Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 10:00

Balzac

BalzacŹródło: Inne
d374ken
d374ken

„Wszystko stało się cięższe – praca i długi” – tym lapidarnym zdaniem ujmuje czterdziestoletni Balzac swoje położenie; w ciągu trzech lat spędzonych na wsi, w „Les Jardies”, podejmował rozpaczliwe i wciąż nowe nieudane wysiłki dla spłacenia tej posiadłości. Nigdy nie pracował bardziej gorączkowo, a jednak pojmuje, że nawet pięcioma powieściami rocznie nie umorzy rozrosłych na wszystkie strony długów. Daremnie wyciąga z wszystkich szuflad rozpoczęte dawniej prace, daremnie – jeszcze na wyżynach sławy – oddaje się na usługi obcych ambicji i niezdolności, klecąc anonimowo zbiór maksym napoleońskich dla pewnego poczciwego pończosznika starającego się o Legię Honorową. Kwoty, których mu potrzeba, nie dadzą się uzyskać pracą, muszą zostać wyczarowane. A ponieważ kopalnie Nurry nie dały mu swego srebra, próbuje z kolei dobrać się teraz do nowej kopalni złota.
Tylko przezwyciężając głęboki opór, wbrew samemu sobie, zmusza się Balzac do pracy dla teatru. Zdaje sobie dobrze sprawę, że nie jest powołany do pisania komedii, lecz do stworzenia Komedii ludzkiej. Wewnętrzny instynkt mówi mu, że jego talent nigdy nie może się w pełni rozwinąć w formach dramatycznych. Powieść Balzaka charakteryzują nie wielkie sceny, lecz powolne chemiczne przemiany charakterów, ich związek ze środowiskiem i krajobrazem. Potrafi pisać tylko rozlewnie, trzeba mu pełni i przestrzeni, i nie jest przypadkiem, że wszystkie dramatyczne przeróbki jego powieści wypadły słabo. Każda z jego postaci sprawia wrażenie sztuczne w wąskim wykroju kulis, ponieważ brak jej subtelnej gry odcieni i logicznych przejść.
Mimo to, przy skoncentrowanej woli i skupieniu sił, geniusz Balzaka utorowałby sobie prawdopodobnie drogę do mistrzostwa również w dziedzinie dramaturgii. Lecz Balzac ani myśli skoncentrować wolę i wytężyć siły w tym kierunku. Dawno już minęły jego sny z ulicy Lesdiguières, aby zostać nowym Racine’em czy Corneille’em. W tej chwili traktuje teatr jako jeden ze środków zdobycia pieniędzy poza literaturą – zimna, obojętna spekulacja, której nie stawia artystycznie wyżej od hodowli ananasów lub giełdowych transakcji. Cynicznie i chłodno pisze przed swą podróżą sardyńską do pani Carraud:
„O ile nie uda mi się to przedsięwzięcie, rzucam się na łeb, na szyję w objęcia teatru.” Jest to dla niego jedynie ostatnia szansa, obiecująca „większe zyski od moich książek”. Z ołówkiem w ręku oblicza, że sztuka mająca powodzenie może przynieść sto i dwieście tysięcy. Rzecz prosta, nie jest wcale pewne, że od razu za pierwszym zamachem odniesie taki sukces. Ale gdy napisze się dziesięć, dwadzieścia sztuk w roku, można z matematyczną pewnością obliczyć, że kiedyś wyciągnie się wielki los.
Ten rodzaj kalkulacji – dwadzieścia, trzydzieści sztuk rocznie – pokazuje już z góry, jak mało trudu i inwencji zamierza Balzac włożyć w swoje sztuki. Chce je rzucić z tym samym lekkim gestem, z jakim rzuca się luidora na stół ruletki; wszak nie zasługa, lecz przypadek rozstrzyga. Projekt przyszłej dramaturgicznej produkcji jest całkiem jednoznaczny. Robotą główną i najważniejszą będzie wyszukanie dyrektora teatru, z którym mógłby zawrzeć jak najbardziej korzystny kontrakt i który wypłaciłby mu możliwie dużą zaliczkę. Do tej najtrudniejszej pracy musi wyzyskać całą moc swego nazwiska, żarliwość swej wymowy i całą pomysłowość. Po załatwieniu tej sprawy pozostanie bagatelka: dostarczenie w oznaczonym terminie sztuki – po prostu fraszka w porównaniu z herkulesowym zadaniem zdobycia grubszej zaliczki. Pomysłów ma wszak taki Balzac mnóstwo, nadto w szufladach z tuzin dawnych prób. Weźmie sobie „murzyna”, jakiegoś taniego człowieka, opowie fabułę dramatu, a potem w ciągu dwóch, trzech nocy doda jego dziełu blasku
i wigoru. W ten sposób, poświęcając jednej sztuce nie więcej jak trzy, cztery dni, można będzie wygodnie lewą ręką spłodzić ich na rok dziesięć lub dwadzieścia, prawa zaś z dawną starannością i żarem będzie pisała prawdziwe dzieła – powieści.
Sfabrykowanie sztuki, która ma przynieść sto tysięcy dochodu, wydaje się Balzakowi taką błahostką, że nie zadaje sobie nawet trudu wyszukania odpowiedniego i naprawdę utalentowanego współpracownika. Bierze pierwszego lepszego, który się nawinął, podupadłego bohémien, Karola Lassailly, nie mającego pojęcia o teatrze; nawet najżyczliwsi krytycy nie wykryli u niego szczypty talentu. Skąd wytrzasnął tego biednego neurastenika – istną karykaturę o smętnej fizjonomii, fantastycznie dużym nosie i dekadenckiej fryzurze – nikt nie wie. Może spotkał go na ulicy lub w kawiarni. W każdym razie wlecze zdumioną ofiarę, nie pytając jej zgoła o kwalifikacje, do „Les Jardies”, jako swego gościa i współpracownika, aby jeszcze tego samego dnia rozpocząć z nim pisanie tragedii. W rzeczywistości rozpoczyna się komedia, jedna z najzabawniejszych w życiu Balzaka.
Biedny Lassailly nie ma pojęcia, jakie zamiary żywi wobec niego Balzac, kiedy wśród burzliwych tyrad ciągnie go do Ville d’Avray. Nie ma ani pomysłu, ani słabego choćby wyobrażenia, jak należy pisać sztukę. Zrazu nikt też tego nie żąda, Balzac zasypuje go huraganowym ogniem projektów i planów, po czym wygłodniały biedak dostaje porządny obiad. Czas posiłku u Balzaka przypada na godzinę piątą wieczór. Wnoszą obfite jadło i raczą smętnego cygana winami, jakich nigdy nie pił. Z wolna poprawia mu się humor i może doprawdy potrafiłby w tej chwili doradzić Balzakowi i natchnąć go. Cóż, kiedy ku jego zdumieniu Balzac o godzinie szóstej podnosi się od stołu i każe mu iść spać.
Lassailly, dla którego dzień, jak dla całej cyganerii, rozpoczyna się dopiero wieczorem i który od lat dziecięcych nie kładł się o szóstej, nie śmie się sprzeciwiać. Prowadzą go do jego pokoju, rozbiera się posłusznie i zasypia snem sprawiedliwego po tak obfitej libacji. Śpi i śpi. Aż tu wśród najlepszego snu o północy ktoś silnie nim potrząsa. Przed jego łóżkiem stoi niby widmo Balzac w białym habicie i każe mu wstać. Czas rozpocząć pracę. Nieszczęśnik, nie przyzwyczajony do Balzakowskiego trybu życia, do przestawienia dnia i nocy, podnosi się z westchnieniem, nie odważając się opierać swemu nowemu panu i chlebodawcy. Zaspany i rozstrojony musi do szóstej z rana wysłuchiwać dyspozycji pisarza. O godzinie szóstej Balzac pozwala mu iść z powrotem do łóżka; w dzień, gdy Balzac pracować będzie nad powieścią, Lassailly ma skreślić pierwsze sceny, po czym o północy przedłożyć brulion do wspólnego opracowania.
O północy! Biedny Lassailly traci zupełnie głowę. Z samego strachu przed absurdalnym terminem śpi źle i pracuje jeszcze gorzej. Podczas nocnego posiedzenia Balzac odrzuca nędzny tekst i wydaje rozkaz ponownego opracowania sztuki. Daremnie wysila Lassailly przez kilka dni wyjałowiony mózg. Dobre jadło nie smakuje już niewolnikowi, sen odjęła mu świadomość, że od północy do rana czeka go nowa dyskusja. Pewnej nocy, gdy Balzac zbliża się do jego łóżka, nie zastaje w nim współpracownika. Współpracownik czmychnął. Zamiast niego znajduje na stole list:
„Uważam za swój obowiązek porzucić pracę, jaką Pan mi w swym wielkim zaufaniu powierzył. Przez całą noc wysilałem umysł, ale nie przyszło mi do głowy nic godnego napisania, co odpowiadałoby dramatycznym warunkom Pańskiego projektu. Nie śmiałem powiedzieć tego Panu wprost, lecz nie ma sensu, abym jadał nadal Pański chleb. Jestem w rozpaczy, że mój mózg okazał się tak jałowy. Była to piękna okazja i miałem najlepszą wolę uwolnienia się za jednym zamachem od wszystkich moich trudności...”
Ta dezercja przychodzi tak nagle, że Balzac nie ma czasu szukać nowego współpracownika. Musi więc tę Pierwszą pannę (Première demoiselle) czy też, jak ją później nazwał, Szkołę małżeńską (L’école de mènages) sam dokończyć, aby otrzymać z teatru „Renaissance” przyrzeczone sześć tysięcy zaliczki. Podczas gdy pracuje nad ostatnim aktem, aby jak najszybciej zawrzeć kontrakt, nie mniej niż dwudziestu zecerów składa akt pierwszy. Już po kilku dniach może dostarczyć niedonoszony płód. Ale teraz musi na sobie doświadczyć, że dyrektorom teatrów sława powieściopisarska jest całkiem obojętna i że liczą tak samo na dochodowość sztuki jak Balzac na zaliczki. Dyrektor chłodno odrzuca sztukę. Podmuch rzeczywistości rozwiał znowu wymarzone setki tysięcy, Balzac zaś nie napisał nic innego jak nowy epizod Straconych złudzeń.
Kto inny byłby upokorzony lub zniechęcony, u Balzaka jednak niepowodzenia mają zawsze ten efekt, że podwajają jego energię. Czyż inaczej było z powieściami? Czy i tutaj nie odtrącono go najpierw i nie próbowano przez całe lata odbierać mu odwagi? Zabobonny z natury, upatruje nawet w tym pierwszym fiasku pewną gwarancję przyszłego sukcesu.
„Moja kariera teatralna będzie się rozwijała podobnie jak moja kariera literacka; moje pierwsze dzieło zostanie odrzucone.”
A więc napisać nową sztukę! Zawrzeć nową umowę!
Ponieważ Balzac, nie nauczony doświadczeniem, zamiast pisać prawdziwy dramat przenosi doń żywcem wątek i dialogi powieściowe, nowa sztuka nie wypada lepiej. Natomiast kontrakt jest tym razem lepszy. Balzac nie chce narazić się powtórnie na upokorzenie i odrzucenie sztuki. Harel, dyrektor teatru „Porte Saint-Martin” musi się z góry zobowiązać do przyjęcia nie napisanej jeszcze sztuki i do jej natychmiastowego wystawienia. Dzięki szczęśliwemu przypadkowi Balzac dowiedział się, że Harel gwałtownie poszukuje mocnej sztuki, proponuje mu zatem udramatyzowanie swojego Vautrina. Harel zapala się do tego pomysłu. Vautrin dzięki Ojcu Goriot i Straconym złudzeniom jest postacią tak popularną, że na scenie, zwłaszcza zagrany przez słynnego Fryderyka Lemaitre’a, będzie nie lada sensacją. Nareszcie odnalazły się dwie iluzje – dramatopisarza oraz dyrektora teatru. Kontrakt zostaje podpisany i każdy z dwóch spekulantów oblicza już z góry niezliczone tysiące zysku.
Tym razem Balzac bierze się energiczniej do dzieła. Aby mieć dyrektora pod ręką, opuszcza na kilka dni wieś i instaluje się u swego krawca Buissona przy rue de Richelieu, pięć minut od teatru; może więc być obecny na wszystkich próbach swej sztuki i fachowo przygotować wielki tryumf. Obrabia z góry prasę, poleca robić olbrzymią reklamę, naradza się z aktorami. Załatwia wszystko z nadludzką energią. Codziennie można go widzieć w roboczym stroju, bez kapelusza, w obszernych, źle skrojonych spodniach, z wiszącymi językami trzewików, jak zdyszany śpieszy do teatru, by obgadać z aktorami najefektowniejsze sceny lub zarezerwować u kasjera fotele dla znajomych. Od początku zależy mu bowiem na tym, aby ta premiera zgromadziła całą arystokratyczną i duchową elitę Paryża.
W zamęcie zapomniał tylko o jednej małej drobnostce – o napisaniu sztuki. Opowiedział już wprawdzie dyrektorowi w przybliżeniu fabułę, pouczył każdego aktora, ale obecnie mają się rozpocząć próby, a tymczasem Harel nie posiada dotąd manuskryptu i żaden z aktorów nie widział jeszcze tekstu. W ciągu dwudziestu czterech godzin – obiecuje Balzac – zobaczą jedno i drugie.


Kto przedstawia Balzaka, musi go zatem przedstawiać wbrew jego własnemu świadectwu. Niechaj go nie oślepi patetyczna wypowiedź poety, jakoby drobny fakt, że księżna odmówiła mu tego, co we Francji zowią la bagatelle, bagatelką, stał się zalążkiem śmiertelnej choroby sercowej, jak zapewnia siostrę. W rzeczywistości nigdy nie był energiczniejszy, zdrowszy, bardziej twórczy i pełen afirmującej radości życia niż w tych latach. Jego dzieła świadczą o tym wymowniej od listów i słów. To, co stworzył w okresie najbliższych trzech lat, starczyłoby na dzieło całego życia i uczyniłoby go największym artystą epoki. Lecz jego siła jest tak niezłomna i niewymierna, jego odwaga tak zuchwała, że uważa to wszystko tylko za początek i wstęp do swego właściwego zadania: stać się „historykiem obyczajów XIX wieku”.
Od pierwszych sukcesów po Szuanach, Fizjologii małżeństwa, Jaszczurze i innych, bardziej sentymentalnych powieściach w stylu Faubourg Saint-Germain, Balzac wie, że jest potęgą, że jest mocarzem. Poznał własną siłę, uświadomił sobie, ku swemu zdumieniu, że pisarstwo jest jego właściwym talentem i że piórem może podbić świat, jak Napoleon szpadą. I gdyby mu chodziło jedynie o powodzenie, jedynie o pieniądze, setki tysięcy i miliony – jak wydaje się czasem na podstawie jego listów – powinien w dalszym ciągu karmić publiczność podobną strawą. Kobiety wszystkich krajów są mu wierne, mógłby zostać bohaterem salonów, bożyszczem rozczarowanych, ulubieńcem opuszczonych, uprzywilejowanym konkurentem swych kolegów, Aleksandra Dumas i Eugeniusza Sue. Ale świadomość mocy rozpaliła w nim wyższe ambicje. Ryzykując utratę czytelników, łasych jedynie na pospolity dreszczyk i czuły sentymentalizm, ośmieli się właśnie w tych latach oddalać coraz bardziej od publiczności. Zaskoczony rozpiętością swego talentu, pragnie poznać
własne granice, wiedzieć, do czego jest zdolny; tworząc czuje z zachwytem, jak ogromna jest jego miara i że zamyka w sobie cały świat.
Dzieła stworzone w latach 1832 do 1836 uderzają na pierwszy rzut oka różnorodnością. Nikt nie przypuszczałby zrazu, że autor Ludwika Lamberta i Serafity mógł napisać także rozwiązłe, wyuzdane Powiastki ucieszne, a tym mniej, że dzieła te pisane były w tym samym okresie i że Balzac naprawdę w jednym dniu opracowywał korekty Ludwika Lamberta i pisał którąś z Powiastek uciesznych. Wytłumaczyć to można jedynie chęcią wypróbowania samego siebie, rozszerzenia terenu dalszej twórczości, zbadania, jak wysoko i głęboko może ona sięgnąć. Jak architekt, zanim ukończy projekt przyszłego budynku, wpierw bada rozmiary i oblicza, jakie napięcie potrafi on wytrzymać, tak Balzac czyni przegląd swych sił i kładzie fundament, na którym może wznieść się boska Komedia ludzka.
Najpierw próbuje swej ręki w Powiastkach uciesznych. Te fraszki i krotochwile, utrzymane w stylu rabelaisowskim i pisane w „starofrancuskim”, przez Balzaka stworzonym języku, są czystą fantazją, opowiadaniem, nieraz powtórzeniem. Daje w nich pełny upust swemu humorowi i zuchwałości. Nie ma tam cienia wysiłku, namysłu i obserwacji, jest tylko igranie z pomysłem. Pisane są lekko, można wyczuć, jak pisarz delektował się tą lekkością. Wszystko, co w nim francuskie, ludowe i męskie, znajduje tu ujście w swobodnej, niczym nie krępowanej zmysłowości. Bawi go płatanie figlów cenzurze. Tutaj wreszcie puszcza swobodnie wodze swemu temperamentowi. Z wszystkich jego dzieł te pasują najlepiej do jego fizjonomii, do tłustych, czerwonych policzków i zmysłowych ust. Tu jego śmiech, rozbrzmiewający fałszywie w salonach, huczny, żywiołowy śmiech, kipi i destyluje się w szampan, tu znaleźć można Balzaka w godzinach beztroski. I gdyby życie nie obeszło się z nim tak bezwzględnie, gdyby mu zostawiło więcej swobody,
otrzymalibyśmy zapewne zamiast trzydziestu sto powiastek zapowiedzianych w prospektach.
To jest dolna granica – granica najdalej posuniętej swobody, wolności i nieskrępowania, danina złożona temperamentowi. Ale jednocześnie pisarz poszukuje najwyższego punktu nasilenia mocy twórczej w dziełach, które nazwie „filozoficznymi”. Ambicja pcha go do wykazania, że nie wystarcza mu „łzawy sukces”, „succès de mouchoir”, osiągnięty przy pomocy sentymentalnych postaci kobiecych. Odkąd poznał siebie, nie chce być zapoznany przez innych, pragnie w poczuciu swej dojrzałości i pełni sił pokazać, że zadaniem powieściopisarza jego rangi jest rozprawić się z decydującymi problemami ludzkości – społecznymi, filozoficznymi i religijnymi, i w ten sposób podnieść powieść na wyżyny sztuki. Ludziom, którzy żyją w obrębie społeczeństwa, posłuszni jego prawom, dostosowani do jego wymagań, chce przeciwstawić osobowości nieprzeciętne, górujące rozumem nad innymi. Chce ukazać wodzostwo w prawdziwym jego kształcie oraz tragedię tych, co odważają się przekroczyć pospolity krąg i wyjść z niego w samotność lub obłędem
odgradzają się od świata. Epoka, w której Balzac ponosi porażkę w życiu własnym, jest zarazem epoką jego największej twórczej odwagi.
W tych dziełach pisarz stawia sobie za zadanie ukazać ludzi, którzy sami wyznaczają sobie najwyższe, nierozwiązalne właściwie zadania. Napięcie twórcze zwraca ku tym, których łamie zbyt wielkie napięcie, ku geniuszom, którzy zatracili łączność z rzeczywistością. Ludwik Lambert jest pierwszą próbą w tej dziedzinie: filozof usiłujący rozwiązać ostateczne problemy życia i kończący obłędem. Ten motyw powtórzy Balzac niejednokrotnie, w różnych wariantach: w Nieznanym arcydziele ukaże malarza, który w dążeniu do doskonałości, w manii wykończenia przedoskonali rzecz doskonałą, aż w ostatnim wysiłku zniweczy niejako samą materię. Muzyk Gambara przekracza granice swej sztuki i sam jeden tylko słyszy harmonie swej muzyki, podobnie jak Ludwik Lambert sam jeden pojmuje swoje idee, a Frenhofer swoje wizje. Chemik Claes w Poszukiwaniu absolutu ginie szukając prapierwiastka. Wszyscy oni – Ikarzy ducha – poszukują rzeczy ostatecznych.
Obok tych geniuszy sztuki i wiedzy ukazuje równocześnie geniusz moralny i religijny w Lekarzu wiejskim (Médecin de campague) oraz w Seraficie. Pierwszą powieść zawdzięcza bezpośrednio odwiedzinom u księżnej de Castries. Na wspólnej wycieczce do hrabiny d’Agoult posłyszał o pewnym lekarzu w okolicy, niejakim doktorze Rommlu, który dzięki swojej wielkoduszności i humanitarnemu postępowaniu skolonizował stracony obszar i zachęcił zrujnowane chłopstwo do sensownej i aktywnej działalności. To opowiadanie oraz wspaniały krajobraz wywarły na nim silne wrażenie, a sceneria Jana Jakuba Rousseau obudziła w Balzaku reformatorskie zapędy. Kiedy w innych dziełach jest tylko krytykiem społeczeństwa, w tym chce działać produktywnie, chce rzucić projekt rozwiązania kwestii społecznej. Pragnie pokazać, że również w realnych wymiarach istnieją twórcze poczynania i że człowiek naprawdę genialny zarówno z tonów, barw i myśli, jak też z kruchego tworzywa ludzkiego może ukształtować nieprzemijające i doskonałe dzieło.
Jeszcze zuchwalszą próbę podejmuje w dziele Serafita. Podczas gdy poprzednio doktor Benassis usuwa się od świata i społeczeństwa tylko po to, by stworzyć społeczność lepszą, w Seraficie opisuje Balzac człowieka wyzwolonego zupełnie z ziemskich cech i wysublimowanego przez „amor intellectualis” do tego stopnia, że zatraca nawet cechy płciowe. Realny myśliciel, który w Lekarzu wiejskim rozwiązał praktyczne problemy zadziwiając zasobem swych wiadomości, zwraca się tutaj ku mistycznym kręgom idei Swedenborga.
Dwa te dzieła nie są udane w pełnym znaczeniu tego słowa, a ich niepowodzenie, które Balzaka głęboko dotknęło, było po części zasłużone. Są pisane zbyt lekkomyślnie; gdy taki realista jak Balzac usiłuje być religijny, jest to symulacja. Przede wszystkim zaś dzieła, mające przynieść rozwiązanie odwiecznych pytań, nie mogą być pisane na kolanie, w odcinkach przeznaczonych dla dzienników. Ludwik Lambert i Serafita są tylko wyrazem największych wysiłków Balzaka, nie jego najwyższym osiągnięciem. Udane naprawdę są te dzieła, w których – sam artysta – przedstawia artystę. Nieznane arcydzieło pozostanie jednym z najczystszych arcydzieł, lecz filozofii nie można łączyć z pośpiechem, religijności – z niecierpliwością. Te dzieła ujawniają tylko zdumiewający rozwój, niesłychaną wiedzę, wszechstronność i napięcie ducha, które może śmiało zmierzyć się z każdym problemem, prócz religijnego. W nich osiągnął Balzac swój najwyższy poziom.

