Trwa ładowanie...
fragment
15-11-2010 14:15

Anna w Nowym Jorku. Czyli życie z (ob) ciachem

Anna w Nowym Jorku. Czyli życie z (ob) ciachemŹródło: Inne
d3ynwfh
d3ynwfh
Część pierwsza
Cześć, Pulpecie

Rozdział pierwszy

Przyszłam na świat jako pokorna poddana w królestwie nieudaczników, w tym piekle, z którego zbiegło naprawdę niewielu, a jeszcze mniej uprawiało seks. Przez trzynaście okropnych lat moje nieudacznictwo określało mnie w oczach świata. Byłam nieatrakcyjną, nieśmiałą dziewczyną, obawiającą się wszelkich kontaktów towarzyskich z rówieśnikami. Nie miałam też żadnego hobby, nie miałam przyjaciół ani osiągnięć, z wyjątkiem celujących ocen w szkole. Choć, gdyby sięgnąć do samych początków, to moje życie zaczęło się nie najgorzej. Bowiem przez pierwsze dziesięć lat tego życia cieszyłam się egzystencją niczym się niewyróżniającą. Miałam najzwyklejsze piwne oczy i ciemne włosy, byłam średniego wzrostu i cechowała mnie lekka, bynajmniej nie dramatyczna, skłonność do zapasienia. W tamtym okresie zwracałam na siebie uwagę jedynie predylekcją do udzielania długich i pedantycznych odpowiedzi na pytania nauczycieli. Na przykład, zapytana o stolicę Ohio, nie potrafiłam powiedzieć po prostu „Columbus”. Nie, ja, działając pod
wpływem wewnętrznego przymusu, wyjaśniałam, że od powstania stanu, w roku 1803, do roku 1816 – z dwuletnią przerwą w latach 1810–1812, kiedy to stolica została przeniesiona do Zanesville – w tej roli funkcjonowało Chillicothe. Owa szczególna cecha mojej osobowości wkurzała co prawda nieco moich rówieśników, dawała się jednak tolerować. W każdym razie do chwili, kiedy skończyłam dziesięć lat i zaczął się u mnie obsuw w brzydotę.

Okres dojrzewania zdecydowanie dał mi popalić i wycisnął ze mnie wszelką dotychczasową zwyczajność. Moje pukle do ramion w kolorze kawy oklapły wskutek nadaktywności gruczołów łojowych w skórze głowy. Moje średniej wielkości usta, średniej wielkości piwne oczy i średniej wielkości nos składały się dotychczas na twarz, która wyróżniała się jedynie bladością. Kiedy jednak wezbrały we mnie hormony, tę moją nierzucającą się poprzednio w oczy buźkę oszpeciły trądzik i grube krzaczaste brwi. Co do całości mojego organizmu, to kości, mięśnie i wszelkie narządy okazały się całkiem nieprzygotowane na morderczy atak otyłości, który nastąpił w chwili, gdy mój metabolizm zwolnił i zaczął działać w dosłownie żółwim tempie.

d3ynwfh

Raptowne pogorszenie mojego wyglądu zbiegło się z faktem, że dzieciaki z mojej klasy przyswoiły sobie sztukę Wyszukanego i Bezlitosnego Karania. Współzawodnicząc zawzięcie o palmę pierwszeństwa w zawodach w doprowadzaniu mnie do płaczu, wszyscy moi koledzy rzucali pod moim adresem obelgi. I dziwne, ale im bardziej mi dogryzali z powodu mojego okropnego wyglądu, tym okropniejszy ten wygląd się stawał. Zamiast skłonić do pójścia na siłownię czy do dermatologa, ich przezwiska wpędzały mnie tylko w coraz większe poczucie bezradności. To, co przetrwało najdłużej, wymyślił w piątej klasie prowodyr, który uznał, że będzie super, jeżeli nada się wszystkim ksywki pochodzące z kreskówki o Troskliwych Misiach, będącej w tym czasie ogólnokrajowym hitem. No i na tle różnych klasowych „Misiów-Ciach”, „Misiów-Zgrywusków” czy „Misiów-Laseczek” przezwisko „Miś-Upiorny Pulpet” naprawdę bolało. Modliłam się co noc, żeby minęła wreszcie moda na te pastelowe stworki, i miałam cichą nadzieję, że wyprze ją wreszcie z rynku moda na
przykład na gliniane zwierzaczki zwane Chia Pets. Jednak, niestety, okazało się, że później, gdy byłam w szkole średniej, doszło do tego, że przezwisko „Miś-Upiorny Pulpet” musiałam uznać wręcz za komplement.

