Vatnajökull, Islandia
Vatnajökull to jeden z największych lodowców w Europie, o powierzchni ponad ośmiu tysięcy przejmująco białych kilometrów kwadratowych. W większości nieprzyjazny i niezamieszkany, z przyczyn naukowych stanowi doskonałe miejsce, by Artemis Fowl zaprezentował tam Ludowi wróżek, jak zamierza uratować świat. Poza tym dramatyczna sceneria jeszcze nigdy nie zaszkodziła pokazowi.
Jednym z nielicznych miejsc na Vatnajökull, przez które przewijają się ludzie, jest restauracja Wielki Wydrzyk na brzegu lodowcowej laguny, od maja do sierpnia obsługująca grupy turystów. Artemis umówił się na spotkanie z właścicielem tego zamkniętego lokalu pierwszego września wczesnym rankiem. W dzień swych piętnastych urodzin.
Jechał wynajętym skuterem śnieżnym wzdłuż pomarszczonego wybrzeża laguny, w miejscu, gdzie lodowiec opadał do czarnej toni upstrzonej szalonymi wzorami spękanych płyt lodowych. Wiatr huczał mu wokół głowy, niczym podniecony tłum na stadionie, i niósł igiełki śniegu, które bombardowały nos i usta chłopca. Przestrzeń wokół była rozległa i bezlitosna. Artemis wiedział, że wypadek tutaj, w tej bezludnej tundrze, skończyłby się szybką i bolesną śmiercią – a przynajmniej żałosnym upokorzeniem przed fleszami ostatnich turystów w sezonie, co było odrobinę mniej bolesne niż bolesna śmierć, ale za to dłużej trwało.
Właściciel Wielkiego Wydrzyka – tęgi Islandczyk, dumny posiadacz wąsów morsa, rozłożystych jak skrzydła sporej wielkości kormorana, a także nieprawdopodobnego nazwiska Adam Adamsson – stał na ganku restauracji, pstrykał palcami i tupał do rytmu, a przy tym znajdował czas, by pośmiać się z nieskoordynowanej jazdy Artemisa wzdłuż zamarzniętego brzegu laguny.
– Nie lada pokaz – orzekł, gdy chłopiec w końcu wpadł skuterem w deskowanie restauracji. – Do diaska, ostatni raz tak się uśmiałem, kiedy mój pies próbował zjeść własne odbicie.
Artemis uśmiechnął się ponuro, świadom, że restaurator szydzi z jego umiejętności prowadzenia pojazdów, a raczej z jej braku.
– Hmmpf! – stęknął, zsiadając ze skutera tak sztywno jak kowboj po trzech dniach wypasu, gdy padł mu koń i musiał jeździć na najgrubszej krowie w stadzie.
Staruch wręcz zarechotał.
– Teraz nawet brzmisz jak mój pies.
Artemis Fowl nie miał w zwyczaju takich niezgrabnych wejść, ale pod nieobecność swego ochroniarza Butlera musiał polegać na własnych zdolnościach motorycznych, choć słynął z niezdarności. Jeden mądrala z szóstej klasy w szkole Świętego Bartleby'ego, dziedzic hotelarskiej fortuny, przezwał Artemisa „Fowl Lewa Noga" – że niby miał dwie lewe nogi i żadną nie umiał kopnąć piłki. Artemis znosił te drwiny przez jakiś tydzień, po czym wykupił całą tę sieć hoteli. Żarty natychmiast ustały.
– Wszystko gotowe, jak mniemam? – upewnił się, prostując palce w rękawicach termicznych własnego patentu.
W jedną rękę było mu nieprzyjemnie ciepło. Najwyraźniej musiał uszkodzić termostat, kiedy otarł się o lodowy obelisk jakiś kilometr wcześniej. Wyciągnął zębami sznur zasilający. Nie groziło mu wychłodzenie, bo jesienna temperatura spadła ledwie poniżej zera.
– I ja cię witam – odparł Adamsson. – Miło w końcu stanąć z tobą twarzą w twarz, choć może nie oko w oko.
Artemis nie skorzystał z sugestii Adamssona, by „nawiązać nić przyjaźni". W tej chwili w jego życiu nie było miejsca na kolejnego przyjaciela, któremu by nie ufał.
– Pewnie czuje się pan zobowiązany do wymiany uprzejmości, żeby przełamać pierwsze lody, ale nie zamierzam prosić pana o rękę córki, więc chyba możemy je sobie darować. Czy wszystko gotowe?
Wszelkie uprzejmości, które Adam Adamsson miał już przygotowane, prędko się roztopiły. Parę razy pokiwał głową.
– Tak. Skrzynia już jest z tyłu. Zadbałem o wegetariański bufet i torby z upominkami ze spa Błękitna Laguna. Rozmieściłem też kilka siedzeń, jak wyraźnie życzyłeś sobie w lakonicznym liście. Ale po wszystkich moich staraniach nie pojawił się nikt z twoich towarzyszy, tylko ty.
Artemis wyjął aluminiową teczkę z bagażnika skutera.
– Tym się proszę nie martwić. Niech no pan już jedzie do Reykjaviku wydać parę groszy z tej niebotycznej sumy, jaką policzył mi pan za skorzystanie przez parę godzin z pańskiej, nie oszukujmy się, trzeciorzędnej restauracji. Może znajdzie pan jakiś słup pozbawiony przyjaciół, który wysłucha pana żalów.
Parę godzin. Trzeciorzędna. Dwa plus trzy równa się pięć. Dobrze.
Teraz to Adamsson stęknął, a koniuszki jego wąsów morsa lekko zadrgały.
