Rozdział XI
KOBIETY W ŻYCIU BEETHOVENA
1
O kobietach w życiu Beethovena, w porównaniu z innymi sławnymi kompozytorami, wiemy bardzo mało. Jest to niezwykłym, a nawet jedynym w swoim rodzaju paradoksem: w biografii człowieka, którego banalne codzienne polecenia się zachowały; którego ulotne, rzucone przy obiedzie słówko natychmiast podchwytywał i skrupulatnie utrwalał na papierze (często nadmiernie wyolbrzymiając jego znaczenie) któryś z gorliwych uczniów; którego ulubione wina, pieśni, wiersze i utwory prozą zostały spisane i którego postępowanie w interesach nie jest nam obce; człowieka, który, choć mimo woli, pozostawił nam wgląd w szczegóły żałosnych machinacji mających mu umożliwić posiadanie dziecka i zaspokojenie ojcowskich uczuć; artysty, który – cóż za rzadkość! – dawał nam od czasu do czasu wgląd w swój warsztat twórczy – wśród całej tej topografii faktów i wrażeń natrafiamy na jedno niepewne miejsce, gdzie stopa badacza nie znajduje stałego oparcia. Iluż to biografów zapuszczało się na ten grząski teren, a jednak nikt nie jest pewny,
gdzie i kiedy szukać kobiet ważnych w życiu miłosnym Beethovena i jak ściśle splotły się one z jego istnieniem! Znamy, oczywiście, nazwiska tych, które w taki czy inny sposób były z nim związane. A nawet więcej niż nazwiska, gdyż znamy wiele faktów z ich biografii. Jednak ani razu – dosłownie ani razu – nie mamy pewności, czy między Beethovenem a którąś z nich nawiązały się normalne stosunki miłosne łączące mężczyznę z kobietą. Wiemy, że Beethoven kochał. Czy miłość ta była kiedyś w pełni odwzajemniona, czy została kiedyś spełniona?
Wiele wiemy o kłótliwej żonie Haydna i o pociesze, jaką znalazł u Luigii Polzelli w Eszterház, a później u ładnej i usłużnej Angielki, wdowy Johannie Schroeter. Wiemy niemało o silnym pociągu seksualnym Mozarta do Constanze, o „sekrecie”, który jej powierzył, o ich atakach zazdrości, o jego flirtach. Przez życie Richarda Wagnera przeszedł cały orszak kariatyd, od Minny Planner poczynając, poprzez Mathilde Wesendonk i Cosimę Bülow, aż po Judith Gautier, na której łonie wypłakiwał się jako mężczyzna sześćdziesięciotrzyletni. Afery miłosne Wagnera są starannie udokumentowane, i to w niemałym stopniu przez same zainteresowane panie.
A Beethoven? Tu mamy sprzeczne legendy, niewyraźne aluzje świadków, parę jego własnych niejasnych listów noszących niepełną datę, pozbawiony zazdrości wybuchowy list napisany do Nieśmiertelnej Ukochanej, jedną wzmiankę o Dalekiej Ukochanej, Die Ferne Geliebte, mgliste wspomnienia, strzępki wieloznacznych uwag, trochę plotek, tajemnicze aluzje, które można interpretować dowolnie i które tak właśnie bywały interpretowane. Niewiele ponadto. Na próżno szukamy oczywistego, zwykłego faktu, jasnego stwierdzenia. Nie było kobiety, która by powiedziała bodaj te parę słów: „Tak, kochałam Beethovena i należałam do niego”. Nie było kobiety, która by oznajmiła wyraźnie: „Beethoven mnie kochał”. Owszem, jedna to zrobiła, ale ona właśnie była notoryczną kłamczuchą.
Jeszcze za życia Beethovena opowiadano sobie sprzeczne historie o jego życiu miłosnym, a rozmnożyły się one po jego śmierci. Lista ukochanych kompozytora bywa długa lub krótka, zależnie od tego, kto ją sporządza. Co do Nieśmiertelnej Ukochanej, istnieje co najmniej siedem kandydatek na adresatkę tego enigmatycznego tytułu.