Pośrodku, między gawędziarzem, a myślicielem, stoi obserwator – na gruncie rzeczywistości jest Balzac naprawdę sobą. Pełną równowagę odnajduje w powieściach, gdzie jest „historien de temps”. Jego pierwszym wielkim sukcesem był Pułkownik Chabert, drugim staje się w tych latach Eugenia Grandet. Odkrył prawo, które odtąd zapanuje w jego dziełach: przedstawić rzeczywistość silniej zdynamizowaną przez ograniczenie ilości postaci. Dawniej szukał powieściowych wątków w romantyzmie z jednej strony, w historycznym sztafażu z drugiej, posługując się fantastyką i mistycyzmem, np. w Jaszczurze, Seraficie i w Ludwiku Lambercie. Obecnie odkrył, że współczesność, o ile przyjrzeć się jej badawczo i trafnie, ma w sobie równie wiele dynamizmu. Odkrył, że nie temat, nie strój czy dekoracja są ważne, lecz wewnętrzna dynamika. Jeśli uda się dostatecznie naładować ludzi napięciem, wrażenie będzie takie samo, a osiągnięte zostanie w sposób naturalniejszy i prawdziwszy. Intensywność przeżyć nie leży w kolorycie ani
fabule, leży jedynie w człowieku. Nie ma wątków – wszystko jest tworzywem. Pod niskim dachem winogrodnika Grandeta mieszczą się nie mniejsze możliwości napięć i konfliktów niż w kajucie korsarskiej, w Kobiecie trzydziestoletniej. Mała, banalna i nieco naiwna Eugenia Grandet, wrzucająca pod groźnym okiem skąpego ojca jeszcze kawałek cukru do filiżanki ubóstwianego kuzyna, okazuje taką samą odwagę jak Napoleon, kiedy ze sztandarem w ręku idzie do ataku przez most pod Lodi. Stary sknera usiłujący podejść wierzycieli brata, okazuje tyleż sprytu, uporu, giętkości, a nawet genialności, co Talleyrand na Kongresie Wiedeńskim. Nie środowisko rozstrzyga, lecz dynamizm. Pensjonat Vauquer w Ojcu Goriot, zamieszkały przez dwunastu studentów, może być takim samym ośrodkiem intensywności jak laboratorium Lavoisiera lub gabinet pracy Cuviera. Tworzyć znaczy więc: dobrze widzieć, zagęszczać i potęgować, wydobywać wszelkie możliwości, obnażać namiętność namiętnych, poznać słabość silnych, ujawnić drzemiące siły. Eugenia
Grandet
stanowi pierwszy krok na tej drodze. Poświęcenie prostej, pobożnej dziewczyny jest spotęgowane niemal do aktu religijnego, sknerstwo starego Grandeta jest demoniczne, podobnie jak wierność starej, brzydkiej służącej. W Ojcu Goriot miłość do dzieci staje się czynnikiem twórczym, a zarazem obsesją. Każdy człowiek przejrzany jest aż do głębi swej istoty. Trzeba tylko umiejętnie ustawić ludzi i wygrywać ich wzajemnie wobec siebie, trzeba przemieszać światy, zło pozostawić złem, dobro dobrem, traktować tchórzostwo, podstęp i podłość jako żywioły, bez jakiejkolwiek oceny moralnej. Intensywność jest wszystkim, kto ją ma w sobie i potrafi poznać, ten jest twórcą.