– Po co ta arogancja, młody panie Fowl? Obaj jesteśmy ludźmi, czyż nie? Ludziom należy się odrobina szacunku.
– Czyżby? Może zapytamy wieloryby? Albo norki?
Adamsson się skrzywił, a jego smagła twarz zmarszczyła się jak suszona śliwka.
– Dobra, dobra. Dotarło do mnie. Nie obarczaj mnie odpowiedzialnością za zbrodnie ludzkości. Wy, nastolatkowie, wszyscy jesteście tacy sami. Zobaczymy, czy twoje pokolenie lepiej sobie poradzi z naszą planetą.
Zanim Artemis wmaszerował do restauracji, pstryknął zamkiem teczki dokładnie dwadzieścia razy.
– Proszę mi wierzyć, my, nastolatkowie, nie wszyscy jesteśmy tacy sami – powiedział, mijając Adamssona. – A ja istotnie zamierzam sobie lepiej poradzić.
W restauracji znajdowało się kilkanaście stołów. Na wszystkich złożono krzesła – z wyjątkiem jednego, który nakryto obrusem, a przy każdym z pięciu miejsc stały butelki z wodą lodowcową i leżały torby ze spa.
Pięć, pomyślał Artemis. Dobra liczba. Solidna. Przewidywalna. Cztery piątki dają dwadzieścia.
Ostatnio Artemis uznał, że pięć to jego liczba. Gdy w grę wchodziła piątka, działy się dobre rzeczy. Jako logik świetnie wiedział, że to niedorzeczne, ale nie potrafił zignorować faktu, że tragedie w jego życiu rozegrały się w latach niepodzielnych przez pięć: ojciec zniknął i uległ okaleczeniu, jego stary przyjaciel, komendant Juliusz Bulwa z SKR został zamordowany przez niesławną chochliczkę Opal Koboi – jedno i drugie w latach bez piątki. Artemis mierzył sto sześćdziesiąt pięć centymetrów, a ważył pięćdziesiąt pięć kilogramów. Jeśli dotknął czegoś pięć razy lub wielokrotność tej liczby, na tej rzeczy można było polegać. Na przykład drzwi pozostawały zamknięte albo amulet chronił je zgodnie z planem.
Dziś znaki były pomyślne. Kończył piętnaście lat. Trzy razy pięć. Jego pokój hotelowy w Reykjaviku miał numer czterdzieści pięć. Nawet numer rejestracyjny skutera śnieżnego, który dowiózł go na miejsce bez szwanku, był wielokrotnością liczby pięć, a do tego napędzał go silnik o pojemności pięćdziesięciu centymetrów sześciennych. Same dobre znaki. Na spotkanie miało przybyć tylko czterech gości, ale on był piąty. Nie ma powodów do paniki.
Jakaś cząstka Artemisa była przerażona tym nowym liczbowym zabobonem.
Weź się w garść. Jesteś Fowlem. My nie polegamy na szczęściu – porzuć te niedorzeczne obsesje i natręctwa.
Artemis pstryknął zapięciem walizki, by udobruchać liczbowych bogów – dwadzieścia razy, cztery piątki – i poczuł, jak zwalnia mu puls.
Zerwę z tymi nawykami jutro, gdy będzie po wszystkim.
Kręcił się przy pulpicie szefa sali, dopóki Adamsson nie zniknął ze skuterem za wybrzuszoną hałdą śniegu, która równie dobrze mogła być grzbietem wieloryba. Następnie odczekał kolejną minutę, by warkot silnika oddalił się i brzmiał już tylko jak kaszel starego palacza.
Świetnie. Pora przejść do interesów.
Zszedł po pięciu drewnianych schodach do głównej sali restauracji (doskonale, dobry omen), minął ciąg kolumn obwieszonych replikami maski ze Stora-Borg i w końcu dotarł do szczytu nakrytego stołu. Krzesła stały obrócone w jego stronę, a nad blatem migotał łagodny blask przypominający drżenie powietrza w upale.
– Witajcie, przyjaciele – odezwał się Artemis po gnomicku, zmuszając się do wymawiania wróżkowych słów pewnym siebie, niemal radosnym tonem. – Dziś jest ten dzień, w którym uratujemy świat.
Drżący blask wydawał się teraz bardziej elektryczny, błyskały iskry neonowobiałych szumów, a twarze unosiły się w nim niczym duchy ze snów. Oblicza zestaliły się, urosły im tułowie, ręce i nogi. Pojawiły się małe postaci, które przypominały dzieci. Przypominały, ale nimi nie były. To przedstawiciele Ludu wróżek, a wśród nich być może jedyni przyjaciele, jakich miał Artemis.
– Uratujemy świat? – powtórzyła kapitan Holly Nieduża ze SKRZAT. – Stary, dobry Artemis Fowl! I mówię to z sarkazmem, bo „ratowanie świata" w ogóle do ciebie nie pasuje.
Artemis wiedział, że powinien się uśmiechnąć, ale nie potrafił, więc zamiast tego znalazł jakieś niedociągnięcie – coś, co byłoby w jego stylu.
– Ogierku, potrzebny ci nowy wzmacniacz tarczy – odezwał się do centaura, niezdarnie balansującego na krześle zaprojektowanym dla ludzi. – Widziałem lśnienie jeszcze z ganku. I ty chcesz uchodzić za eksperta od techniki? Ile lat ma twoja tarcza?
Ogierek tupnął kopytem. To był jego tik, który świadczył o irytacji – właśnie dlatego nigdy nie wygrywał w karty.
