Chwila przed deszczem Jarosław Grzędowicz
Kiedyś chętnie wdawał się w bójki, skracał sobie drogę przez blokowiska, które miały opinię pól śmierci, ale potyczki z archeogenami nie miały sensu. Nie dawały prawdziwego kopa. Brakowało ryzyka, poczucia, że stawia swoje zabezpieczone na wszystkie sposoby pewnie z dwustuletnie życie na jakąś szalę. Równie dobrze mógł się umawiać na ustawki z dwunastolatkami.
Tu jednak było inaczej. Było ich trzech, byli szkoleni i mieli czesane geny. Jeden epsilon, a dwóch co najmniej sigma albo i tau. Jeden siedział na jego fotelu przy jego stoliku koktajlowym, a dwóch stało po obu stronach wejściach do salonu. Chwycił tego z prawej i rzucił nim w stronę tego z lewej.
To znaczy taki miał zamiar.
Dostał z łokcia, w przelocie, aż pociemniało mu w oczach, a potem obezwładniono go w ułamku sekundy jakby zaplątał się w liany.
I nic więcej się nie wydarzyło. Nie powalono go, nie skopano, ani nie przysmażono taserem. Po prostu tkwił oplątany ramionami dwóch mężczyzn i tylko prawa górna czwórka ruszała mu się lekko, a policzek krwawił i puchł od wewnątrz.
– I po co pan się tak rozszumiał, kochany panie Arielu? – zapytał ten za stolikiem, ten sam, którego poznał na komendzie. – Czy to trzeba tak od razu z rękami?
Przecież chcemy tylko porozmawiać. Chcieliśmy pana podwieźć do domu, to pan gdzieś uciekł, a teraz zaraz przemoc – i proszę: przewrócił się pan. Teraz spadać – rzucił do dwóch pozostałych i krępujące go sploty anakond gdzieś znikły. – Poczekajcie w wozie. Teraz musimy porozmawiać służbowo.
– Przepraszam – rzekł, kiedy tamci już wyszli, a Ariel wrócił z łazienki, po czym wyciągnął do niego rękę. – Mam na imię Harahel.
– O co chodzi? – wybełkotał negocjator niewyraźnie, z powodu wacika przygryzanego w ustach. – Myślałem, że będzie druga runda.
– Przepraszam, że wydarłem się na ciebie na komendzie.
Strasznie się wkurzyłem. A ten kuksaniec... no, to biorę na siebie – powiedzmy że prywatnie, za tego „fedzia”.
Okropnie tego nie lubimy.
– Co jest grane? – zirytował się Ariel, macając językiem obolałą czwórkę. – Sam robisz za dobrego i złego glinę naraz? Co to jest? Cięcia kadrowe czy cyklofrenia?
– Daj już spokój – oznajmił dobrodusznie Harahel. – Przecież zęby ci chyba odrastają?
– Ale jeśli wypadnie, przez miesiąc będę miał szczerbę – warknął negocjator. – A jutro spuchnę. Agent wyciągnął z torby graniastą butelkę i postawił na stoliku.
– Masz szklanki?
– A ty masz pozwolenie na prowokację wobec pracownika resortu?
– Przecież w domu można.
– Legalnie zakupiony alkohol na talony i w ramach limitu. A to jest przemycana wóda. Bez akcyzy. – Bo jest autentyczna. Prawdziwa kazachska whisky. Gorzelnia Old Barley & Sons przeniesiona w dwa tysiące dwudziestym ósmym. Daj spokój. Kościół czejeńsko-dionizyjski? Jesteśmy współwyznawcami, tylko należę do innej parafii. – Z wewnętrznej kieszeni wydobył miękką paczkę w kolorze piaskowym, opatrzoną rysunkiem muflona. – Jin-linga?
– Najpierw chcę wiedzieć, o co chodzi.
Harahel sam znalazł szklanki, odkorkował i nalał bursztynowego płynu.
– Chcę prosić o pomoc. Lubisz sernik wiedeński? – Tu wyjął z reklamówki paczuszkę w bibułce. – Masz dla mnie robotę? To najpierw zwróć się do mojego szefa. Mój bezpośredni przełożony to nadkomisarz Starzewski, komenda central. Jak zobaczę od niego papier, możemy gadać. A teraz mam cztery dni wolnego.
– Oczywiście. Jutro rano masz potwierdzenie – na papierze firmowym. Ze znaczkami skarbowymi.
– Chcę to usłyszeć od Starzewskiego osobiście. Wtedy ci pomogę. Na razie tak sobie tylko gadamy.