Moim niehigienicznym azylem była w tamtych czasach damska toaleta w Liceum imienia Paula Revere’a. Chroniłam się w niej przed wścibskimi spojrzeniami, chcąc pochłonąć swój lunch w samotności. Czyniłam to skulona za metalowym śmietnikiem, wbijając wzrok w kafelki posadzki i marząc, żeby mnie nikt nie zobaczył. Jednak moje marzenia brały w łeb, kiedy do środka wparowywały czasem – na papierosa albo żeby się podmalować – różne laski. Widząc, co robię, natychmiast zaczynały się ze mnie nabijać. Na co ja – zawsze i nieodmiennie – odpowiadałam milczeniem, wlepiając wzrok w swoją kanapkę z Cudownego Chleba z mortadelą i majonezem. Gapiąc się tak, czekałam, aż skończą. A czekając, sprawdzałam, ile majonezu jest na kanapce. Bo trzeba powiedzieć, że znaczenie tego sosu w moim młodocianym życiu było po prostu nie do przecenienia. Pamiętam, że wymyśliłam nawet test na właściwą ilość tej kremowej substancji. Musiała ona mianowicie wypływać spomiędzy kromek kanapki, bo w przeciwnym razie ja, pakując sobie do ust kolejne
kęsy, nie czułam się najedzona. Skutek tego wszystkiego był taki, że na moich T-shirtach widniały bezustannie obrzydliwe tłuste plamy wielkości ziarna fasoli. Jednak gorsze od plam okazywały się żółknące drobinki białego chleba, które zdobiły mój aparat do prostowania zębów, powodując, że zarówno wszyscy uczniowie, jak i nauczyciele z obrzydzeniem odwracali ode mnie wzrok. Trzeba niestety powiedzieć, że mój okropny wygląd zawdzięczałam swoim nawykom żywieniowym w stopniu stosunkowo niewielkim. Najgorsze bowiem pod tym względem były moje włosy i ubrania. Tłuste brązowe kosmyki oblepiające twarz pozostawały w ostrym kontraście z poplątanymi szczurzymi gniazdami znajdującymi się z tyłu mojej głowy. Za każdym razem, kiedy matka usiłowała te kołtuny rozczesać, mnie do oczu napływały łzy. No bo w końcu z niektórymi z nich byłam zżyta od początku moich dni. Stanowiły naprawdę doniosły element mojego dzieciństwa. A poza tym, pomijając nostalgię i ból, każdy ruch szczotki powodował, że z głowy sypała mi się istna
śnieżyca dużych białych płatków łupieżu. A to oczywiście jeszcze bardziej zniechęcało mnie do szczotkowania, bo wszelkie tarcie skóry głowy kończyło się tym, że moje bluzki były nimi dokładnie pokryte. Same bluzki natomiast były koszmarami we fluorescencyjnych kolorach i występowały najczęściej w zestawieniu z wyblakłymi czarnymi spodniami ze streczu. W epoce białych T-shirtów z wywijanymi rękawkami i jasnych dżinsów taki ubiór przypieczętowywał naturalnie mój status odzieżowej pariaski.

Moje uporczywe dążenie do sukcesów w nauce miało w zakresie poprawiania mojego niskiego statusu towarzyskiego skutki wręcz opłakane. Pozbawiona absorbujących przyjaciół, którzy wyczerpywaliby moje zasoby energii, mogłam skupiać się wyłącznie na kuciu i ryciu. I w tym rzeczywiście byłam doskonała. Szczerze mówiąc, te moje naukowe zdolności stanowiły coś w rodzaju genetycznej anomalii, bo przecież wychowali mnie rodzice, którzy czynność czytania ograniczali do pobytów w toalecie. Matka często robiła kąśliwe uwagi na temat skłonności ojca do czytania podczas posiedzeń w tym przybytku wszystkiego – od etykietek na szamponach aż po napisy na pudełkach z tamponami. Podczas gdy sama zdecydowanie wolała „Książki wybrane” wydawnictwa Reader’s Digest. Trzeba tu nadmienić, że moja rodzicielka, nosząca nazwisko Mary Norton, była kobietą średniego wzrostu i przy kości. Jej włosy były ciemne i sztywne od lakieru. Chodziła też w okularach, będących w jej pojęciu krzykiem mody z lat siedemdziesiątych, i pozostawała teraz, w
latach osiemdziesiątych, wciąż do nich bardzo przywiązana. Wcale przy tym nie ukrywała, że absolutnie nie są jej potrzebne. Uważała jednak, że dla kobiety, która chce, żeby w „biznesie” brano ją poważnie, są akcesorium niezbędnym. Po krótkim zastanowieniu dodawała jeszcze, że „okulary dla kobiety są tym, czym krawat dla mężczyzny, stanowią standard w biznesie i symbol kompetencji”. Jak większość jej życiowych mądrości, sentencja ta była oczywiście pozbawiona sensu, zwłaszcza że padała z ust emerytowanej pracownicy biura podróży. Trzeba też dodać, że matka całkiem bez skrępowania wygłaszała swoje zdanie na wszelkie możliwe tematy – od zamawiania potraw w restauracji poczynając, a kończąc na opinii o tym, „co tak naprawdę rozwściecza czarnych”. I że – chcąc podkreślić to, co mówi – zsuwała na czubek nosa te swoje fałszywe okulary. Jej światopogląd był zdecydowanie ograniczony, choć ona sama dyskutowała z powyższym twierdzeniem, przytaczając na dowód fakt, że zna zachodnioeuropejskie regulaminy lotniskowe.

Mój ojciec natomiast, noszący imię Fred, był skromnym, bardzo małomównym człowiekiem i od czasu ukończenia studiów na Uniwersytecie Stanu Ohio pracował na menedżerskim stanowisku w firmie ubezpieczeniowej Allstate Insurance. Praktycznie biorąc, można go właściwie określić jako niezdiagnozowanego niemowę. Jego małomówność zapewniała nam „szczęśliwe” życie rodzinne, ponieważ dzięki niej agresja matki rozpływała się zawsze w absolutnej ciszy. Choć żadne z moich rodziców nie dawało głośno wyrazu żalowi z tego powodu, że kiedyś wydali dwadzieścia dolarów na sędziego pokoju, ich małżeństwo nie było z całą pewnością związkiem opartym na miłości. Ani nawet, trzeba to powiedzieć, na zwykłej sympatii. Zatem fakt, że zaowocowało spłodzeniem Barneya i mnie, był raczej zaskakujący.

d3ynwfh

Mój o dwa lata starszy ode mnie brat Barney był jedyną w mieście Norfolk w stanie Ohio osobą podlegającą większemu niż ja ostracyzmowi. Tyle że on, w przeciwieństwie do mnie, najzupełniej ten fakt olewał. Grywał sobie w Dungeons and Dragons, intensywnie się masturbował i ogólnie biorąc, czuł się całkiem zadowolony z życia. Był też przystojny inaczej i – ku irytacji matki – spędzał większość swoich młodych lat z księgą pamiątkową swojego szkolnego rocznika w łazience na parterze naszego domu. „Barney, co ty tam robisz z tą księgą?”, pytała podejrzliwie matka, zsuwając na czubek nosa okulary. „Uczę się nazwisk kolegów z klasy”, odpowiadał jej na to. Wydawało mi się, że ona to kupuje, ale jej zwykła w takich sytuacjach odpowiedź: „Za godzinę kolacja i nie zapomnij umyć rąk”, nasuwa mi teraz przypuszczenie, że wiedziała, o co chodzi.