– Ja też się cieszę, że cię widzę, Błotniaku.
– Ile ma lat?
– Nie wiem. Może ze cztery.
– Cztery. No proszę, sam widzisz. Co to w ogóle za liczba?
Ogierek wydął dolną wargę.
– „Co to za liczba"? To teraz są jakieś rodzaje liczb? Ten wzmacniacz wystarczy na następne stulecie. Można by go trochę podkręcić, ale to wszystko.
Holly wstała i lekkim krokiem podeszła do szczytu stołu.
– Musicie zaczynać od sprzeczki? Nie sądzicie, że po tylu latach to już nudne? Zachowujecie się jak kundle znaczące terytorium. – Oparła dwa smukłe palce na przedramieniu Artemisa. – Daj mu spokój. Wiesz, jak wrażliwe są centaury.
Artemis nie umiał spojrzeć jej w oczy. Odliczył dwadzieścia stuknięć palcami w lewym bucie.
– Dobrze. Zmieńmy temat.
– Bardzo chętnie – odezwała się trzecia wróżka w sali. – Fowl, przebyliśmy całą Rosję, żeby tu dotrzeć. Więc byłabym wdzięczna, gdybyśmy przeszli do sedna...
Komendant Raine Vinyáya wyraźnie nie lubiła przebywać tak daleko od swej ukochanej Komendy Policji. Przed kilkoma laty przejęła dowództwo SKR i szczyciła się tym, że przy każdej misji trzyma rękę na pulsie.
– Czekają na mnie ważne operacje. Chochliki wszczęły zamieszki, domagają się uwolnienia Opal Koboi, a plaga przeklinających ropuch znów się nasila. Proszę, bądź tak uprzejmy i przejdź do rzeczy.
Artemis kiwnął głową. Vinyáya jawnie okazywała mu wrogość – to emocja, której mógł zaufać. Chyba że komendant blefowała, a potajemnie była jego wielbicielką. A może podwójnie blefowała i tak naprawdę była mu wroga.
To brzmi jak bełkot szaleńca, zrozumiał Artemis. Nawet dla mnie.
Komendant Vinyáya mierzyła ledwie metr wzrostu, ale była osobą budzącą respekt i Artemis nie zamierzał jej lekceważyć. Choć miała czterysta lat, w kategoriach wróżek dopiero wkraczała w średni wiek i pod każdym względem robiła ogromne wrażenie: była smukła, miała ziemistą cerę i reagujące na światło kocie źrenice, jakie czasem widuje się u elfów. Nawet ta rzadkość nie była jednak najbardziej charakterystyczna dla jej wyglądu. Raine Vinyáyę wyróżniała burza srebrnych włosów. Wszelkie światło zdawało się w nich zatrzymywać i spływać po jej ramionach.
Artemis odchrząknął i zamiast na liczbach skoncentrował się na projekcie lub też, jak lubił o nim myśleć, na PROJEKCIE. W końcu tylko on się liczył.
Holly szturchnęła go w ramię.
– Blady jesteś. Jeszcze bledszy niż zwykle. Wszystko w porządku, jubilacie?
Artemis w końcu zdołał spojrzeć jej w oczy – jedno brązowe, drugie niebieskie – osadzone pod szerokim czołem przeciętym grzywką, którą elficzka wyhodowała z zazwyczaj krótko ostrzyżonych włosów.
– Dziś kończę piętnaście lat – wymamrotał Artemis. – Trzy razy pięć. To dobrze.
Holly zamrugała.
Artemis Fowl mamrocze? I nawet nie wspomniał o nowej fryzurze – zwykle natychmiast zauważa zmiany fizyczne.
– No... hm... pewnie tak. Gdzie Butler? Patroluje okolicę?
– Nie. Odesłałem go. Julia go potrzebowała.
– Coś poważnego?
– Nie, ale pilnego. Sprawy rodzinne. Butler ufa, że się mną zaopiekujesz.
Holly zacisnęła usta, jakby zjadła coś kwaśnego.
– Ufa, że ktoś inny zatroszczy się o jego szefa? Na pewno mówimy o Butlerze?
– Oczywiście. Zresztą nawet lepiej, że go tu nie ma. Ilekroć moje plany się sypią, on zawsze jest przy moim boku. Dzisiejsze spotkanie absolutnie, bezapelacyjnie musi się odbyć i nic nie może zawieść.
Elficzce dosłownie opadła szczęka. Widok był niemal komiczny. Jeśli dobrze zrozumiała, Artemis obwiniał Butlera o niepowodzenie wcześniejszych intryg. Butlera? Najwierniejszego sojusznika?
– Dobry pomysł. No to do dzieła. Rozkręćmy we czworo tę imprezę.
To powiedział Ogierek. Rzucił koszmarną liczbę, w ogóle nie bacząc na konsekwencje.
Czworo. Bardzo zła liczba. Absolutnie najgorsza. Chińczycy nie cierpią liczby cztery, bo brzmi jak chińskie słowo oznaczające śmierć.
Niemalże gorszy od wypowiedzenia tej liczby na głos był fakt, że w sali znajdowały się tylko cztery osoby. Komendant Kłopot Wodorost najwyraźniej nie dotarł. Mimo że pałali do siebie antypatią, Artemis żałował, że go zabrakło.
– Holly, gdzie komendant Wodorost? Myślałem, że dziś przyjedzie. Przydałaby się nam jego ochrona.
Holly stała przy stole sztywna, jakby kij połknęła. Na piersi niebieskiego skafandra lśniła kiść żołędzi.