d374ken

BÓJ O PANIĄ HAŃSKĄ

List z 5 stycznia 1842 roku stanowi ostatni wielki zwrot w życiu Balzaka. Przeszłość staje się nagle teraźniejszością i przyszłością. Od tej chwili skupia całą potęgę woli na dążeniu ku jednemu celowi: odnowić dawny związek z Ewą Hańską, zamienić zaręczyny w małżeństwo, obietnicę – w spełnienie.
Wymaga to bądź co bądź niezwykłego wysiłku. W latach ostatnich jego stosunek do pani Hańskiej stawał się coraz bardziej formalny, sztuczny i chłodny. Natury nie można stale gwałcić. Balzac i Ewa Hańska nie widzieli się przez lat siedem. Balzac nie mógł – z powodu ciągłych trudności pieniężnych, może także z powodu stosunku z panią Visconti – wybrać się do Wierzchowni. Pani Hańska znowuż nie mogła czy też nie chciała nakłonić męża do ponownej podróży, która by jej umożliwiła spotkanie z kochankiem. A ponieważ miłości, jak ogniowi tlen, potrzebna jest stała bliskość i obecność przedmiotu ukochania, ich wzajemny stosunek stracił z wolna swój namiętny charakter. Daremnie stara się Balzac w listach podjąć dawny ekstatyczny ton. Nie brzmi on szczerze i pani Hańska wyczuwa dobrze owo sztuczne podniecenie. Od znajomych i krewnych w Paryżu wie, że Balzac mieszka na wsi drzwi w drzwi z hrabiną Visconti; eskapada z Karoliną Marbouty wzbudziła zbyt wielką sensację, toteż można pojąć gniew i oburzenie pani Hańskiej na
Balzaka, który po kuglarsku usiłuje przejść do porządku nad tymi faktami, skarżąc się rozpaczliwie na swą samotność, swoje długi i troski oraz zapewniając ją o swej dozgonnej wierności. Stopniowo do ich korespondencji wkrada się przykry ton. Pani Hańska nie ukrywa prawdopodobnie swej niechęci do Balzaka, który domaga się, by wierzyła ślepo opisom jego zakonnego i ascetycznego życia. Widocznie dała niedwuznacznie wyraz swym wątpliwościom, Balzac bowiem, ścigany przez wierzycieli, wyczerpany pracą, może też w głębi duszy sam przeświadczony, że nie uprawia gry całkiem czystej, odpowiada gwałtownie. Nie może znieść tego, że kobieta, która prowadzi spokojne i wygodne, choć może nieco nudne życie u boku małżonka, wypomina mu jego „ekstrawagancje”, i wybucha:
„Och, proszę Panią o poniechanie rad i nagany wobec ludzi, których zalewa woda i którzy wciąż na nowo próbują wydobyć się na powierzchnię! Bogaci nie pojmą nigdy ludzi nieszczęśliwych.”
Jeszcze gwałtowniej zwraca się do niej, kiedy pani Hańska pisze o „légèrté naturelle”1 jego charakteru:
„Dlaczego zowie mnie Pani lekkomyślnym? Czy dlatego, że od dwunastu lat haruję bez wytchnienia nad moim niezmierzonym dziełem? Czy może dlatego, że od lat sześciu znam tylko jedno serdeczne przywiązanie? A może dlatego, że od lat dwunastu param się dniem i nocą, by spłacić ogromny dług, jaki wpakowały mi na grzbiet nierozsądne kalkulacje matki? Czy jestem lekkomyślny, ponieważ nie udusiłem się jeszcze pomimo wszystkich kłopotów, ponieważ dotąd nie oszalałem i nie popełniłem samobójstwa? Lekkomyślny charakter... Postępuje Pani jak mieszczuch, który widząc Napoleona na polu bitwy, obracającego się na wszystkie strony dla wybadania terenu, oświadczyłby: «Ten człowiek nie potrafi ustać na miejscu! On nie posiada wytyczonego planu!»”
Istotnie w ostatnim okresie korespondencja dwojga kochanków staje się bezsensowna; nie widzieli się lat siedem i rozłączeni żyją – każde z osobna – swoim własnym życiem. Pani Hańska ma dorastającą córkę, a w niej przyjaciółkę, do której żywi o wiele większe zaufanie niż do ognistego i pełnego emfazy kochanka. Nie trzeba jej już zatem wymiany myśli z Balzakiem, a o swym spokojnym, gładko toczącym się życiu niewiele może donieść. Balzac ze swej strony, znużony długim czekaniem, poczyna zapominać o zaręczynach, które pewnie nigdy się nie ziszczą. W roku 1839 pisze do Zulmy Carraud, aby pamiętała o nim, jeśli napotka gdzieś kobietę z dwustu albo choćby ze stu tysiącami franków, „pod warunkiem, że jej posag mógłby także służyć moim interesom”. Sen o księżniczce skończył się, miliony pana Hańskiego pozostają uparcie przy panu Hańskim. Zamiast „gwiazdy polarnej” chce więc jakiejkolwiek kobiety – kobiety, która by spłaciła jego długi, miała dobrą prezencję i nadawała się „na panią domu w «Les Jardies»”. W
czterdziestym roku życia realista powrócił ze swych fantastycznych wypraw do dawnego życzenia młodości – żona i majątek.
Właściwie korespondencja ich powinna się była dawno skończyć. Mogłaby wyschnąć z wolna, podobnie jak wymiana listów z Zulmą Carraud, która stała się dla Balzaka również niewygodna, żądała bowiem odeń zbyt wiele prawości. Ale oboje, zarówno Balzac, jak pani Hańska, nie chcą jej przerwać. Pani Hańska kochała może korespondencję z Balzakiem bardziej od niego samego, dla jej dumy i ambicji ta korna pańszczyzna największego z żyjących twórców stała się czymś najważniejszym, nie ma zatem powodu do jej poniechania. Dla Balzaka znowu to stałe szkicowanie własnego portretu stało się już nawykiem, potrzebuje kogoś, komu by mógł zdawać sprawę ze swych prac i trosk, komu by mógł wyliczać swoje długi. I podczas gdy ona w głębi duszy myśli o tym, żeby zachować jego listy, on również raduje się myślą, że będą one gdzieś w tajemnym miejscu dobrze przechowane. Tak więc oboje pisują do siebie nadal, choć coraz rzadziej i skąpiej. To Balzac skarży się na „rzadkie przesyłki”, na „długie przerwy między jej listami”, to znów ona
z kolei użala się na to samo. Na co pisarz wybucha gniewem: jak ona może w ogóle porównywać jego i swoje listy. Ona żyje przecież „w najgłębszej samotności i bez zajęcia”, on, wiecznie zgoniony i przemęczony piętnastogodzinnym pisaniem i korektami, musi każdą stronę listu wykradać swej płatnej pracy, swemu dziełu i snowi. Jako nieuleczalny człowiek interesu nie waha się powiedzieć jej wprost, że długi list do niej, milionerki, kosztuje jego, zadłużonego po uszy, dwieście, trzysta, pięćset franków, które przyniosłaby mu ta sama ilość stron w książce lub gazecie. Nie będzie to więc chyba zbyt wielkim wymaganiem, jeśli Ewa pośle mu jeden list na czternaście dni. A kiedy pani Hańska (jak można wnosić) odpisuje, że nie będzie w ogóle pisała, jeśli nie otrzyma listu od niego, Balzac grzmi:
„Ach, widzę wreszcie, że jest Pani nader małostkowa, z czego wnoszę, jak. bardzo należy Pani do tego świata.. Nie pisała Pani do mnie, ponieważ ja pisałem rzadziej. W istocie pisałem rzadziej, gdyż po prostu nie zawsze miałem pieniądze na opłacenie porta, a nie chciałem Pani tego wyznać. Tak jest, moja bieda doszła aż do tego, jest nawet jeszcze gorzej. To smutne i okropne, ale tak samo prawdziwe jak ta Ukraina, gdzie Pani żyje... Bywały dnie, kiedy w dumie zjadałem tylko bułkę gdzieś na bulwarach.”
Coraz ostrzejsze stają się ich utarczki, coraz dłuższe przerwy między listami, po raz pierwszy – właśnie przed nadejściem owego rozstrzygającego listu – mija cały kwartał, a Balzac nie pisze: oboje są – wyczuwa się to z tonu jego listów – zirytowani, oboje zaczynają się uważać wzajemnie za leniwych, nieszczerych i bez serca. I każde z nich przypisuje drugiemu winę za to, że ta wymiana listów, nastrojona zrazu na ton najwyższy i najmocniejszy, traci z wolna charakter wielkiej namiętności i w końcu staje się zupełnie jałowa.