Po co ta cała tajemniczość? W dużej mierze sam Beethoven ponosi za nią odpowiedzialność, częściowo mogła ona wynikać z pozycji towarzyskiej kobiet, przed którymi otwierał swoje serce. Za powód tłumaczący to milczenie można też uznać obyczaje tamtych czasów. Wreszcie, nie sposób całkowicie uwolnić od winy najważniejszego z jego biografów.
Zaczynając od tego ostatniego punktu, pozwolę sobie powiedzieć, że nie było biografa dokładniejszego i uczciwszego niż Alexander Wheelock Thayer. Czyniąc biografię Beethovena dziełem swojego życia, pracowicie zbierał fakty, starannie je przesiewał i pisał prawdę. Ale Thayer pochodził z Nowej Anglii, był „szczerym bostończykiem” (choć nie z urodzenia) i żył w czasach królowej Wiktorii, kiedy nie mówiło się swobodnie o czyimś życiu erotycznym. Nieraz Życie Beethovena Thayera dowodzi bezpośrednio, że zataił część faktów, którymi rozporządzał, a o innych celowo pisał mgliście. Przemilczenia te zauważyło kilku badaczy, między innymi Ernest Newman. Niechaj kilka fragmentów książki Thayera zilustruje jego postawę:
Beethoven nie był wyjątkiem od tej powszechnej reguły, że ludzie genialni znajdują przyjemność w serdecznych i długotrwałych przyjaźniach z kobietami wyższego umysłu i kultury – nie mówię tu o owych „podbojach”, które według Wegelera już w pierwszych trzech latach pobytu w Wiedniu mu się „zdarzały”, a które byłyby trudne, jeżeli nie wręcz niemożliwe, dla niejednego Adonisa. Te sprawy puśćmy w niepamięć, nawet gdyby dotyczące ich szczegóły były nam dziś dostępne.
Skoro spędził całe swoje życie w tego rodzaju środowisku, w którym ślubowanie celibatu bynajmniej nie było ślubowaniem czystości, w którym dzieci kardynała czy arcybiskupa nie uważały bynajmniej swojego pochodzenia za sekret ani rzecz wstydliwą, w którym nieprawe potomstwo książąt i magnatów szczyciło się swoim pochodzeniem i budowało na nim niebezpodstawne nadzieje na awans i powodzenie w życiu, w którym umiarkowane zaspokajanie potrzeb seksualnych nie zasługiwało na potępienie większe niż zaspokajanie innych potrzeb naturalnych, nonsensem jest przypuszczać, aby Beethoven mógł mieć purytańskie skrupuły w tym względzie. Ci, którzy mieli okazję i możność stwierdzić fakty, wiedzą, że ich nie miał, są także świadomi, że nie zawsze udawało mu się uniknąć przykrych konsekwencji wynikających z przekraczania zasady absolutnej czystości. Odznaczał się jednakże zbytnią szlachetnością, aby kiedykolwiek brać udział w scenach niskiej rozpusty albo, kiedy był jeszcze młody, zniżać się do poufałych żartów, tak niegdyś
pospolitych między dziewczętami w gospodach a gośćmi. Kiedyś, według relacji starszego Simrocka, w czasie podróży do Mergentheima, opisanej wcześniej na kartach tej książki, zdarzyło się w pewnej gospodzie, w której towarzystwo jadło obiad, że jeden z młodych ludzi namówił usługującą dziewczynę, aby wypróbowała siłę swoich wdzięków na Beethovenie. Przyjął jej awanse i poufałości z odpychającym chłodem, a kiedy ona, zachęcana przez innych, nadal go napastowała, stracił cierpliwość i położył kres tym natarczywym zalecankom, dając jej śmiało po uchu.
Thayer powtarza tu historyjkę przynoszącą niewiele zaszczytu zarówno galanterii młodego Beethovena, jak i jego poczuciu humoru. Nie mówi konkretnie, kim byli ludzie, „którzy mieli okazję i możność stwierdzić fakty” (może był to on sam?), ani o jakie to „przykre konsekwencje”, których Beethovenowi nie zawsze udawało się uniknąć, chodziło. O jeden ustęp niżej pisze dalej:
Można by tu podać nazwiska dwóch mężatek, do których w późniejszym okresie życia Beethoven był serdecznie przywiązany, nazwiska, które, jak dotąd, uszły oczu książkowych szperaczy, a zatem są tu pominięte. Pewni przyjaciele Beethovena zwykli żartować sobie z niego w związku z tymi paniami i nie da się zaprzeczyć, że on raczej lubił te żarty, nawet kiedy insynuacje, że uczucia jego wychodziły poza granice platoniczne, były dość grubiańskie; staranne jednak badania nie wydobyły na światło dzienne żadnych dowodów, aby bodaj w tych przypadkach okazał się niewierny swoim zasadom.