– Kłopot... komendant Wodorost ma dosyć roboty w Komendzie Policji. Ale nie martw się, w wahadłowcu osłoniętym tarczą wisi nad nami cały batalion z wydziału taktycznego SKR. Nawet lis polarny nie uchowałby się tutaj bez osmalonego ogona.
Artemis ściągnął kurtkę i rękawice.
– Dziękuję, pani kapitan. Pani precyzja bardzo mnie uspokoiła. Z ciekawości: z ilu wróżek składa się eskadra SKR? Tak dokładnie?
– Z czternastu – odparła Holly, unosząc jedną z postrzępionych brwi.
– Z czternastu. Hmm. To niezbyt... – Wtedy doznał olśnienia. – Oraz z pilota, jak rozumiem?
– Z czternastu włącznie z pilotem. Wystarczy, żeby zmierzyć się z dowolnym ludzkim batalionem.
Przez chwilę wydawało się, że Artemis Fowl odwróci się i ucieknie ze spotkania, na które sam tak nalegał. Drgało mu ścięgno na szyi, palec wskazujący stukał o drewniany zagłówek krzesła. Potem chłopiec przełknął ślinę i kiwnął głową ze zdenerwowania, które wymknęło mu się jak kanarek z paszczy kota, nim ten zdąży go połknąć.
– Dobrze. Niech będzie czternastu. Usiądź, proszę. Opowiem wam o projekcie.
Holly wycofała się wolnym krokiem, wypatrując na twarzy Artemisa arogancji, która zwykle kryła się w jego uśmieszku. Szukała na próżno.
Nie wiem, co to za projekt, pomyślała, ale na pewno coś wielkiego.
Artemis postawił walizkę na stole, otworzył i obrócił wieko, ukazując umieszczony wewnątrz ekran. Na moment dało o sobie znać jego uwielbienie dla gadżetów, nawet rzucił Ogierkowi lekki uśmieszek – ale nie szerszy niż centymetrowy.
– Spójrz. Spodoba ci się ta skrzyneczka.
Ogierek zarechotał.
– Wielkie nieba! Czy to możliwe... czyżby to był... laptop?! Arty, zawstydziłeś nas swym geniuszem!
Sarkazm centaura wywołał jęki wszystkich zgromadzonych.
– No co? – zaprotestował Ogierek. – To laptop. Nawet ludzie nie mogą oczekiwać, że to na kimś zrobi wrażenie.
– Jak znam Artemisa – rzekła Holly – to zaraz stanie się coś imponującego. Mam rację?
– Sama oceń – odparł chłopiec, przyciskając kciuk do skanera na obudowie walizki.
Skaner zamrugał, analizując linie papilarne palca, po czym zamigał na zielono na znak, że je zaakceptował. Przez parę sekund nic się nie działo, po czym wewnątrz walizki zamruczał silnik, jakby w środku przeciągał się wniebowzięty kot.
– Silnik – burknął Ogierek. – Wielkie mi co.
Nagle odłączyły się metalowe rogi wieka. Strzyknął gaz pędny, rogi wystrzeliły i przyssały się do sufitu. Rozwinął się ekran o wymiarach metr na metr, ze słupkiem głośników wzdłuż każdej krawędzi.
– No więc ma duży ekran – stwierdził Ogierek. – Popisujesz się. Wystarczyłyby nam v-gogle.
Artemis wcisnął kolejny przycisk na obudowie, a wtedy metalowe rogi przylegające do sufitu okazały się projektorami. Trysnęły strumienie cyfrowych danych, które złączyły się pośrodku sali, tworząc obracający się model Ziemi. Ekran wyświetlał logo Przedsiębiorstw Fowl otoczone kilkoma plikami.
– Holograficzna walizka – stwierdził Ogierek, rozkoszując się tym, że wciąż nie robi to na nim wrażenia. – Mamy takie od lat.
– Walizka nie jest holograficzna, ale całkiem prawdziwa – sprostował Artemis. – Za to holograficzne są obrazy, które zaraz zobaczycie. Nieco ulepszyłem system SKR. Zsynchronizowałem walizkę z kilkoma satelitami, a wbudowane komputery mogą w czasie rzeczywistym generować obrazy nieznajdujące się w zasięgu czujników.
– Mam takie coś w domu – mruknął centaur. – Moje dziecko podłącza pod to konsolę do gier.
– A system cechuje interaktywna inteligencja, dzięki czemu mogę ręcznie konstruować lub modyfikować modele pod warunkiem, że mam na sobie v-rękawice – ciągnął Artemis.
Ogierek się skrzywił.
– Dobra, Błotniaku. To rzeczywiście niezłe. – Nie mógł się jednak powstrzymać przed dodaniem postscriptum: – Jak na człowieka.
Źrenice Vinyáyi zwęziły się w świetle padającym z projektorów.
– Bardzo to wszystko ładne, Fowl, ale dalej nie wiemy, po co to spotkanie.
Artemis wszedł w hologram i wsunął ręce w dwie v-rękawice unoszące się nad Australią. Rękawice były częściowo przeźroczyste, miały grube, rurkowate palce i prostą polistyrenową formę. Czujnik na obudowie znów zamigał refleksyjnie, lecz w końcu postanowił zaakceptować dłonie Artemisa. Rękawice zapikały cicho i skurczyły się, tworząc jakby drugą warstwę skóry wokół jego palców, a każdy staw rozświetlał cyfrowy znacznik.
