, by ten sen powrócił. Wyobrażanie sobie takiej kobiety z całą pewnością poważnie
przeszkadzało w pracy.
– Dzień dobry – powiedziałem, ale już pojawił się lokaj, znów poruszając się jak złodziej i odwrócił ode mnie jej uwagę zajmując się sobolami.
– Farraj, gdzie jest mój mąż?
– Herr Six, jest w bibliotece proszę pani.
Wybałuszyłem oczy jeszcze bardziej i czułem jak opada mi szczęka. Jeśli ta bogini była żoną gnoma z biblioteki, należało naprawdę uwierzyć w siłę pieniądza.
Wpatrywałem się w nią, gdy szła w stronę drzwi prowadzących do biblioteki. Frau Six – wciąż trudno mi było się pogodzić z tym faktem. Jasnowłosa, wysoka – bił od niej blask, niczym od złota na szwajcarskim koncie jej męża. W wyrazie ust było coś, co wskazywało, że zawsze dostaje to czego pragnie. I to w gotówce. W prześlicznych uszach błyszczały klipsy, poczułem zapach wody kolońskiej numer 4711. Kiedy już byłem pewien, że bogini minie mnie nie zauważając, podniosła wzrok i powiedziała chłodnym tonem:
– Nie wiem kim pan jest, ale dobranoc. – I nim zdążyłem się do niej odezwać, a kto wie czy bym się na nią nie rzucił, zniknęła w drzwiach biblioteki. Zwilżyłem językiem usta. Spojrzałem na zegarek. Była trzecia trzydzieści.
Pojawił się Ulrich.
– Nie dziwię się teraz, że on czuwa do późnej nocy – powiedziałem i poszedłem za szoferem.

d330h7p
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d330h7p

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj