Rozdział XV
Źródło: raport Pierwszego Inspektoratu Agencji Ochrony Dobra
Oznaczenie: I-Sh-BT 11/35
Kryptonim: Zakazane Miasto
Klauzula: ściśle tajne
Materiał dowodowy: zeznania świadka Ruminaviego Taoru, lat 20, złożone w dniu 6 kyugatsu 335 roku Cesarstwa Słońca przed Standartenführerem Kurtem Nahrani i Obersturmbannführer Saguay Sarpasupta, przy zastosowaniu standardowych środków farmakologicznych. Uwaga: po odebraniu całości zeznań świadkowi zmodyfikowano pamięć (patrz tom 5 pozycja 19).
Lokalizacja: tom 5 pozycja 2 ścieżka dźwiękowa 2.
Ja tam nie jestem bojaźliwy. Nie żebym się chwalił, ale dużo trzeba, żeby mnie przestraszyć. A poza tym rozumiałem, co się dzieje. Nie do końca, co to, to nie, ale umiałem spojrzeć na sprawę naukowo. Właśnie dlatego mnie wybrano, żebym studiował mereonikę. Ale kiedy ta dziewczyna się zawirowała, naprawdę się zląkłem. Już wiedziałem: to ostatnia noc świata. Ostatnia noc Bayan Dżordat. Potem nie będzie nic.
Jaka dziewczyna? No ta, mówiłem o niej wczoraj. Na poprzednich zeznaniach. Miała brylant w pępku, który uwierał mnie jak cholera, kiedy uprawiałem z nią seks nad jeziorem. Nie wiem, jak się nazywała, nie pytałem. Więc kiedy biegłem ulicą...
Dlaczego biegłem? Jak mi co chwila będziecie przerywać, to w życiu nie skończę. Biegłem, bo wszyscy wtedy ganialiśmy jak z dopalaczami. Pojęcia nie macie, co się wyprawiało. Z całym szacunkiem, ale mówić wam o tym, to jak ślepemu o kolorach. Wyście nigdy tego nie widzieli, na żadnym filmie, w żadnym virtu.
Sieć nie działa, nic nie działa, Opiekunowie najpierw zwariowali, a potem umarli, łączności z kimkolwiek nie ma żadnej, z teleporterów wylatują zdychające potwory, morfery padły, healery padły, znikąd jedzenia, brak wody w kranach i nawet załatwić się po ludzku nie sposób, bo sedesy pozatrzaskiwane. Z początku to jeszcze napisy się wyświetlały: „Awaria, proszę czekać”. Czekać, dowcipnie ktoś wymyślił. Można by tak czekać do usranej śmierci. Wszyscy zaczęli otwierać sedesy na siłę i wtedy się okazało, że kanalizacja zapchana, wyginęły utylizery i deodoranty. I jeszcze ktoś puścił plotkę, że to najazd Sundan. Że mamy wojnę. Więc ludzie rzucili się do sklepów. Na pierwszy ogień poszły spożywcze, bo wiadomo, jeść trzeba. Potem już plądrowali wszystko jak leci.
Tylko jedno mnie zdumiewa. Do dzisiaj, można powiedzieć, z tego zdumienia nie wyszedłem. To byli przecież moi znajomi, kumple z uczelni, niejedną imprezę razem zaliczyliśmy, seks uprawialiśmy, do virtu wchodziliśmy. A tamtej nocy miałem wrażenie, jakby nastała Godzina Prawdy. Jakby spod ludzkich twarzy wyjrzały pyski drapieżców. Mało się nie pozabijali, wywlekając towar. Po mordach się tłukli. Zawijali łupy w koszule, koce, sarongi, i telepali się, obładowani, pochyleni pod ciężarem, gotowi zagryźć każdego na drodze. Dać im dzidy i łuki, to by wyglądali jak horda białych dzikusów, najeżdżających Mongolię, widziałem takich na filmie historycznym. Na mnie naskoczyli z wrzaskiem, że jestem wajsą i mam się wynosić do dzielnicy wajsów. Wiadomo, że tam są gorsze sklepy. A ja chciałem tylko jedną zgrzewkę wody. Jedną małą zgrzewkę. Nawet ją złapałem, ale gdzie tam, wyrwali. Odepchnęli mnie, przewrócili. Gdybym nie uciekł, to by zatłukli. I wszystko w tym szalonym tumulcie, w zamieszaniu, w panice prawie, kiedy całe
tłumy latały objuczone zdobyczą i z obłędem w oczach taranowały drzwi i okna sklepów, kiedy ludzie napadali się wzajem, okradali, łączyli w bandy, jak wilki wściekłe i przerażone. Zbiorowa histeria, mówię wam. Faktycznie wyglądało, że Sundanie nas atakują i na początek użyli broni, która działa na umysł, żebyśmy sami się wymordowali. A może to coś, co się działo ze spletnią, odbiło się na nas? Ale jak kiedyś na zajęciach zapytałem docenta Lhoni, czy to prawda, że spletnia jest powiązana z umysłem, to Lhoni strasznie się oburzył. Taki pogląd, powiedział, to galaktyczne wstecznictwo, a my w Sol Wangkuo uprawiamy naukę postępową. Więc sam nie wiem. Możliwe, że ludzie świrowali tylko ze strachu, z bezradności takiej, bo nigdy dotąd nie słyszano, żeby w całym mieście wysiadł System. Dla nas to była katastrofa, jakiej nie znał świat, rozwałka kosmosu z przyległościami.