– Ziemia – zaczął chłopiec, opierając się chęci otwarcia notatek i policzenia słów. Znał wykład na pamięć. – Nasz dom. Karmi nas i chroni. Gdyby nie jej grawitacja, odlecielibyśmy w kosmos i zamarzli, a potem znów odtajali i zostali spaleni przez słońce, co nie miałoby zresztą wielkiego znaczenia, bo do tej pory dawno byśmy się udusili. – Artemis zawiesił głos, lecz o dziwo nikt się nie roześmiał. – To był taki żarcik. Czytałem w poradniku wygłaszania prezentacji, że żart pomaga przełamać pierwsze lody. Co więcej, ten żart dotyczył właśnie łamania lodów, więc mój humor cechuje wielopoziomowość.
– To był żart? – spytała Vinyáya. – Za mniejsze zbrodnie stawiałam funkcjonariuszy przed sądem polowym.
– Gdybym tylko miał przy sobie jakiś zgniły owoc, tobym w ciebie rzucił – dodał Ogierek. – Może skupisz się na nauce, a dowcipy zostawisz osobom, które się na tym znają?
Artemis zmarszczył czoło, zaniepokojony własną improwizacją. Teraz nie miał już pewności, z ilu wyrazów składa się prezentacja. Gdyby skończyło się na wielokrotności czterech, która jednocześnie nie byłaby wielokrotnością pięciu, mogło być bardzo niedobrze. A gdyby tak zacząć od nowa? Ale to oszustwo – liczbowi bogowie po prostu dodaliby słowa w obu wystąpieniach i nic by na tym nie zyskał.
Skomplikowane. Nawet mnie trudno nadążyć.
Trzeba jednak mówić dalej, ponieważ PROJEKT musiał zostać zaprezentowany natychmiast, aby PRODUKT bezzwłocznie wszedł w fazę wytwarzania. Artemis opanował więc niepewność i z zapałem rozpoczął prezentację. Starał się nie przerywać nawet na zaczerpnięcie powietrza z obawy, że opuści go odwaga.
– Człowiek stanowi dla Ziemi największe zagrożenie. Ogołacamy ją z paliw kopalnych, a potem te same paliwa obracamy przeciw niej, wywołując globalne ocieplenie. – Artemis wskazywał v-palcem różne punkty na powiększonym ekranie, za każdym razem uruchamiając plik wideo ilustrujący kolejne argumenty. – Co roku lodowce tracą do dwóch metrów pokrywy lodowej. W ciągu ostatnich trzydziestu lat dało to prawie półtora miliona kilometrów kwadratowych w samym tylko Morzu Arktycznym. – Za jego plecami pliki wideo prezentowały konsekwencje globalnego ocieplenia. – Świat trzeba ratować – ciągnął Artemis. – W końcu zrozumiałem, że to moje zadanie. Właśnie po to jestem geniuszem. To mój raison d'etre.
Vinyáya postukała palcem wskazującym w stół.
– W Oaza City działa całkiem silne lobby, które cieszy się z globalnego ocieplenia. Ludzie sami się wykończą i będziemy mogli odzyskać planetę.
Artemis był przygotowany na taką uwagę.
– To zrozumiały argument, pani komendant, ale przecież tu chodzi nie tylko o ludzi, czyż nie?
Uruchomił kolejne okna z plikami wideo. Wróżki oglądały wychudzonego niedźwiedzia polarnego, który utkwił na krze, łosia z Michigan pożeranego żywcem przez wybujałą populację kleszczy, wyblakłe rafy koralowe pozbawione wszelkiego życia.
– Gra toczy się o wszystkie żywe organizmy na ziemi i pod jej powierzchnią.
Ogierka zirytowała ta prezentacja.
– Wydaje ci się, Błotniaku, że my o tym nie myślimy? Że ten problem nie zajmuje wszystkich naukowców w Oazie i Atlantydzie? Szczerze mówiąc, ten wykład wydaje mi się protekcjonalny.
Artemis wzruszył ramionami.
– Twoje odczucia nie mają znaczenia. Moje też. Ziemię trzeba ratować.
Holly wyprostowała się na krześle.
– Nie mów, że znalazłeś rozwiązanie.
– Tak mi się wydaje.
Ogierek parsknął.
– Naprawdę? Niech zgadnę... Może owiniemy czymś góry lodowe? Wystrzelimy w atmosferę soczewki refrakcyjne? A może zmodyfikujemy pokrywę chmur? Ciepło?
– Coraz cieplej, w tym problem. – Artemis wziął w rękę hologram Ziemi i zakręcił nim jak piłką do koszykówki. – Po dokonaniu pewnych zmian wszystkie te rozwiązania mogłyby zadziałać. Niestety wymagałyby szeroko zakrojonej współpracy między państwami, a jak wiemy, ludzkie rządy nie lubią się dzielić zabawkami. Może za pięćdziesiąt lat coś się zmieni, ale wtedy będzie już za późno.
Komendant Vinyáya zawsze szczyciła się zdolnością właściwego interpretowania sytuacji i teraz jej instynkt huczał w uszach niczym wzburzone fale Pacyfiku. To historyczna chwila, nawet powietrze zdawało się naelektryzowane.
– No dalej, człowieku – rzekła cicho, autorytatywnym tonem. – Opowiadaj.
Artemis przy pomocy v-rękawic podświetlił rejony Ziemi pokryte lodowcami i przekształcił masy zmarzliny w kwadrat.
– Przykrycie lodowców to doskonały pomysł, ale nawet gdyby ich topografia była tak nieskomplikowana jak ten płaski kwadrat, to na wykonanie zadania kilka armii potrzebowałoby pół wieku.
– No nie wiem – odparł Ogierek. – Ludzcy drwale radzą sobie z lasami deszczowymi dużo szybciej.