W rzeczywistości ani jedno, ani drugie nie ponosi winy, winna jest wyłącznie nienaturalność i nieszczerość ich stosunku, obliczonego zrazu na krótkie przerwy w spotkaniach i rychłe ostateczne połączenie. Godząc się na owe dziwaczne zaręczyny za życia męża, który miał żyć jeszcze lat osiem, pani Hańska postawiła Balzakowi warunek wierności albo też zażądała, by zaspakajał swoje seksualne potrzeby z zawodowymi „dziewczynkami”; lecz w żadnym wypadku nie wdawał się w poważny romans z inną kobietą. Podobny postulat byłby możliwy do spełnienia, gdyby chodziło o okres trzech lub sześciu miesięcy. Staje się on jednak skończonym absurdem wobec zaręczyn o nieokreślonym terminie i zazdrość pani Hańskiej, wynikająca w gruncie rzeczy ze zranionej dumy, zaczyna rozgoryczać pisarza:
„Spójrzmy sprawom śmiało w oczy – pisze jej po długim kołowaniu i przemilczaniu. – Mężczyzna nie jest ostatecznie kobietą. Czy można żądać od niego, aby od roku 1834 do 1843, więc przez lat dziewięć, żył w absolutnej czystości? Zbyt wiele wiesz o tych sprawach, aby nie rozumieć, że mówiąc językiem medycyny prowadziłoby to do impotencji i zidiocenia. Powiedziałaś swego czasu: «Nie mam nic przeciwko dziewczynkom.» Przywiodłoby mnie to do stanu, w jakim znalazł się przyjaciel George’a w Rzymie. Gdybyś zechciała spojrzeć sprawiedliwie na całą rzecz, musiałabyś wziąć pod uwagę, jak władcza jest potrzeba odprężenia właśnie dla człowieka fantazji z jego ciągłą biedą, pracą itd. Niewiele wad masz mi w gruncie rzeczy do wytknięcia i chcesz mnie za to tak srogo ukarać! Jeśli chcesz mówić o sprawach przeszłych, powinnaś to uczynić jedynie po to, by ubolewać, że byliśmy rozłączeni.”
Ale daremnie! Pani Hańska, mimo że miała sposobność przekonać się osobiście o temperamencie swego opuszczonego kochanka, jest pod tym względem niezwykle drażliwa; zamiast wybaczyć trzydziestopięcio- i czterdziestoletniemu mężczyźnie -– który nie jest wcale zawodowym kobieciarzem i w swym dziele ukazał światu swoją powagę i duchowe horyzonty – jego stosunek z hrabiną Visconti oraz małą eskapadę z panią Marbouty i paru innymi kobietami, wyrzuca mu bez końca jego niestałość i lekkomyślność. Kobieta, która żyje ze swym mężem w bogactwie i wygodzie, która od lat nie zdobyła się na najmniejszą ofiarę, żąda od szczutego, żyjącego w ciągłym upojeniu twórczym artysty, by żył pod względem seksualnym jak mnich, pod względem materialnym jak drobny urzędnik pocztowy, aby nie użyczył sobie wytchnienia, zbytku, przygody, tylko wciąż pisał i pisał, tylko wciąż czekał i czekał, aż może nareszcie – ale tylko może – ona raczy po śmierci pana Hańskiego wynagrodzić ofiarnego trubadura za jego wytrwałość. Bez wątpienia pani
Hańska ma w niejednym słuszność. Balzac jest wprost uderzająco nieszczery w listach do niej. Zamiast jasno i otwarcie upierać się przy swej ludzkiej i seksualnej wolności, zamiast podkreślić swoje prawo do prowadzenia życia zgodnie z prawami natury, przemilcza w listach istotną prawdę i pozuje na najsamotniejszego z samotnych. Wypiera się i kłamie, gdy chodzi o stosunek z panią Visconti, jak uczniak lękający się rózgi nauczyciela. W swej niepojętej zależności nie potrafi przeciwstawić jej kobiecym uroszczeniom i szlacheckiej pysze prawdziwie męskiej odwagi oraz godności artysty. A jednak pośród tych wszystkich drobnych kłamstw i wykrętów Balzac mówi prawdę, zapewniając ustawicznie panią Hańską, że nie szuka przygód, lecz przeciwnie, w swej pełnej przygód egzystencji tęskni za spokojem i stabilizacją. Zmęczenie poczyna opanowywać czterdziestoletniego mężczyznę, obrzydła mu ciągła walka z wydawcami, redaktorami, dziennikarzami, nie chce co miesiąc i co tydzień na nowo rachować i targować się, prolongować i
nalegać, łaknie – po dwudziestu latach ciągłych burz i katastrof, ciągłego „na wozie i pod wozem” – odpoczynku w pewnej przystani. Dosyć kobiet, które posiadać może jedynie w krótkich pauzach skradzionych pracy, dosyć przygód miłosnych, chowania się i ukrywania, a wszystko to zatrute na dobitkę przez kiepskie interesy i istnienie uprzejmego lub naiwnego męża.
„Przysięgam – pisze 4 września 1838 do Zulmy Carraud – że pożegnałem się z wszystkimi nadziejami, z potrzebą zbytku, z ambicjami! Chciałbym żyć jak proboszcz wiejski – prosto i spokojnie. Kobieta trzydziestoletnia, posiadająca trzysta do czterystu tysięcy franków posagu, która by mnie chciała, znajdzie mnie gotowym do poślubienia jej pod warunkiem, że jest łagodnego usposobienia i prezentuje się dobrze. Spłaciłaby moje długi, a za lat pięć dzięki swej pracy zwróciłbym jej pieniądze.”
Tą kobietą w jego marzeniach miała być właśnie Ewelina Hańska.
Ale z biegiem lat staje się niemożliwe nastawienie całego życia na kochankę oddaloną o tysiąc mil, która może dawno już nie jest tą samą, jaką widział i posiadł przed sześciu, siedmiu laty. „Gwiazda polarna” jest za daleko, by rozświetlać i zaspokajać jego życie. W 1842, w czterdziestym trzecim roku życia, zaręczyny, jakimi związał się w 1833, nie są już dla niego faktem rzeczywistym. Z wolna i niedostrzeżenie „małżonka z miłości” zaczyna z powrotem przeobrażać się w „Nieznajomą”, w kobietę ze snów, której opisuje swoje wymyślone życie, a i to nawet nie posiada już dawnego uroku, bo stało się przyzwyczajeniem uprawianym przy sposobności i prawie obojętnie. Nawet Balzac, zawsze ulegający złudzeniom, nie wierzy już w złudę swego związku z panią Hańską. Minął, minął również ten sen o miłości i milionach – precz z nim, niechaj idzie między inne „stracone złudzenia”!