Niektórzy próbowali uciec. Słyszałem, że dzikie tłumy tratowały się w kosmoporcie, szukając statku, który by chciał wystartować. I gówno, żaden nie chciał. Potem się okazało, że statki wysiadły najsampierw i właśnie z kosmoportu przyszło całe zło. Inni mieli nadzieję, że wylogują się z miasta przez sieć teleporterów, chociaż od dwóch dni się trąbiło, że linia międzygwiezdna jest uszkodzona, a kiedy psuje się infotronika, do teleportera strach nawet wejść. Znaleźli się tacy, co się nie bali. Tacy zawsze się znajdą. Widziałem ich potem na własne oczy. Od tego się zresztą dla mnie wszystko zaczęło. Myśmy siedzieli nad jeziorem, nie mieliśmy pojęcia co się dzieje, a kiedy pogasiliśmy ogniska i w najlepszych humorach poszliśmy na ulicę Sato, z teleportera wypadła taka wielka, ruchoma, wrzeszcząca bryła... ludzie pozrastani nogami i tułowiami, tylko ręce i głowy sterczały z tej masy... Do tej pory mam lęk przed teleportacją.
Dwa dni później rozegrała się wielka bitwa pod rozdzielnią sieciową. Potem była masakra nad jeziorem Obo Nur. Władze miasta zaraz na początku próbowały spuścić do zbiorników całą wodę z jeziora, ale trzeba było pompować ręcznie, więc szło powoli. Ludzie się rzucili, biegli z butlami, wiadrami, włazili w wodę po pas, i Gindżaye zaczęła strzelać. Wybili ich do nogi, do ostatniego człowieka. Nie wiem, co za głupek wydał rozkaz. Bo oczywiście trupy zapaskudziły to, co w jeziorze zostało. Tyle wody na marne! Strażnicy, jakby to jeszcze mogło pomóc, wyłowili truposze i wrzucili do Wyrwy. Też bez sensu. Przecież brakowało picia i jedzenia. Niektórzy w desperacji spuszczali się po linach w dół, żeby dorwać te hektolitry zepsutej krwi, te tony gnijącego mięsa, ale z tych, co weszli w Wyrwę, nikt nie wrócił. Tamtej pierwszej nocy jeszcze były pełne sklepy, jeszcze, sami o tym nie wiedząc, żyliśmy w luksusie, i ludzie gromadnie szli na łów. Wtedy, na początku, kto przeczuwał, co nas czeka? Kto się spodziewał, że
nadejdzie głód, taki głód, jakiego żaden z nas, sytych, dotąd nie znał? Że ludzie będą polować na dzieci, ale dzieci też szybko zabraknie? Że będą łowić podludzi albo podstępem łapać znajomych i wysysać z nich krew, po prostu z pragnienia? Że zaczną przewiercać się do rur kanalizacyjnych, żeby znaleźć choć kroplę wody? Że bez healerów, immunów i całej tej medycznej opieki dojdzie do epidemii tyfusu? Czy ktoś w ogóle znał przedtem słowo „tyfus”? Czy ktoś rozumiał, jak to jest, przyzwyczaić się do smrodu na ulicy, brodzić po kostki w odchodach i śmieciach, patrzeć na rozkładające się zwłoki? Raz jakiś debil oblał czymś te śmiecie i podpalił. Myśleliśmy, że dym nas wydusi, bo przecież nie działała wentylacja, a fotoksyt ledwo nadążał z przerabianiem powietrza. Później po ulicach chodziły patrole Gindżaye, zapędzając nas do roboty. Sprzątaliśmy odpadki, nosiliśmy do Wyrwy, spychaliśmy, i fru - spadały w czarną przepaść. Nie było słychać, żeby gdzieś doleciały. Niektórzy mówili, że tam w ogóle nie ma dna. Że
przepaść sięga na drugą stronę księżyca. Ja tylko wiem, że Wyrwa nigdy się nie zapełniła, a przysięgam, dużo w nią wpadło.