Szczęściem jednak dla mojego małego pęcherza wymyślono Internet. I dla Barneya wynalazek ten okazał się przełomem, istną odmianą życia. Mój drogi braciszek wprowadził w nim od tego czasu fundamentalny podział: na erę PI (Przed Internetem) oraz ZI (Z Internetem). Dla osobników takich jak on, czyli takich, co żyją w izolacji społecznej, możliwość ukrycia się za monitorem komputera jest istnym cudem. Dlatego po zakupieniu komputera podróże Barneya z księgą pamiątkową do łazienki całkiem ustały, rozpoczęła się natomiast w jego życiu epoka zamykania się na klucz w sypialni. „Barney, dlaczego drzwi są zamknięte?”, pytała matka, przystawiając do wspomnianych drzwi ucho. „Gimnastykuję się... nago... tak podobno szybciej spala się kalorie” – brzmiała odpowiedź. „Aha, to nie zapomnij umyć rąk” – konkludowała rodzicielka.

Tak więc mój brat Barney przez wiele godzin doskonalił się za zamkniętymi drzwiami. Ja natomiast z determinacją dążyłam do tego, żeby błyszczeć w klasie. Poza wyżej wspomnianą skłonnością do demonstrowania wiedzy encyklopedycznej na każdy zadany temat, znana byłam również z tego, że robię na każdy temat notatki – a to na wypadek, gdyby takowe okazały się potrzebne któremuś z nauczycieli. Opisywałam wszystko – od szkolnych wyjść pożarowych po klasową frekwencję. Nic więc dziwnego, że wzrosło wśród rówieśników zainteresowanie moją osobą jako celem docinków i szykan.

d3ynwfh

Pewnego chłodnego dnia w listopadzie, podczas lekcji nauki o społeczeństwie w ósmej klasie, stałam pod tablicą w swoich ulubionych czarnych spodniach ze streczu i limonkowozielonym T-shircie, odczytując referat o Indianach Chumash. Zadowolona z tego, że pan Van Leeuwin uznał mój referat za najlepszy, niezbyt jednak dobrze się czułam, stojąc tak na widoku. Kiedy dobrnęłam do podsumowania i wnioski, po klasie zaczęła krążyć jakaś karteczka, powodując nieopanowane wybuchy śmiechu. Uznałam w swojej naiwności, że dotyczy pana Van Leuwina, który nosił farbowane nierównomiernie koszulki, a to przecież był dostateczny powód do chichotów. Kiedy skończyłam czytać i starannie wciągnąwszy brzuch, wróciłam na swoje miejsce, siedzący o dwie ławki za mną i mający największe powodzenie wśród dziewczyn Kyle Mander podał mi tę karteczkę.

A muszę tu powiedzieć, że podkochiwałam się w Kyle’u skrycie od dnia, w którym, podczas rozgrywek koszykówki, zdobył punkty decydujące o zwycięstwie. Uczynił to z absolutnie zimną krwią – podrzucił piłkę i nie sprawdzając, czy wpadła do kosza, podniósł ręce tryumfalnym gestem, skandując własne imię. Ta jego niewiarygodna pewność siebie uwiodła mnie do tego stopnia, że natychmiast zaczęłam na jego temat nader szczegółowo fantazjować.

Fantazjowanie zresztą stanowiło w owym czasie moją główną rozrywkę. Co całkiem zrozumiałe, zważywszy na fakt, że wciąż mi ktoś przypominał, że jestem podobna do Roseanne Barr. Tyle że „z trądzikiem i naprawdę okropnymi włosami”. Porównania tego rodzaju nieodmiennie zatruwały mi życie – aż do chwili, gdy pojawił się program Rosie O’Donnell Show i gdy wszyscy doszli do wniosku, że wyglądam jak Rosie. „Z tym, że mam jeszcze dodatkowo trądzik i naprawdę okropne włosy”. Nie wytrzymałam wtedy i wysłałam do naszego lokalnego kongresmena list z prośbą o ogólnokrajowe moratorium na niepochlebne porównania z celebrytami. I do dziś czekam na jego odpowiedź.