I nagle rankiem 5 stycznia 1842 ten list z czarną obwódką, list donoszący mu, że 10 listopada 1841 umarł pan Hański – list, który burzy mu krew w żyłach i wstrząsa nim tak, że mu ręce drżą. Wydarzyła się rzecz nie do pomyślenia, a raczej to, o czym od lat nie śmiał myśleć: oto kobieta, której ślubował i która jemu ślubowała, jest nagle wolna, jest wdową i posiada wyśnione miliony, jest idealną żoną dla niego – mądrą, reprezentatywną arystokratką. Oto kobieta, która go wybawi od długów i pozwoli poświęcić się całkowicie dziełu, zachęci do najwyższego wysiłku, przysporzy mu sławy i znaczenia, ukoi jego zmysłowość; oto kobieta, która kochała go i którą on kochał i w tej sekundzie po długim zapomnieniu kocha znowu z całym dawnym żarem. Ta kartka papieru – Balzac czuje to natychmiast – zmienia jego życie. Wszystko, o czym śnił, czego oczekiwał i pragnął, przybrało nagle postać – jej postać, i wie, że odtąd ma tylko jedno zadanie: zdobyć tę kobietę, niegdyś już zdobytą, wywalczyć ją sobie na nowo i na zawsze.
W liście, którym jej odpowiada, wyczuwa się owo głębokie wzburzenie. Balzac postępuje nie tylko rzetelnie, mądrze i po męsku, ale co więcej – postępuje szczerze, nie objawiając zbyt wielkiej sympatii dla zmarłego. Nie próbuje świętoszkowato pocieszać kobiety, o której wie, że tylko bardzo umiarkowanie kochała męża lub go wcale nie kochała, nie wychwala w sztucznych słowach zasług zmarłego, broni się tylko przed jednym: jakoby kiedykolwiek w życiu życzył sobie śmierci tego człowieka, dlatego że pożądał jego żony:
„Jeśli idzie o mnie, Ukochana, chociaż to wydarzenie zbliża mnie do osiągnięcia tego, o czym tęsknię gorąco od lat, Bogiem i Panią się świadczę, że nigdy nie powstała we mnie myśl inna jak całkowite poddanie się losowi i że przenigdy, nawet w najokrutniejszych chwilach, nie splamiłem swej duszy złymi życzeniami. Pewnych podświadomych odruchów nie można oczywiście stłumić. Nieraz mówiłem sobie: «Jak lekkie byłoby życie z Nią!» Trudno jest zachować wiarę, serce, całą swą istotę bez iskry nadziei!”
Jedno odczuwa tylko jako szczęśliwą zmianę: że będzie mógł odtąd pisać do niej otwarcie. Zapewnia ją, że nic nie zmieniło się w jego uczuciach, że od czasu Neuchâtel ona jest jego życiem, i błaga:
„Proszę mi napisać, że całe życie Pani należy do mnie i że teraz będziemy szczęśliwi, bez reszty szczęśliwi!”
Jeden list pogania drugi. Zaręczyny stały się dla Balzaka przez noc rzeczywistością, mocno skarlała miłość rozwinęła się na nowo w pełną namiętność. Co stoi jeszcze na przeszkodzie ich ostatecznemu połączeniu? Wszystko widzi naraz innymi oczyma, nawet siebie. On, który jeszcze rok temu przedstawiał siebie w listach, nastrojonych na melancholię i samotność, jako starego, siwego i zmęczonego człowieka, otyłego, trapionego zawrotami głowy i atakami, maluje teraz swój portret w najbardziej pociągających barwach. Nagle znikła siwizna i znużenie.
„Mam zaledwie parę siwych włosów, moja praca zakonserwowała mnie doskonale, abstrahując od mojego embonpoint, ale to jest nieuniknione przy siedzącym trybie życia. Mam wrażenie, że nie zmieniłem się od czasów wiedeńskich. Serce moje pozostało młode, ciało utrzymało się dobrze dzięki surowemu, zakonnemu trybowi życia. W końcu mam przed sobą jeszcze piętnaście lat przynależnych bądź co bądź młodości, podobnie jak Pani, moja Kochana, i chętnie oddałbym w tej chwili dziesięć lat starości, gdybym mógł tym prędzej sprowadzić chwilę naszego spotkania.”
Jego fantazja ze zwykłą szybkością opracowuje całe przyszłe życie. Dla córki niech poszuka prędko „inteligentnego, dzielnego a przede wszystkim bogatego męża, aby jego majątek pozwolił Pani po spłaceniu córki rozporządzać dowolnie swym mieniem”. W ten sposób będzie materialnie wolna – jak prawnie i moralnie jest już obecnie wolna dla niego i ich wspólnego, wyśnionego życia, piękniejszego, niż kiedykolwiek ośmielił się marzyć. Tylko teraz nie tracić już czasu, ani miesiąca, tygodnia, dnia! On natychmiast doprowadzi do ładu swoje sprawy i pojedzie do Drezna, by być bliżej ukochanej. Jest gotów, gotów jak nigdy, kocha ją, jak jej nigdy nie kochał! I wyczuwa się z listów, że ten demon niecierpliwości na nic w życiu nie czekał bardziej płomiennie i niecierpliwie niż na to jedno słowo z jej ust: „Przybywaj!”
Wreszcie po sześciu tygodniach, 21 lutego, nadchodzi odpowiedź. Nie znamy jej w dosłownym brzmieniu; list ten został spalony wraz z innymi listami „Nieznajomej”. Lecz wiemy, co zawierał: twardą odmowę na wszystkie starania Balzaka, wyraźne „nie” na jego życzenie odwiedzenia jej zaraz. Z „lodowatym spokojem” pani Hańska rozwiązuje zaręczyny właśnie w momencie, gdy Balzac powołuje się na dawną obietnicę. „Jest Pan wolny” – pisze mu ostro i jasno – i podaje rzekome przyczyny zerwania. Nie ma już do niego zaufania, w ciągu siedmiu lat ani razu nie pragnął jej widzieć, natomiast miał dość czasu i pieniędzy, aby pojechać parokrotnie do Włoch, w dodatku nie sam. Tym faktem i innymi zlekceważył warunki ich zaręczyn. Teraz wszystko minęło. Minęło definitywnie. Odtąd chce żyć jedynie dla córki i nigdy jej nie opuści. „Gdyby mi zabrano moje biedne dziecko, umarłabym.” Nie chce się dzielić. List pani Hańskiej – czuje się to z odpowiedzi pisarza – musiał być twardy i bezlitosny jak topór, który jednym cięciem zdruzgotał
wszystkie jego nadzieje.
Czy owo „nie” Ewy Hańskiej jest szczere i ostateczne, czy też jest to tylko próba, fałszywy krok dumnej i próżnej kobiety, która pragnie, by tym goręcej starał się o nią? Pytanie niebezpieczne i trudne do rozstrzygnięcia; dotyczy bowiem samej istoty ich skomplikowanego stosunku i zmusza do zbadania, jakie było naprawdę nastawienie pani Hańskiej do Balzaka.
Do zbadania z całą psychologiczną ostrożnością, nie w sposób prostacki, który sprowadziłby cały problem do banalnej alternatywy: czy Ewa Hańska kochała Balzaka, czy go nie kochała? Podobne uproszczenia są równie wygodne co jednostronne i dlatego nieprawdziwe i niesłuszne, jeśli idzie o stosunek pełen zewnętrznych i wewnętrznych zahamowań i rozbieżności. Wielka, namiętna miłość ze strony kobiety objawia się przede wszystkim w zdolności całkowitego oddania się. W tym sensie pani Hańska nie była stanowczo zdolna do miłości, przynajmniej w stosunku do Balzaka. Dumna, pewna siebie, władcza i kapryśna arystokratka domaga się – w poczuciu swej towarzyskiej przewagi – miłości jako należnej jej daniny, którą wspaniałomyślnie przyjmuje lub odrzuca. Jej oddanie się jest zawsze – można to śledzić w listach – uzależnione od warunków i zamknięte w pewnych granicach. Już w założeniu nie jest to stosunek równorzędnych partnerów, ale wyżej stojącego do niższego; zniża się łaskawie do Balzaka, on zaś od początku akceptuje