– Ludzie poruszający się na obrzeżach prawa działają sprawniej niż ci, którzy go przestrzegają. Tu właśnie zaczyna się moja rola.
Ogierek skrzyżował przednie nogi, co jest nie lada wyczynem dla centaura na krześle.
– Opowiadaj, zamieniam się w słuch.
– Opowiem – odrzekł Artemis. – I byłbym wdzięczny, gdybyś powstrzymał się z typowymi dla ciebie wyrazami przerażenia i niedowierzania do czasu, aż skończę. Twoje okrzyki oszołomienia zakłócające każdą moją prezentację pomysłu są wielce męczące i utrudniają liczenie słów.
– O bogowie! – zawołał Ogierek. – Nie do wiary.
Raine Vinyáya rzuciła centaurowi ostrzegawcze spojrzenie.
– Przestań się zachowywać jak troll. Przyjechałam tu z daleka i marzną mi uszy.
– Mam ucisnąć jeden z centaurzych ośrodków nerwowych, żeby go uciszyć? – spytała Holly z ledwie widocznym uśmiechem. – Znam się na unieruchamianiu centaurów, jak również ludzi, gdyby to się okazało potrzebne. Każdego w tej sali umiałabym powalić jednym palcem albo solidnym ołówkiem.
Ogierek był na osiemdziesiąt procent przekonany, że Holly blefuje, ale na wszelki wypadek i tak przykrył palcami zwoje nerwowe nad uszami.
– Dobrze, już będę cicho.
– Świetnie. Mów dalej, Artemisie.
– Dziękuję. Ale proszę mieć ołówek na podorędziu, kapitan Nieduża. Przeczuwam, że mogą nas jeszcze czekać objawy niedowierzania.
Holly poklepała się po kieszeni i mrugnęła porozumiewawczo.
– 2H, twardy grafit, nie ma lepszego narzędzia do błyskawicznego uszkadzania narządów.
Żartowała, ale robiła to bez serca. Artemis wyczuwał, że Holly kamufluje jakiś niepokój. Potarł skroń kciukiem i palcem wskazującym, korzystając z tego gestu, by zerknąć na przyjaciółkę. Wyglądała mizernie, a oczy miała zwężone troską.
Ona wie, zrozumiał Artemis, choć nie potrafił stwierdzić, co tak dokładnie wie Holly. Wie, że coś się zmieniło, że liczby parzyste obróciły się przeciwko mnie. Dwie dwójki to cztery wróżki, które zapeszają moje plany.
Zastanowił się nad tym ostatnim zdaniem i na chwilę uświadomił sobie własne obłąkanie. Poczuł, że głęboko w jego trzewiach zwija się wąż paniki.
Czyżbym miał guza mózgu? To by wyjaśniało te obsesje, halucynacje i paranoję. A może to po prostu zaburzenia obsesyjno-kompulsywne? Wielki Artemis Fowl pokonany przez prozaiczną przypadłość.
Poświęcił chwilę, by spróbować starej sztuczki hipnoterapeutów.
Wyobraź sobie, że jesteś w dobrym miejscu. Gdzieś, gdzie czułeś się szczęśliwy i bezpieczny.
Szczęśliwy i bezpieczny? Kiedy to było?
Odpłynął myślami i znalazł się na stołku w warsztacie dziadka. Staruszek sprawiał wrażenie nieco bardziej podstępnego, niż go Artemis zapamiętał. Puścił oko do swego pięcioletniego wnuka i powiedział:
Arty, wiesz, ile nóg ma ten stołek? Trzy. Tylko trzy i to nie jest dla ciebie dobra liczba. Wcale a wcale. Trójka jest prawie tak zła jak czwórka, a obaj wiemy, jak brzmi czwórka po chińsku, prawda?
Artemis się wzdrygnął. Choroba zniekształcała nawet wspomnienia. Ścisnął kciuk i palec wskazujący tak mocno, że opuszki zbielały. Nauczył się tego gestu przywracającego spokój, gdy liczbowa panika zaczęła wymykać się spod kontroli, ale działał on coraz słabiej, a teraz wręcz przestał skutkować.
Tracę opanowanie, pomyślał zrozpaczony Artemis. Choroba wygrywa.
Ogierek odchrząknął, przerywając sen na jawie.
– Halo? Błotniaku? Pośpiesz się, ważni goście czekają.
Holly spytała zaś:
– Nic ci nie jest? Może chcesz zrobić przerwę?
Artemis prawie się roześmiał. Zrobić przerwę w prezentacji? Wtedy równie dobrze mógłby stanąć przy kimś w koszulce z napisem: „Ten obok to świr".
– Nie. Wszystko dobrze. To wielki projekt, największy. Chcę mieć pewność, że moja prezentacja będzie doskonała.
Ogierek pochylił się tak bardzo, że jego i tak niestabilne krzesło niebezpiecznie się zachwiało.
– Nie wyglądasz dobrze, Błotniaku. Wyglądasz na... – Centaur zaczął ssać dolną wargę, szukając odpowiedniego słowa. – Na wyczerpanego. Artemisie, wyglądasz na wyczerpanego.
To najżyczliwsza rzecz, jaką mógł powiedzieć.
Artemis podniósł się z krzesła.
– Sądzę, Ogierku, że nie potrafisz prawidłowo odczytywać wyrazu ludzkich twarzy. Może nasze twarze są zbyt krótkie. Zdecydowanie nie jestem wyczerpany. Świadomie ważę każde słowo.
– To może waż je trochę szybciej – łagodnie zasugerowała Holly. – Jesteśmy tu dość odsłonięci.