– Przycisnął skrzydełko nosa kciukiem i obejrzał go krytycznie.
– Chcę tylko, żebyś zrobił to, co obiecałeś.
– Co? Co obiecałem?
– Obiecałeś dziecku. Przysiągłeś, że zabierzesz ją na Górę. Przysiągłeś przed jej ojcem, który potem zginął.
– Czyś ty oszalał, człowieku? Jestem negocjatorem.
Staję przed świrami, żeby powstrzymać rozlew krwi. Żeby wyprowadzić całych i zdrowych zakładników. Obiecałbym diabłu, że zrobię mu laskę, gdyby to było konieczne. W tym wypadku kluczowa była wycieczka w góry i cytaty z Biblii, bo to był maniak religijny.
– Nie wycieczka w góry, tylko odprowadzenie dziecka na Górę.
– Jaką górę? Gdzie mam ją odprowadzić? To ma być Syjon? Ararat? Genezaret? Wzgórze Świątynne? A może Kozi Wierch? Mount Everest?
– Dzieciak wie, o jaką górę chodzi – oznajmił Harahel.
– Tylko że nie powie tego nikomu, poza tobą. Bo ty przysiągłeś jej przed Bogiem i tatą, jesteś wybrany i tak dalej. Nie powie i już. A z jakiegoś powodu nie wolno nam jej torturować.
– A można wiedzieć, o co chodzi? Dlaczego to takie ważne? On miał na myśli jakąś mistyczną górę?
– Bo chodzi o zniszczenie Sodomy i Gomory. Klazmus też o tym wspominał? O ogniu z nieba i boskim gniewie? Deszczu siarki i ognia? A tak się składa, że w tej cholernej Sodomie to my mieszkamy. I do cholery innych ludzi.
Ariel usiadł i niechętnie przyjął od dziwnego gościa własną szklankę napełnioną do połowy oraz zapalonego papierosa.
– To był maniak religijny. Sfrustrowany, biedny, stłamszony przez państwo, które chciało mu odebrać dziecko. Co miał cytować? „Pieśń nad pieśniami”, czy przypowieść o talentach? W takiej sytuacji ktoś, kto szuka pociechy w religii, będzie cytował wersety o bożym gniewie i karze dla grzeszników. Ja je znam na pamięć i zdziwiłbyś się, jak często mi się przydają. Każdy desperat krzyczy o boskim gniewie i pomście.
Przełknął łyk i skrzywił się, bo policzek zapiekł go jak diabli.
– Klazmus należał do sekty – wyjaśnił Harahel. – Nazywa się „Synowie Lamecha” – zgromadzenie mniej więcej chrześcijańskie, ale nawiązujące do pierwszych sekt rzymskich. Bardzo radykalne, bardzo starotestamentowe i gniewne. Tylko dla archeogenów. Sekta jest rozproszona – to organizacja sieciowa, typu Al Kaida. Poszczególne komórki łączą się i rozpadają, nie ma nawet stałych członków i nie wiadomo, ilu ich jest, ale wielu. To jakbyś chciał walczyć z rojem pszczół. Napił się whisky, odczekał chwilę, masując skronie, jakby chciał poukładać chaotyczne myśli w jakimś porządku.
– Wiemy na pewno, że coś knują. Naszym zdaniem, zamach z użyciem broni biologicznej, ale to tylko teoria. Dlaczego? Bo kradną materiał biologiczny. Przeprowadzili włamanie do bunkra Instytutu Genetyki Reprodukcyjnej i do tajnego bunkra Banku Zasobów Genetycznych i Bioróżnorodności. Ogołocili sejfy genetyczne trzech instytutów i czterech ogrodów zoologicznych. Głównie zamrożone próbki przeznaczone do klonowania na wypadek jakiejś katastrofy; były tam też próbki wirusów i bakterii, których nazw wcale nie chcesz znać. Pobierane z wykopalisk pochówków po zarazach, sprowadzane z placówek badawczych na całym świecie. Po co? Ano, chodzi o to, żeby w razie czego dysponować materiałem do tworzenia szczepionek. Nikt nie chce powtórki z pandemii i spekulacji szczepionkami. Takie świństwa powinny być przechowywane w laboratoriach poziomu czwartego, ale tak się składa, że nas na to nie stać, więc trzymano je w specjalnych sejfach w schronach genetycznych. Zabezpieczone i zamrożone, więc nie powinno być z tym problemu.
Dopóki ktoś ich nie ukradnie.
