Drzwi zamknęły się z hukiem za Emanciporem Reese’em, wstrząsając lichym zatrzaskiem, po czym znowu zwisły na wytartych, skórzanych zawiasach. Mężczyzna wpatrzył się w wąski, cuchnący stęchlizną korytarz, który miał przed sobą. Ulokowaną na wysokości pasa wnękę po jego prawej stronie oświetlała pojedyncza łojowa świeczka.
W jej blasku widać było plamy wilgoci, spękany tynk oraz maleńki kamienny ołtarzyk Siostry Soliel, pokryty zwiędłymi główkami kwiatów. Na tylnej ścianie, sześć kroków od miejsca, w którym stał, korytarz otwierał się na obie strony. Wisiał tam potężny pałasz z czarnego żelaza o poprzecznym jelcu i gałce z brązu. Zapewne rdza połączyła go już w jedną całość ze spatynowaną pochwą. Gdy Emancipor patrzył na broń swej młodości, jego poorana bruzdami, ogorzała od słońca twarz wyrażała przygnębienie, zwłaszcza wokół oczu. Czuł każde z sześciu, może siedmiu dziesięcioleci swego życia.
Jego żona uciszyła się w kuchni, zajęta podgrzewaniem mokrego piasku. Garnek po porannej owsiance oraz talerze stojące obok niego na drewnianej ladzie nadal czekały na wyszorowanie. Widział ją oczyma wyobraźni: gruba, nieruchoma niewiasta, wypuszczająca z płuc swe krótkie, płytkie, coraz bardziej nerwowe oddechy.
– To ty, Mancy?
Zawahał się. Mógł to zrobić. Cofnąć się, wyjść na ulicę. Znał się na sondowaniu i umiał wiązać węzły. Wszystkie rodzaje węzłów. Niestraszny mu był kołyszący się pokład. Mógł opuścić to cholerne, zawszone miasto, porzucić tę kobietę i wrzeszczące, mizdrzące się bachory, które spłodzili. Mógł… uciec.
– Tak, kochanie – odparł z westchnieniem.
– Czemu nie jesteś w pracy? – zapytała bardziej piskliwym głosem.
Zaczerpnął głęboko tchu.
– Zostałem… – przerwał, a potem dokończył, wypowiadając drugie słowo głośno i wyraźnie: – …bezrobotnym.
– Słucham?
– Bezrobotnym.
– Wylał cię? Wylał? Ty głupi, nieudolny…
– Dzwony! – krzyknął. – Dzwony! Nie słyszysz dzwonów?
W kuchni zaległa cisza.
– Siostry zmiłujcie się! – usłyszał nagle. – Ty idioto! Czemu nie idziesz szukać pracy? Znajdź sobie nową robotę. Jeśli wydaje ci się, że pozwolę ci się tu obijać, podczas gdy nasze dzieci stracą możliwość nauki…
Emancipor westchn¹³.
Kochana Subly. Zawsze była taka praktyczna.
– Już idę, kochanie.
– Wróć, jak znajdziesz robotę. Dobrą robotę. Przyszłość naszych dzieci…
Zatrzasnął za sobą drzwi i wbił wzrok w ulicę. Dzwony nadal nie milkły. Robiło się coraz upalniej. W powietrzu unosił się fetor nieczystości, gnijących małży oraz ludzkiego i zwierzęcego potu. Subly niemalże sprzedała własną duszę w zamian za stary, zniszczony dom, który miał za plecami – czy raczej za dzielnicę, w której się znajdował. Zdaniem Emancipora śmierdziało tu tak samo, jak we wszystkich innych dzielnicach, w których wcześniej mieszkali. Pomijając być może fakt, że rozmaitość gnijących w rynsztokach warzyw była tu większa.
„Lokalizacja, Mancy. Wszystko zależy od lokalizacji.”
Po drugiej stronie ulicy Sturge Weaver wylazł przed swój sklep, by otworzyć zamek żaluzji i odsunąć je na boki. Co chwila spoglądał znacząco na niskie wzgórze kurhanu wznoszące się na ulicy między ich domami.
Ten ospały pierdziel wszystko słyszał. Nie szkodzi. Subly upora się z garnkiem i talerzami w rekordowym czasie, a potem wyjdzie na ulicę i zacznie trzepać jadaczką, wytrzeszczając szeroko oczy w poszukiwaniu współczucia czy czego tam.
To prawda, że musiał znaleźć nową robotę przed zmierzchem, bo inaczej cały szacunek, który udało mu się zdobyć w ciągu sześciu ostatnich miesięcy, zniknie szybciej niż płomień świecy na huraganie, wróci ponure przezwisko „Niefartowny Mancy”, duch dawnych czasów podążający za jego cieniem, i sąsiedzi tacy jak Sturge Weaver znowu zaczną czynić znaki chroniące przed złem, gdy tylko ich drogi się skrzyżują.
Robota. W tej chwili nie liczyło się nic innego. Mniejsza z tym, że, odkąd nastała nowa pora roku, w mieście grasował jakiś szaleniec i co rano znajdowano straszliwie okaleczone ciała mieszkańców Smętnej Laluni. Ich oczy nic nie wyrażały – o ile nadal mieli oczy – a ich ciała… wszystkie te brakujące części. Emancipor zadrżał. Mniejsza z tym, że pan Baltro nie będzie już nigdy potrzebował stangreta – pomijając garstkę bladych, zgarbionych grabarzy, którzy zabiorą go w ostatnią podróż do katakumb, w których spoczywali jego przodkowie, na zawsze kładącą kres jego rodowi. Emancipor otrząsnął się. Gdyby nie makabryczny etap przejściowy, mógłby niemal zazdrościć kupcowi tej ostatniej podróży.
Przynajmniej znalazłbym wreszcie ciszę. Nie chodzi mi oczywiście o Subly, ale o dzwony. Cholerne, jękliwe, wiecznie gderające dzwony…