podrzędne stanowisko, jakie mu wyznaczyła. Kiedy nazywa siebie „muzykiem” i „niewolnikiem”, wyraża tym podświadomie pewien masochistyczny rys swojego do niej stosunku. Pokorny i niezbyt męski we wszystkich stosunkach z kobietami, wobec Ewy Hańskiej przyjmuje od początku postawę pełną uniżoności; i to ciągłe klęczenie na kolanach, to ekstatyczne uwielbienie i całkowite zapoznanie własnej wartości i osoby sprawiają na neutralnym czytelniku jego listów do pani Hańskiej nieraz przykre wrażenie. Człowiek zżyma się i irytuje widząc jednego z najpotężniejszych i najgenialniejszych ludzi wszystkich epok stale pochylonego, gotowego całować babski pantofelek, stale pokornego i rozpływającego się w nicości wobec przeciętnej w gruncie rzeczy arystokratki prowincjonalnej. I jeśli cokolwiek wzbudza nieufność do charakteru pani Hańskiej i jej taktu, tak bardzo przez jej obrońców wychwalanego – to właśnie fakt, że nie tylko zezwalała mu na to służalcze uwielbienie, ale chętnie na nie patrzyła, może nawet go żądała. Wydaje
nam się zawsze, że kobieta, która do głębi przejrzała wielkość Balzaka, musiałaby taki stosunek uznać za przykry i niewłaściwy, musiałaby podźwignąć kochanka w górę ku sobie, co więcej – musiałaby sama ugiąć się i podporządkować jego życzeniom i woli. Ale do tego rodzaju miłości pani Hańska nie jest zdolna. Takie adorowanie jej przez człowieka, którego genialność wyczuwała, sprawiało jej rozkosz, zadowalało jej dumę i do pewnego stopnia odwzajemniała też tę miłość. Ale zawsze – i to jest istotne – czyniła to wyniośle, jako łaskawa władczyni, jako wspaniałomyślna kochanka. „Poczciwy Balzac” albo „biedny Balzac” – ten ton w listach do córki, gdzie jedynie jest naprawdę szczera – mówi wszystko. Była na tyle mądra, by poznać się na wartości tego człowieka, była dość kobieca i zmysłowa, by ulec burzliwemu naporowi jego pożądania, żywiła z pewnością sympatię do niego, mimo że zdawała sobie sprawę z jego słabostek i wad. Ale w głębi duszy kochała zawsze jedynie siebie, Balzaka zaś o tyle, o ile schlebiał jej
miłości własnej; kochała go za to, że uczynił ją bohaterką wielkiej przygody, że uwielbiał ją w najbardziej poetycznej i żarliwej formie, że w jej banalną przedtem egzystencję wniósł życie, upojenie i nadmiar uczuć, do jakich jej rzeczowa i wyrachowana natura nie była nigdy zdolna. Charakter do tego stopnia urobiony szlachecką dumą i klasowymi przesądami jak pani Hańskiej – nie potrafi być uległy, podatny i powolny, tam zaś, gdzie kocha bez zastrzeżeń, jest to znowu tylko miłość własna: uczucie do córki. Nawet w latach, kiedy żyła z Balzakiem, nie on był jej najbliższym powiernikiem; zawsze zwierzała się bez reszty małej, głupiutkiej i bezmyślnej córce, gdy przed plebejuszem Balzakiem, obcym intruzem, ostatnia cytadela jej serca pozostała zamknięta.
Był jednak jej kochankiem, oddała mu się, prawdopodobnie do tej ostatniej granicy, do jakiej jej rozważna i rozsądna natura była w ogóle zdolna. Oddała mu się tak, jak może oddać się żona i arystokratka, która nie chce stracić męża i nie chce się skompromitować przed równymi sobie. Dlatego właściwy problem, próba szczerości jej uczuć, powstaje dopiero w chwili, kiedy wskutek śmierci pana Hańskiego jest wolna, kiedy dziedziczka Wierzchowni, hrabianka Rzewuska, ma się zdecydować, czy poślubi swego „mużyka”, genialnego wprawdzie, lecz zadłużonego, rozrzutnego, zawodnego trubadura o straszliwie plebejskich manierach – w chwili, kiedy ma wybrać między arystokracją krwi i pieniądza a arystokracją geniusza i sławy.
W głębi serca pani Hańska obawiała się zawsze tej decyzji. Jeden z jej listów do brata wyraża całkowicie tę duchową rozterkę:
„Niekiedy jestem całkiem zadowolona, że nie muszę się zdecydować, czy mam poślubić człowieka, którego – jak mi się zdaje – powitałbyś z pewnymi skrupułami jako szwagra. Wiem jednak, że go kocham, może więcej, aniżeli sądzisz. Jego listy są wielkim wydarzeniem w mym samotnym życiu. Wyczekuję ich, tęsknię za uwielbieniem, jakie z nich bije, przepełniona jestem pragnieniem, aby być dla niego tym, czym żadna kobieta nie była. Albowiem on jest geniuszem, jednym z największych, jakich Francja kiedykolwiek wydała, i gdy o tym myślę, znika wszelkie rozumowanie i duszę moją wypełnia tylko świadomość, że zdobyłam jego miłość, chociaż tak mało jestem jej godna. A jednak, ilekroć jesteśmy razem, widzę pewne rozbieżności między nami i cierpię na myśl, że inni widzą je także i wyciągają stąd wnioski. W takich chwilach wykrzyczałabym najchętniej głośno moją miłość i namiętność, zarzuciłabym tym ludziom ich zachowanie, choć zdaję sobie sprawę, że ma ono swe uzasadnienie. Wolę nie myśleć o tym, jaka wytworzyłaby się
sytuacja, gdyby pan Hański umarł. Mam nadzieję, że spełnię swój obowiązek do końca i że zawsze starałam się go spełnić według nauk naszego ojca. Lecz w głębi serca rada jestem może, że nie muszę powziąć decyzji, chociaż kiedy indziej zapominam o wszystkim na świecie wobec tej jedynej myśli, że ten wielki człowiek gotów jest poświęcić dla mnie wszystko i że mogę mu tak mało w zamian ofiarować.”
Zaręczyny, na których Balzac opiera wszystkie swoje nadzieje, są dla niej przedmiotem stałego niepokoju i przygnębienia.
Nic naturalniejszego zatem, jak odwlekać na razie wszelkie rozstrzygnięcia i nie dopuścić do siebie zapalczywca, obawiając się jego krewkiego temperamentu. Przy tym sytuacja pani Hańskiej nie jest wcale taka jednoznaczna i łatwa, jak to sobie Balzac w Paryżu wyobraża. Wskutek śmierci pana Hańskiego pozornie tylko odzyskała wolność. W rzeczywistości popadła w ściślejszą jeszcze zależność od rodziny. Wujowie i ciotki na sąsiednich dobrach, siostrzenice w domu, krewni w Petersburgu i Paryżu – wszyscy wiedzą o romantycznej przyjaźni z panem Balzakiem i wszystkich opanowuje lęk, że piękna dziedziczka Wierzchowni oraz miliony pana Hańskiego mogłyby przypaść w udziale jakiemuś obcemu przybłędzie, jakiemuś francuskiemu literatowi, który frazesami i romantycznymi listami zbałamucił bogatą wdowę. Natychmiast jeden z krewnych wszczyna akcję i zaczepia prawnie testament pana Hańskiego, dotyczący wspólnoty majątkowej z żoną. Proces toczy się w Kijowie, gdzie pani Hańska przegrywa. Musi więc odwołać się do wyższej
instancji w Petersburgu, dokąd udaje się, by osobiście apelować w Sądzie Najwyższym i u cara. Tymczasem krewni rozpoczynają istną nagonkę na Balzaka, zwłaszcza osławiona ciotka Rozalia, która Balzaka śmiertelnie nienawidzi – podobnie jak wszystkich Francuzów – i ma po temu powody. Matkę jej jako szpiega posłano w czasie rewolucji francuskiej na szafot, ona sama, będąc dzieckiem, siedziała w Conciergerie; nie szczędzi pani Hańskiej gwałtownych, pełnych złośliwości wyrzutów, tak gniewa ją myśl, że hrabianka Rzewuska mogłaby wyjść za syna człowieka, który był członkiem czerwonej komuny. Gdyby nawet pani Hańska naprawdę chciała, nie mogłaby sprowadzić teraz Balzaka do Rosji. Zaszkodziłoby to jej procesowi, osłabiło jej pozycję, co gorsza, naraziłoby ją na śmieszność, gdyby nagle ów tłusty pan o kiepskich manierach i dziecinnych ekstrawagancjach zjawił się w kołach arystokracji petersburskiej i u jej pretensjonalnych krewnych. Nie pozostaje jej więc nic innego, jak energiczna odmowa. A ostra i obraźliwa forma tej
odmowy jest może tylko środkiem dla wypróbowania szczerości i stałości jego uczuć.