– A po co im reszta tego materiału?
– Według naszych jajogłowych, będą klonować nosicieli. Ptaki, gryzonie domowe, nawet owady. Miliony sklonowanych, zakażonych od urodzenia, biegających, pełzających i fruwających bomb biologicznych.
– Mają takie możliwości?
– Ukradli też sprzęt bioinżynieryjny. Wojskowe moduły laboratoryjne, generatory, kombinezony. Uniwersalny sprzęt. Można hodować szczepionki, przeprowadzać analizy, ale i konstruować modyfikacje genetyczne, albo klonować. Ze specyfikacji można wyczytać, że świetnie wiedzieli, co zabierać. Tyle tylko, że wojsko nabrało wody w usta. Zniknęło im wyposażenie plutonu obrony przeciwskażeniowej z rezerwy „W”, a oni zorientowali się po pół roku. Dowiedzieliśmy się o tym własnymi kanałami w zeszłym miesiącu i dopiero co pozbieraliśmy do kupy.
– Klazmus miał w garderobie laboratoryjne pojemniki... – przypomniał sobie Ariel.
– Termosy do mrożonych próbek. Już puste, więc się w nie pakował. Wyłączył tylko chłodzenie i miał darmowe walizki. Teraz dochodzimy do Góry... „Góra” to kryptonim schronu dla wybranych. Tych, którzy mają przetrwać gniew boży. Takich jak nasza mała. Tylko nie wiadomo, gdzie to jest. Natomiast dziewczynka wie, a ty się zobowiązałeś ją tam odwieźć. A ja cię proszę, żebyś odwiózł. Klazmus się spieszył. To mi się nie podoba. Koniecznie chciał ją odwieźć na Górę i to jak najszybciej. Co oznacza, że nadchodzi dzień sądu i tak dalej. Trochę jest nerwowo.
Współpracujemy?
– Jutro chcę porozmawiać ze Starzewskim. Chcę płatny urlop na czas tej całej operacji, a potem chcę moje wolne dni.
– Załatwione – zgodził się natychmiast Harahel.
– I chcę małpę.
– Co?
– Dużą małpę. I masaż.
Agent zamknął na chwilę oczy.
– Dobra, próbowałem – odparł Ariel. – Jestem negocjatorem.
Nie mogę się tak na wszystko zgadzać.
Wrócili, ledwo zdążył złapać trzy godziny snu, które otrzeźwiły go zupełnie, wziąć prysznic, krótki, bo po kilkudziesięciu sekundach zabrakło wody i rozbić w sokowirówce zgniłego banana oraz kompot ananasowy, który znalazł w lodówce. Narzucił szlafrok kąpielowy i popijając z kubka, wszedł na stronę giełdy i zarobił osiem tysięcy.
Zadzwonił komisarz Starzewski i pobłogosławił mu na podróż.
A potem poszedł umyć zęby, słuchając prognozy pogody.
Ogólnie rzecz biorąc, niezachęcającej.
„Ogromne masy ciepłego powietrza tropikalnego, które zbierają się nad Atlantykiem, wkrótce zderzą się z lodowatym powietrzem polarnomorskim, utrzymującym się nad całą Europą. Spodziewane są gwałtowne burze. Wiatr może przekraczać sto dwadzieścia kilome-trów na godzinę. Należy spodziewać się przerw w dostawie prądu oraz lokalnych podtopień. Należy pamiętać, że tego rodzaju anomalie klimatyczne są spowodowane wyłącznie przez działalność człowieka w poprzednich wiekach, a zwłaszcza przez gospodarki państw zachodnich i nie należy łączyć ich z zabiegami inżynierii klimatycznej, które zmierzają do uzdrowienia sytuacji.
Europejskie służby meteorologiczne przystępują do rozładowania niszczycielskiej potęgi cyklonów za pomocą bezzałogowych pojazdów latających, które rozpylają cząsteczki kondensujące u podstaw każdej chmury burzowej...”
Ariel wypłukał usta resztką wody mineralnej i splunął do umywalki, kiedy zaczęli dobijać się do drzwi.
Otworzył, nie patrząc w ekran i zdębiał. Kobieta niemal dorównywała mu wzrostem, miała białą skórę, włosy barwy kości słoniowej i oczy błękitnofi oletowe, jak acetylenowy płomień. Nosiła lśniący, szary płaszczyk ściągnięty pasem na biodrach, srebrne natryskowe legginsy i ciężkie wojskowe buty. Wydawało się, że temperatura spadła o kilka stopni.