Artemis zamknął oczy i usiłował się opanować.
Vinyáya zabębniła palcami w stół.
– Koniec zwlekania, człowieku. Zaczynam podejrzewać, że wciągnąłeś nas w kolejny z tych swoich niecnych planów.
– Nie. To jest szczera propozycja. Proszę, wysłuchaj mnie.
– Staram się. Bardzo bym chciała. Właśnie po to przyjechałam z daleka, ale na razie tylko popisujesz się walizką.
Artemis uniósł ręce na wysokość ramion, co uaktywniło v-rękawice. Następnie stuknął w lodowiec.
– Musimy pokryć znaczną część światowych lodowców powłoką odblaskową, żeby spowolnić topnienie. Powinna być grubsza przy krawędziach, gdzie lód topnieje szybciej. Przydałoby się też zatkać co większe otwory odpływowe.
– W idealnym świecie przydałoby się wiele rzeczy – odezwał się Ogierek, znów nic sobie nie robiąc z własnej obietnicy milczenia. – Ale nie sądzisz, że ludzie trochę by się zdenerwowali, gdyby spod ziemi wyskoczyły małe istotki w statkach kosmicznych i zaczęły zakrywać Jaskinię Świętego Mikołaja folią odblaskową?
– Rzeczywiście, zdenerwowaliby...śmy... się. I dlatego operację należy przeprowadzić w tajemnicy.
– Potajemnie zakryć wszystkie lodowce świata? Trzeba było mówić od razu.
– Właśnie mówię. I chyba ustaliliśmy, że powstrzymasz się od komentarzy. Te ciągłe wtręty są już męczące.
Holly puściła oko do Ogierka, kręcąc ołówkiem między palcami.
– Kłopot z osłonięciem gór lodowych zawsze tkwił w sposobie umieszczenia powłoki odblaskowej – ciągnął Artemis. – Wydaje się, że jedynym rozwiązaniem jest rozwinięcie jej jak dywanu: albo ręcznie, albo używając jakichś zmodyfikowanych skuterów śnieżnych.
– Co niezbyt się nadaje na tajną operację – stwierdził Ogierek.
– Właśnie. Ale może jest na to inny sposób? Taki, który wydawałby się naturalny.
– W zgodzie z naturą?
– Tak jest. Natura to nasz wzór. Zawsze powinno tak być.
W miarę jak Artemis zbliżał się do kulminacji, temperatura w sali jakby rosła.
– Ludzcy naukowcy nie zdołali dotąd stworzyć folii tak cienkiej, żeby była przydatna, a jednocześnie na tyle grubej, by wytrzymała działanie żywiołów.
– Jacy głupi.
– Zdezorientowani, centaurze. Na pewno nie głupi. Twoje dokumenty...
– Pobieżnie rozważałem ideę folii. Ale jak ty się dostałeś do moich dokumentów?
To nie było szczere pytanie. Ogierek już dawno pogodził się z faktem, że Artemis Fowl jest hakerem co najmniej równie utalentowanym jak on.
– Podstawowy pomysł ma sens. Trzeba wyprodukować odblaskowy polimer.
– Natura. Wykorzystać naturę. – Ogierek przygryzł pięści.
– Co tutaj jest najbardziej naturalne? – Artemis postanowił dać drobną wskazówkę.
– Lód – powiedziała Holly. – Lód i...
– Śnieg – szepnął centaur z niemalże nabożnym uznaniem. – Oczywiście. D'Arvit, dlaczego ja o tym... Śnieg, prawda?
Artemis uniósł ręce odziane w v-rękawice i wszystkich zebranych obsypał holograficzny śnieg.
– Prawda – odparł, a wokół niego wirowała zamieć. – Śnieg nikogo nie zdziwi.
Ogierek skoczył na nogi.
– Powiększ – zażądał. – Powiększ i wyostrz.
Artemis stuknął w holograficzny płatek, zamrażając go w locie. Szczypnął kilka razy i model urósł do takich rozmiarów, że wyraźnie widać było jego nieregularność. Płatek okazał się nieregularnie regularny – idealne kółko.
– Nanopłatek – powiedział centaur, chwilowo zapominając, że miał kryć swój podziw. – Autentyczny nanopłatek. Inteligentny?
– Bardzo – potwierdził Artemis. – Gdy ląduje, wie, gdzie jest góra, i układa się tak, żeby izolować lód i odbijać słońce.
– Nasączymy nimi chmury?
– Zgadza się, do granicy pojemności.
Ogierek zastukał kopytami i wlazł w holograficzną aurę.
– A kiedy powłoka chmur pęknie, lodowce zostaną pokryte.
– Stopniowo, to fakt, ale skutecznie.
– Błotniaku, oddaję ci cześć.
Artemis uśmiechnął się i na chwilę znów był sobą.
– W końcu.
Vinyáya przerwała te naukowe popisy.
– Czy ja to dobrze rozumiem: chcesz wystrzelić te płatki w chmury, żeby spadły razem ze śniegiem?
– Nie inaczej. W najgorszym razie moglibyśmy nimi strzelać wprost na powierzchnię, ale uważam, że ze względów bezpieczeństwa siewniki osłonięte tarczami powinny się unosić nad powłoką chmur.
– I ty byś mógł to zrobić?
– Zrobilibyśmy to razem. Rada musiałaby zaaprobować całą flotę zmodyfikowanych wahadłowców, nie wspominając o stacji monitoringu.
Holly przyszła do głowy pewna myśl:
– Te nanopłatki niezbyt przypominają płatki śniegu. Wcześniej czy później jakiś człowiek z mikroskopem zauważy różnicę.