Jeśli tak było, to dlaczego Thayer nie podaje nazwisk owych dwóch mężatek?
Thayer wciela do swojej książki niektóre wspomnienia spisane przez doktora Aloisa Weissenbacha, chirurga i pisarza, który poznał Beethovena w 1814 roku, cieszył się krótką z nim znajomością i żywił dla niego niezmierny podziw. W swojej książce Moja podróż na kongres wiedeński Weissenbach pisał: „Co do grzechu rozwiązłości – [Beethoven] jest bez zarzutu”. Thayer komentuje te słowa: „Wspomnienia [Weissenbacha] dotyczą ignorancji Beethovena co do wartości pieniądza, nieskazitelności jego obyczajów (co niestety nie jest prawdą) i nieregularności jego życia”.
„Co niestety nie jest prawdą” – tu dopiero Thayer daje nam do myślenia! Mamy dowody dalszych przemilczeń biografa, o których będziemy mówili w związku z problemem, czy Beethoven cierpiał, czy nie cierpiał na chorobę weneryczną. Na razie wystarczy wspomnieć, że, jak się zdaje, delikatność nie pozwoliła Thayerowi powiedzieć wszystkiego, co wiedział.
Ale dlaczego same kobiety milczały? Zdawałoby się, że kobieta chętnie oznajmia światu swoją miłość. Że chwali się zażyłością z człowiekiem sławnym. Że szuka okazji, aby wpisać swoje imię do diariusza historii. Że oczarowanie Beethovena uzna za osiągnięcie znoszące wszelką moralną cenzurę. Istnieje jedno prawdopodobne wyjaśnienie, które podsuwa nam Wegeler: „o ile wiem, wszystkie jego ukochane należały do wyższych sfer towarzyskich”. Wszystkie należały do arystokracji; nie dlatego, oczywiście, że Beethoven był snobem, ale dlatego że w takich właśnie kręgach się obracał. Trzeba samemu wczuć się w austriackie obyczaje z początku XIX wieku, aby zrozumieć, jak szeroka przepaść dzieliła arystokratę od człowieka pospolitego pochodzenia, szczególnie jeżeli ten ostatni był mężczyzną, a arystokrację reprezentowała kobieta. To, że panie z arystokracji darzyły Beethovena szacunkiem, przyjaźnią, podziwem – a nawet, jako artystę, uwielbieniem – nie zaprzecza faktowi, że kobieta tego rodzaju nie przyznałaby się do romansu
z mężczyzną z niższej sfery, choćby był Beethovenem.
Poza tym w ówczesne życie towarzyskie wkradła się hipokryzja, będąca produktem ubocznym romantyzmu. Swobodne, śmiałe i hultajskie życie seksualne XVIII wieku uznało konieczność zachowywania pozorów. Pociąg erotyczny ukryto pod górnolotnym poetyzowaniem. Gaskonady francuskich powieściopisarzy ustąpiły sentymentalnym opowieściom autorów niemieckich, którzy wyczarowywali cnoty tam, gdzie ich nie było. Z czasem tendencja ta doprowadziła w Anglii do wiktoriańskiego zakłamania, a w Niemczech stworzyła ideał jasnej dziewczyny o złotych warkoczach, której miejsce było w domu, a której dewiza, według Wilhelma II, brzmiała: Kaiser, Kinder, Kirche und Che („Cesarz, dzieci, kościół i kuchnia”). Rozwiązłość była prawdopodobnie nie mniej powszechna, ale krzewiła się w ukryciu. W latach przypadających na dojrzałość Beethovena zaczęły powstawać w Niemczech „Stowarzyszenia cnoty” (Tugendbunde); głosiły one frazesy zarówno patriotyczne, jak moralne. Podwójny kodeks moralny obowiązywał w najlepsze z początkiem pierwszego
dziesięciolecia XIX wieku: mężczyznom wolno się było zabawiać z dala od małżeńskiej sypialni, ale gdyby kobieta pozwoliła sobie na to, musiałaby ukrywać swoje postępowanie albo stawić czoło towarzyskiemu ostracyzmowi. Znajome Beethovena nie były kobietami, które by publicznie głosiły swoją miłość.