d374ken

Odmowa spada na pisarza jak grom. Przyzwyczajony do przeżywania w fantazji swych życzeń, przygotował już z góry podróż do Drezna, może nawet wystarał się o potrzebną na to gotówkę. Udzielił pani Hańskiej w listach rad, jak ma zabezpieczyć majątek córki i zapewnić sobie równocześnie odsetki, marzył już o weselu, podróżach, domach i pałacach, w myśli urządził je zapewne do ostatniego mebla i obrazu. A tu tymczasem ten list z zimnym, zwięzłym, wyraźnym: „Vous êtes libre”, z nagim i ostatecznym „nie”.
Ale tam, gdzie Balzac rzucił na szalę swoją wolę, nie uznaje on żadnej odmowy. Przywykł do przeciwności, drażnią one i potęgują jego siłę. Co tydzień, co dzień niemal pisze błagalne listy, pełne zaklęć i nalegań, zasypuje panią Hańską zapewnieniami swej wierności i uczuć, nagle, po stłumionych mocno wybuchach namiętności w latach ostatnich, rozbrzmiewa znowu przesadny, ekstatyczny ton listów do Neuchâtel i Genewy.
„Pani nie wie, jak mocne jest moje przywiązanie do Niej. Grają w nim rolę wszystkie ludzkie uczucia – miłość, przyjaźń, ambicja, majątek, duma, próżność, wspomnienia, przyjemność, pewność i nade wszystko wiara w Panią.”
Przysięga, że wszystko, co od tamtego czasu napisał, pisał jedynie dla niej i z myślą o niej.
„Stworzyłem to wszystko w Pani imieniu.”
Oświadcza gotowość do wszelkich ustępstw. Obietnica nie musi być jutro ani pojutrze spełniona. Niech tylko pani Hańska wyznaczy termin – datę, dzień, rok – z którym mógłby związać swą nadzieję:
„Niestety, mój aniele ukochany, nie żądam zbyt wiele od mojej Ewy. Pragnę jedynie, by mi powiedziała: «Za osiemnaście miesięcy, za dwa lata będziemy szczęśliwi.» Pragnę tylko tego słowa: «będziemy» oraz wyznaczenia daty.”
Przysięga, że nie może żyć dłużej, o ile nie da mu wreszcie nadziei, o ile wreszcie „nie przyjdziesz Ty i spokój”.
„Nie wytrzymam dłużej tej samotnej walki po piętnastu latach bezustannej pracy. Tworzyć, ciągle tworzyć! Sam Bóg tworzył tylko przez sześć dni!”
Sama myśl o ich połączeniu oszołamia go i upaja:
„O, Ukochana, żyć wreszcie razem, serce przy sercu, jedno dla drugiego, bez żadnych kajdan! Są chwile, kiedy myśl o tym ogłupia mnie wręcz i pytam siebie, jak mogliśmy w ogóle przeżyć oboje tyle lat i miesięcy – ja tutaj, a Ty tam, na Ukrainie. Jakąż potęgą jest pieniądz! I co za posępna komedia – widzieć, jak najpiękniejsze uczucia są od pieniądza zależne. Czuć się uwiązanym, przygwożdżonym w Passy, gdy serce przebywa pięćset mil stąd! Niekiedy puszczam wodze marzeniom. Wyobrażam sobie, że wszystko zostało już załatwione, że zatryumfowała mądrość i roztropność mojej królowej, że wyrzekła słowo: «Przybywaj!» W takich dniach zmieniam się nie do poznania. Pytają, co się ze mną dzieje? Odpowiadam: «Skończyły się moje troski, widzę nadzieję. I ludzie mówią: «Zwariował!»”
Zaledwie posłyszał, że pani Hańska przenosi się do Petersburga, by tam doprowadzić proces do końca, już zaczyna obliczać, ile dni trwa tam podróż i jakie będą koszty. Czterysta franków z Hawru do Petersburga i czterysta z powrotem, dwieście z Paryża do Hawru. Wymyśla pośpiesznie najbardziej absurdalne wybiegi, by nadać swej podróży pozór konieczności. Oświadcza, że już od dawna winien się był wybrać do Petersburga dla zorganizowania tam francuskiego teatru. Potem znowu pisze o jakimś towarzystwie okrętowym, które chce założyć jego szwagier i które ma budować statki wyjątkowo tanio, jemu zaś zlecono przedłożenie odpowiednich projektów w Rosji. Nagle odkrywa w sobie – może w przypuszczeniu, że cenzura carska czyta jego listy – „sympatię do cesarza Rosji, ponieważ jest on jedynym autokratą wśród panujących” i oświadcza, „że nie ma nic przeciw temu, by zostać rosyjskim poddanym”.
I tak gna list za listem – huraganowy ogień niecierpliwości i naporu. Luty, marzec, kwiecień, maj – lato, zima i znowu wiosna i lato, a wciąż jeszcze nie przyszło zbawcze słowo, w półtora roku od śmierci pana Hańskiego nie przyszło utęsknione słowo „Viens!” Wreszcie w lipcu nadchodzi zezwolenie i Balzac ma zebrane pieniądze na podróż. Dokładnie w dziesięć lat po pierwszym spotkaniu z Ewą, w lipcu 1843, płynie z Dunkierki do Petersburga i jego pierwsza droga w tym mieście prowadzi do domu Kutajzowa, gdzie mieszka pani Hańska. Dziwnym trafem dom ten leży przy ulicy Grande Millionne.

KOMEDIA LUDZKA

W czterdziestym trzecim roku życia, mocno już wyczerpany i zużyty walką, widzi Balzac przed sobą jeden cel: doprowadzić swoje życie do porządku, odrzucić brzemię długów, w spokoju i bez pośpiechu dokończyć gigantycznego dzieła. Zdaje sobie sprawę, że tylko jedna rzecz może mu w tym dopomóc: zdobycie pani Hańskiej i przynajmniej części milionów pana Hańskiego. Człowiek, który sto razy brał się za bary z losem, zawsze przegrywając, zawsze na nowo hazardując, stawia obecnie wszystko na jedną kartę: na tę kobietę. W ciągu półtora roku, nim pozwolono mu przyjechać do Petersburga, czynił rozpaczliwe wysiłki, by stanąć przed nią i jej rodziną jako reprezentatywny konkurent. Zdaje sobie jasno sprawę, że Rzewuscy i cała ta arystokratyczna dumna klika będą widzieli w Honore Balzaku, w chłopskim wnuku, z fałszywym „de” przed nazwiskiem, zawsze tylko człowieka pośledniego stanu, choćby był największym twórcą stulecia. Jakby się jednak rzecz miała z panem de Balzac, wybranym na para Francji, z człowiekiem o politycznych
wpływach, któremu król zatwierdził owo „de”, może nadał nawet tytuł hrabiowski? Albo z panem de Balzac, członkiem Akademii Francuskiej? Akademik posiada tyle oficjalnej godności, że osobiście nie może być śmieszny. Poza tym nie byłby wówczas hołyszem, otrzymywałby dwa tysiące franków rocznie, a gdyby go wybrano do Komisji Słownikowej, miałby nawet sześć tysięcy franków poborów. Nosiłby zielony frak, tak że nawet hrabianka Rzewuska nie musiałaby się wstydzić mezaliansu. Albo jakby to było z Balzakiem-milionerem, autorem piszącym sześć sztuk rocznie, okupującym tymi sztukami przez cały rok sześć największych scen paryskich i zgarniającym pół miliona, kto wie, może nawet okrągły milion w dwunastu miesiącach?
Aby wywalczyć sobie towarzyską równość z panią Hańską, Balzac próbuje wszystkich tych możliwości. Ów tęgi, niecierpliwy człowiek usiłuje za pomocą tych wszystkich trzech szczebli wspiąć się do niedostępnej sfery Rzewuskich, lecz wszędzie się ześlizguje. Na wybór do Izby Parów jest za późno, nie może bowiem na czas wystarać się o kapitał będący warunkiem wpisu na listę kandydatów. Tak samo nie ma szczęścia w Akademii (i nie będzie go miał do końca). Znajdą setkę wybiegów, aby go wykluczyć, ponieważ nie odważą się poważnie odmówić mu prawa. To powiadają, że jego finansowe stosunki są zanadto pogmatwane, że człowiek, przed którego drzwiami czyhają egzekutorzy sądowi i lichwiarze, nie może zasiąść pod uświęconą kopułą. To znowu podają jako przyczynę odmowy jego częste wyjazdy, najszczerzej zaś określa sytuację pewien zacięty wróg i potajemny zazdrośnik: „Pan Balzac jest zbyt masywny na nasze fotele.” W istocie, za wyjątkiem Lamartine’a i Wiktora Hugo przyparłby wszystkich do muru.
A więc prędko napisać dwie „dramoramy”, by oczyścić się przynajmniej z najbardziej skandalicznych długów, „dettes criardes”, tak krzyczących, że wie o nich Wierzchownia i Petersburg. Pamela Giraud, sztuka mieszczańska, w czterech piątych sklecona przez pozbawionych talentu „murzynów”, zostaje przyjęta w teatrze „Vaudeville”. Drugą, Ressources de Quinola, przygotował już przedtem teatr „Odéon” i Balzac jest zdecydowany powetować tą sztuką klęskę Vautrina i osiągnąć kolosalny sukces.
Jak zwykle skierowuje wysiłek w niewłaściwym kierunku, nie ku pracy nad sztuką. Rozpoczynają się próby, a piąty akt nie jest jeszcze gotowy, co wprawia w tak wielkie rozgoryczenie wykonawczynię roli głównej, słynną madame d’Orvalli, że zrzeka się roli. Balzac interesuje się przede wszystkim tym, aby premiera wypadła jak najświetniej i była bezprzykładnym tryumfem. Wszystko, co w Paryżu się liczy i posiada nazwisko, musi zasiąść na najwidoczniejszych miejscach. Żaden wróg czy zazdrośnik nie śmie się wśliznąć, aby – jak to było na Vautrinie – nastroić nieprzychylnie publiczność gwizdami lub okrzykami. Żeby to przeprowadzić, Balzac wraz z dyrektorem teatru postanawia, że na premierę wydane zostaną tylko te bilety, które przejdą przez jego ręce; i tak czas, który powinien poświęcić na poprawianie na pół gotowej sztuki, autor spędza w kasie i biurze teatru.
Z iście Balzakowskim rozmachem opracowuje plan bitwy! W proscenium mają siedzieć ministrowie i posłowie zagraniczni, w fotelach zasiądą parowie i kawalerowie Orderu Świętego Ludwika, na balkonach deputowani i urzędnicy państwowi, dalej finansjera i bogata burżuazja – poza tym piękne kobiety na widocznych miejscach mają zdobić salę. Zamówił malarzy i rysowników, którzy uwiecznią wspaniały obraz tej premiery.
Jak zawsze przewiduje z początku słusznie. Pogłoski o świetnej premierze budzą w Paryżu sensację, ludzie cisną się do kasy, proponują nawet dwu i trzykrotną cenę za bilety. Ale z okrutną logiką następuje to, co zdarza się przy wszystkich jego spekulacjach: napina zbytnio łuk i łamie go.

d374ken
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d374ken