– Słuszna uwaga, Holly. Być może w kwestii intelektu nie powinienem cię utożsamiać z resztą SKR.
– Dzięki... chyba.
– Gdy płatki zostaną odkryte, co jest nieuniknione, uruchomię w Internecie kampanię wyjaśniającą, że to produkt uboczny z fabryki chemicznej w Rosji. Podkreślę również, że choć raz odpady pomagają środowisku, i podejmę się ufundowania programu rozszerzającego zasięg działania.
– Nie ma ryzyka skażenia? – spytała Vinyáya.
– Prawie wcale. Płatki są całkowicie biodegradowalne.
Ogierek był podniecony. Kląskając kopytami, przemaszerował przez hologram i zmrużył oczy, żeby przyjrzeć się powiększonemu płatkowi.
– Brzmi nieźle. Ale czy to prawda? Chyba nie oczekujesz, że Lud zainwestuje w taki projekt kupę forsy bez żadnego dowodu. Równie dobrze to może być twoje kolejne szachrajstwo.
Artemis otworzył na ekranie jakiś plik.
– Oto moje akta finansowe. Wiem, że są dokładne, bo znalazłem je na twoim serwerze.
Ogierek nie tracił czasu na udawanie zdziwienia.
– Wyglądają w porządku.
– Jestem gotów zainwestować w ten projekt wszystko, co mam. Powinno wystarczyć na utrzymanie w powietrzu pięciu wahadłowców przez kilka lat. Naturalnie w końcu, kiedy płatki wejdą do produkcji, przewiduję przychody. Spodziewam się odzyskać zainwestowaną sumę, a może nawet przyzwoicie zarobić.
Ogierek o mało się nie zakrztusił.
Artemis Fowl przeznacza na projekt własne pieniądze? Niewiarygodne.
– Oczywiście nie mogę oczekiwać, że Lud weźmie moje słowa za dobrą monetę. Bądź co bądź, do tej pory byłem – Artemis odchrząknął – niezbyt otwarty, jeśli chodzi o informacje.
Vinyáya zaśmiała się ponuro.
– Niezbyt otwarty? Chyba traktujesz siebie zbyt pobłażliwie jak na porywacza i szantażystę. Niezbyt otwarty?! Litości. Ja kupuję ten twój plan, ale nie wszyscy w Radzie są ci równie przychylni.
– Rozumiem ten sceptycyzm i krytykę. Właśnie dlatego zorganizowałem prezentację.
– Doskonale – odezwał się z zapałem Ogierek. – Oczywiście, że będzie pokaz. Przecież inaczej byś nas tu nie ściągał.
– W rzeczy samej.
– Czyżby jeszcze trochę porwań i szantażu? – zaszydziła Vinyáya.
– To było dawno temu – wypaliła Holly tonem, którym zwykle nie odezwałaby się do przełożonego. – To znaczy... to było dawno temu... pani komendant. Artemis od tamtej pory jest serdecznym przyjacielem Ludu.
Holly Nieduża myślała zwłaszcza o dramatycznej sytuacji podczas buntu goblinów, kiedy Artemis Fowl uratował życie jej i wielu innym.
Najwyraźniej również Vinyáya pamiętała tamten bunt.
– W porządku, Fowl. Dostajesz kredyt zaufania. Masz dwadzieścia minut, żeby nas przekonać.
Artemis pięć razy poklepał kieszeń, by upewnić się, że ma telefon.
– To nie powinno zająć więcej niż dziesięć – powiedział.
Holly Nieduża była wyszkolonym negocjatorem i mimo wagi tematu łapała się na tym, że zamiast na nanopłatkach koncentruje się na zachowaniu Artemisa. Od czasu do czasu wygłaszała uwagi na temat trwającej prezentacji, ale z trudem się powstrzymywała, by nie złapać go za głowę i spytać, co się dzieje.
Musiałabym stanąć na krześle, żeby dosięgnąć jego twarzy, zrozumiała. Mój przyjaciel jest już prawie dorosłym mężczyzną. W pełni rozwiniętym człowiekiem. Być może walczy z wrodzonymi krwiożerczymi pragnieniami i ten wewnętrzny konflikt doprowadza go do szaleństwa.
Bacznie mu się przyglądała. Był blady, bardziej niż zwykle, niczym nocna zjawa. Albo wilk śnieżny. Ostre kości policzkowe i trójkątna twarz jeszcze potęgowały to wrażenie. I może to tylko szron, ale Holly wydawało się, że dostrzega na jego skroniach pasemka siwizny.
Wygląda staro. Ogierek miał rację: Artemis jest wyczerpany.
No i jeszcze te liczby. I dotykanie. Palce Artemisa nie uspokajały się ani na chwilę. Z początku wydawało się to przypadkowe, ale coś ją tknęło, więc zaczęła liczyć. Wkrótce prawidłowość stała się jasna: piątki lub ich wielokrotności.
D'Arvit, pomyślała. Kompleks Atlantydy.
Pośpiesznie przeszukała Wicca-pedię i znalazła krótki opis:
Kompleks Atlantydy: psychoza częsta u przestępców nękanych wyrzutami sumienia, po raz pierwszy zdiagnozowana przez dr. E. Dyppa z Atlantydzkiej Kliniki Mózgologii. Symptomy to obsesyjne zachowanie, paranoja, złudzenia, a w skrajnych przypadkach rozszczepienie osobowości. Dr E. Dypp jest również znany z przeboju „Ja cię kocham, a ja nie".