Jednak to sam Beethoven był głównym źródłem tej skrytości. W sprawach miłości był tajemniczy, przewrażliwiony i milczący, w wyznaniach wieloznaczny. Czasem odnosi się niemal wrażenie, że igrał z ciekawością swoich przyjaciół. A jednak miłość nie stanowiła dla niego igraszki. Była to sprawa poważna – poważna w rozkoszy, nadziei, rozczarowaniu, niepokoju.
„Niepewność”, to słowo najlepiej określa jego poszukiwanie miłości. To dumne serce potrzebowało jej, nawet bardzo, i często jej szukało. Ale kiedy znajdował miłość, prędzej czy później wycofywał się jakby z lękiem. Nie mógł się wiązać. Nie chodziło tu o praktyczne trudności, o towarzyską pozycję kobiety, jego głuchotę, dolegliwości czy nieporządne gospodarstwo – ostatecznie to nie one stały na drodze do trwałych związków czy planów małżeńskich, lecz jakieś wewnętrzne niezdecydowanie Beethovena, jak gdyby był niechętny miłości w swoim sercu, gdzie dzieliłaby ona mieszkanie z muzyką. Może nigdy nie spotkał właściwej kobiety. Może, co bardziej prawdopodobne, podświadomie nie chciał jej znaleźć. Kiedy płonął, był to ogień strzelający wysoko, ale szybko wygasający.
Nawet wtedy, kiedy już musiał wiedzieć, że nie ma lekarstwa na jego głuchotę, nie wyrzekł się miłości. „Bo miłość... co potrafi, na to się i waży...” – podkreślił te słowa w Romeo i Julii, jednej ze swoich ulubionych sztuk. Mizoginistą nie był na pewno. Napisał do Riesa, że nie jest Weiberfeind, wrogiem kobiet. W tym samym liście (z 8 maja 1816 roku) pisze: „Niestety, nie mam żony”. Daje do zrozumienia, że spotkał tylko jedną kobietę, z którą chciał się ożenić, ale „która na pewno nigdy nie będzie do mnie należała.” Znów jednak wyraża się tajemniczo: nie mówi Riesowi, kto to jest.
Pod względem seksualnym był człowiekiem normalnym, miał potrzeby normalnego mężczyzny. Kobiety pociągały go fizycznie i duchowo. I on był dla kobiet pociągający. Na pewno prezentował im się od najlepszej strony, eksponując swoją szlachetność i głęboką czułość, którą słyszały w jego kompozycjach i improwizacjach. Oprócz wypowiedzi Wegelera o jego „kilku podbojach”, mamy zdanie doktora Andreasa Bertoliniego, przyjaciela i lekarza Beethovena w latach 1806–1816, który zapisał, że był on ustawicznie w coś uwikłany i „nie zawsze umiał się wywikłać bez szkody” (...daneben miselte er auch gewöhnlich, wobei er nicht immer gut wegkam. Słowo miseln, używane przez Goethego, było modnym wówczas określeniem i znaczyło coś więcej niż „flirtować”, a mniej niż „mieć romans”). „Prawdą jest, jak się dowiaduję – powiada znów Wegeler – i jak wie mój szwagier Stephan von Breuning, Ferdinand Ries i Bernhard Romberg [wiolonczelista i kolega Beethovena z bońskiej orkiestry], że nie było chwili, aby Beethoven nie był zakochany, i to
w najwyższym stopniu”.
I jeszcze jedno świadectwo, słowa Ferdinanda Riesa: „Beethoven z wielką przyjemnością patrzył na kobiety, a szczególnie na ładne młode twarze, i zazwyczaj, kiedy mijaliśmy na ulicy jakąś niebrzydką dziewczynę, odwracał się, spoglądał na nią przenikliwie przez okulary i śmiał się albo robił miny, jeśli zobaczył, że go zauważyła. Kiedy pewnego razu żartowałem na temat podboju, którego dokonał, zdobywając względy pewnej pięknej damy, wyznał, że to ta, która wywarła na nim największe i najtrwalsze wrażenie, trwające mianowicie pełne siedem miesięcy”.
