Poprzedniej nocy, siedemnastego, mocno padało i wiał silny wiatr. Ale o świcie przejaśniło się i kiedy górnicy wychodzili z domu na pierwszą zmianę do kopalni Great Wyrley, powietrze było świeże jak po letnim deszczu. Chłopiec pracujący w kopalni, niejaki Henry Garrett, przechodząc w drodze do pracy obok pola, zauważył, że coś jest nie tak z jednym z kopalnianych koni. Gdy podszedł bliżej, stwierdził, że zwierzę ledwo trzyma się na nogach i mocno krwawi.
Krzyki chłopaka ściągnęły górników, którzy przybiegli na przełaj przez pole i zobaczyli długie nacięcie na brzuchu konia oraz zryte błoto przesiąknięte krwią. W ciągu godziny przybył Campbell z sześcioma tajniakami i posłano po pana Lewisa, weterynarza. Campbell chciał wiedzieć, kto był odpowiedzialny za patrolowanie tego sektora. Zgłosił się posterunkowy Cooper z wyjaśnieniem, że przechodził obok pola około dwudziestej trzeciej i zwierzę wyglądało na zdrowe. Ale noc była ciemna, a on nie podszedł do konia bliżej.
Był to ósmy przypadek w ciągu sześciu miesięcy i szesnaste okaleczone zwierzę. Campbell nie myślał ani o koniu, ani o tym, jak mocno nawet najbardziej szorstcy górnicy przywiązani są do swoich zwierząt; nie myślał też o kapitanie Ansonie i jego trosce o dobre imię Staffordshire; gdy patrzył na krwawiącą ranę i na słaniające się na nogach zwierzę, w głowie dźwięczały mu słowa listu, który pokazał mu naczelnik policji: „W listopadzie nastaną w Wyrley wesołe czasy". A potem: „do marca załatwią ich dwadzieścia, tak samo jak konie". I jeszcze dwa słowa: „małe dziewczynki".
Campbell był zdolnym policjantem, jak powiedział Anson; był obowiązkowy i zrównoważony. Nie miał zwyczaju z góry określać typu osobowości przestępcy; nie był też skłonny do pochopnego wysnuwania teorii, zwłaszcza opartych na łechcącej próżność intuicji. A jednak: pole, na którym zdarzył się ten koszmar, leżało dokładnie między kopalnią a Wyrley. Gdyby wykreślić linię prostą łączącą je z wioską, pierwszym domem, jaki by się na niej znalazł, była plebania. Zwykła logika, a ponadto niedawne polecenie służbowe przełożonego nakazywały złożenie tam wizyty.
- Czy ktoś zeszłej nocy obserwował plebanię?
Jeden z ludzi, Judd, zaczął coś mętnie opowiadać o diabelnej pogodzie i deszczu zalewającym oczy, co zapewne oznaczało, że pół nocy chował się pod drzewem. Campbell nie żądał, by policjanci wolni byli od ludzkich słabości i upadków. W każdym razie Judd nie widział, by ktokolwiek wchodził czy wychodził; światło zostało zgaszone o wpół do jedenastej, jak co dzień. Ale to była naprawdę niesamowita noc, panie inspektorze...
Campbell spojrzał na zegarek: siódma piętnaście. Posłał Markew, który znał prawnika, żeby zatrzymał go na stacji. Cooperowi i Juddowi kazał zaczekać na weterynarza i odganiać gapiów, a Parsonsa i pozostałych ludzi poprowadził najkrótszą drogą na plebanie. Trzeba było przecisnąć się przez kilka żywopłotów i przejść podziemnym tunelem pod torami kolejowymi, ale udało im się dotrzeć na miejsce w piętnaście minut. Jeszcze przed ósmą Campbell ustawił swoich ludzi przy każdym narożniku, a sam z Parsonsem zapukał energicznie do drzwi. Dwadzieścia dziewczynek to nie wszystko; ktoś groził śmiercią sierżantowi Robinsonowi.
Służąca wprowadziła obu policjantów do kuchni, gdzie żona i córka pastora kończyły śniadanie. Według Parsonsa matka wyglądała na przestraszoną, a jej córka, półkrwi Hinduska, na chorą.
- Chciałbym mówić z pani synem George'em.
Żona pastora była szczupłą, drobnej budowy kobietą o już posiwiałych włosach. Mówiła cichym głosem, z wyraźnym szkockim akcentem.
- Wyszedł do pracy. Jeździ pociągiem o siódmej trzydzieści dziewięć. Jest prawnikiem, pracuje w Birmingham.
- Wiem, proszę pani. Muszę w takim razie poprosić, by zechciała pani pokazać mi jego ubrania. Wszystkie, bez wyjątku.
- Maud, idź po ojca.
Parsons lekkim ruchem głowy zasygnalizował pytanie, czy ma iść za nią, ale Campbell odpowiedział, że nie. Chwilę później zjawił się pastor: niski, dobrze zbudowany mężczyzna o dość jasnej skórze, całkowicie pozbawiony owych dziwnych cech, jakie zdradzał jego syn. Siwowłosy, lecz przystojny, jak na Hindusa oczywiście - pomyślał Campbell.
Inspektor powtórzył pytanie.
- Mogę spytać, jaki jest powód pańskiego śledztwa i czy ma pan nakaz rewizji?
- Na polu niedaleko stąd... - Campbell zawahał się ze względu na obecność kobiet - znaleziono konia należącego do kopalni. Ktoś go okaleczył.
- I podejrzewa pan mego syna George'a o dokonanie tego czynu?
Matka objęła i przytuliła córkę.
- Powiedzmy, że chcielibyśmy go wyeliminować ze śledztwa, jeśli to możliwe. - Stare kłamstwo - pomyślał Campbell, niemal zawstydzony, że znów się nim posługuje.
- Ale nie ma pan nakazu rewizji?
- W tej chwili nie mam, proszę pana.
- Dobrze. Charlotte, pokaż panu ubranie George'a.
- Dziękuję. Czy nie będzie pan miał nic przeciwko temu, jeśli moi ludzi przeszukają dom i najbliższe otoczenie?
- Nie, jeśli to pomoże wykluczyć mego syna z pańskiego śledztwa.
Jak na razie całkiem nieźle - pomyślał Campbell. W slumsach Birmingham ojciec rzuciłby się na niego z pogrzebaczem, matka darłaby się jak obłąkana, a córka próbowałaby wydrapać mu oczy. Choć w jakimś sensie było to prostsze, gdyż stanowiło niemal oczywiste przyznanie się do winy.
Campbell polecił swoim ludziom szukać noży, brzytew i narzędzi rolniczych bądź ogrodniczych, które mogły posłużyć do popełnienia przestępstwa, a potem udał się z Parsonsem na górę. Ubrania prawnika zostały wyłożone na łóżko; zgodnie z poleceniem także koszule i bielizna. Wszystko było czyste i suche.