Gerhard von Breuning podsłuchał kiedyś rozmowę swoich rodziców. Jak to się dzieje, pytała jego matka, że Beethoven może podobać się kobietom, skoro nie jest ani przystojny, ani elegancki? A jednak zawsze miał powodzenie, odpowiedział ojciec.
Świadectwa te jednak nie są jednomyślne. Poza Weissenbachem również Ignaz von Seyfried w swoich Studiach nad Beethovenem [Beethoven Studiem] (1832) kategorycznie stwierdza: ,,Beethoven nigdy się nie ożenił i, co dosyć dziwne, nigdy nie miał romansu.” W 1823 roku zbliżył się do Beethovena młody dziennikarz, Johann Chrysostomus Sporschill, i niewątpliwie w wyniku kilku rozmów (nazwisko Sporschilla kilka razy pojawia się w Zeszytach Konwersacyjnych) napisał artykuł dla „Stuttgarter Morgenblatt für gebildete Stände” („Stuttgarska gazeta poranna dla klas wykształconych” – cóż za tytuł dla dziennika!), w którym zapewniał czytelników: „Dla kobiet żywi on głęboki szacunek, a jego uczucia do nich są dziewiczo czyste”. Artykuł ten budzi niesmak i daje nam pojęcie o powszechnie wówczas panującej atmosferze. Niezależnie jednak od tego, czy mogła to być prawda? Czy to możliwe, aby Beethoven żył i umarł w dziewictwie? A może uśmierzał swoje potrzeby seksualne tylko w najbardziej dorywczy i przelotny sposób? Obie te
skrajności nie wydają się prawdopodobne. Jeden z przyjaciół i powiernik jego ostatnich lat, Karl Holz, napisał przecież, że Beethoven zwierzył mu się, mówiąc, iż zawsze długo żałował, ilekroć owa „nieszczęsna potrzeba” ciała zmusiła go do postępku przeciwnego jego lepszej naturze. Sprawa ta jednak wyrażona została za pomocą tak mglistych określeń, że nie możemy mieć pewności, co Beethoven miał na myśli. W rękopisie Fischhoffa znajduje się kopia zapisu z dziennika Beethovena tej treści: „Przyjemność zmysłowa bez zjednoczenia dusz jest i będzie zwierzęca, nie pozostawia po sobie ani śladu szlachetnego uczucia, tylko wyrzut”. Czy słowa te zostały zapisane pod wpływem konkretnego przeżycia? I znów nie możemy być pewni. Schuppanzigh, według relacji Holza, przy pewnej okazji „po wesołej biesiadzie zabrał Beethovena do jakiejś dziewczyny. Przez całe tygodnie później nie mógł się u niego pokazać”.
Rażą nas pewne rzeczy zapisane przez Beethovena w Zeszycie Konwersacyjnym po rozmowie z Schindlerem o Giulietcie Guicciardi: „A gdybym wolał moje siły żywotne oddać temu życiu, to cóż by pozostało dla szlachetniejszego, lepszego [życia]?” Dla tych nieuprzejmych słów musimy szukać usprawiedliwienia, mówiąc, że były to wspomnienia zawiedzionego kochanka (wówczas pięćdziesięciotrzyletniego). Równie niesympatyczne są inne jego moralizatorskie wypowiedzi i czyny. Schindler mówi, że zerwał przyjazne stosunki z pewnym wybitnym kompozytorem i dyrygentem i ledwie raczył odpowiadać na jego ukłon tylko dlatego, że człowiek ten miał romans z żoną innego mężczyzny. Otto Jahn, biograf Mozarta, opowiada, że Beethoven nie chciał grać w obecności niejakiej Madame Hofdemel i dopiero usilne prośby rodziny Czernych sprawiły, że odstąpił od swego postanowienia. Powodem była krążąca powszechnie pogłoska, jakoby dama ta miała romans z Mozartem, romans, w rezultacie którego mąż usiłował pozbawić ją życia, a następnie popełnił
samobójstwo. (Jahn ustalił, że pogłoska ta była fałszywa, Mozart był niewinny.)
[…]