d3ynwfh

Fantazje zatem stanowiły dla mnie jedyną ucieczkę od wiecznych upokorzeń. A fantazjując, poświęcałam mnóstwo czasu na konstruowanie wybujałych fikcyjnych scenariuszy. Na przykład takich jak ten, w którym podobna do Alyssy Milano, wykonywałam wysokooktanowe numery w stylu Backstreet Boys i ’N Sync. Albo ten, w którym, po obejrzeniu moich występów z tańcem w stylu Britney Spears, odwiedzali mnie różni celebryci. A podczas przerw w ogólnokrajowych tournée oglądałam Kyle’a startującego w mistrzostwach stanowych i wrzucającego piłkę do kosza. W tych moich fantazjach siedziałam na trybunach, a Kyle podbiegał do mnie, roztrącając tłumek rodziców oraz różnych, mających większe czy mniejsze powodzenie, dziewczyn i chłopaków. Po czym brał moje ciało w rozmiarze XXL w ramiona. Publiczność wstrzymywała oddech, a on składał na moich ustach najromantyczniejszy pocałunek, jaki ósmoklasistka mogła widzieć poza kinem. „Anno, powiadał, grałem dzisiaj i będę odtąd grał tylko dla ciebie. Jesteś moją dziewczyną”. „Och, Kyle,
jesteś bardziej romantyczny niż Michael Bolton”. „To prawda. Napisałem nawet piosenkę dla ciebie. I’m your maaan” – śpiewał, po czym obejmował mnie zaborczym gestem.

Zadrżałam więc teraz z podniecenia, ale słysząc wypowiedziane głośno słowa: „Hej, patrzcie, ta Pulpecica próbuje coś zatańczyć”, powróciłam do rzeczywistości. Rozłożyłam karteczkę od Kyle’a, dopuszczając myśl, że zamiast kpiny z nauczyciela, zawiera wyznanie miłości. Serce podeszło mi do gardła, blokując pobieranie tlenu, co sprawiło, że poczerwieniałam na twarzy. Na pierwszy rzut oka słowa okazały się nieczytelne – na kartce widniała jedynie plątanina liter. Wytęsknionego „Anno, lubię cię... Możemy ze sobą chodzić?” wcale nie zobaczyłam. Podobnie jak żadnej uwagi na temat hipisowskiego stylu ubierania się pana Van Leuwina. Nie. Nic z tych rzeczy. Widniały tam natomiast słowa: „Anna Norton ma raciczkę, bo masturbuje się szybko wiążącym klejem”. Jeżeli chodzi o ścisłość, wcale nie miałam raciczki – to był tylko gruby szew w kroku moich streczowych spodni. Co do masturbacji natomiast, to byłam tak nieświadoma własnej cielesności, że nie miałam bladego pojęcia, w jaki sposób posłużyć się swoim ciałem, żeby
uzyskać przyjemność. Zszokowana i upokorzona, upuściłam kartkę na podłogę.

Na prawo ode mnie siedziała Sally Worthington – moja siostra w nieudacznikowskiej niedoli. Najwyraźniej świadoma treści notatki, patrzyła teraz, jak cierpię. Na jej twarzy nie było przy tym zrozumienia ani współczucia. Malował się na niej raczej wyraz szczerego obrzydzenia. Prawda jest taka, że – w odróżnieniu od hydraulików czy nauczycieli – nieudacznicy nie mają związku zawodowego. „Gdybyś wyszczotkowała włosy i usunęła okruchy z twarzy, nie pastwiliby się tak nad tobą”, odezwała się Sally z zaskakującą irytacją. Nie byłam wtedy w stanie zrozumieć, dlaczego się mną w ogóle interesuje. Teraz jednak wiem, że postrzegała mnie jako kogoś, kto robi jej złą prasę. Kompromitowałam przecież wszystkich nieudaczników. Bo być osobą towarzysko nieatrakcyjną i niemodnie ubraną, to jedno, jednak ignorować społeczne normy schludności, to coś całkiem innego. I wprost niewybaczalnego. Słowa Sally sprawiły, że mnie zamurowało. Zerwałam się i wybiegłam z klasy do szatni, szukając tam choćby odrobiny prywatności.

d3ynwfh

Jednak szkoła średnia to miejsce pełne okrucieństwa. Nie było mi zatem pisane doznać luksusu samotnego płaczu. „Hej, Norton, chyba mogę cię wspomóc radą. Idź do domu, wsadź gębę w masło orzechowe i niech twój pies ci ją potem wyliże!” – zadrwiła, przechodząc obok, nasza klasowa królowa piękności Jordan Marins. Po czym wraz z bandą ciągnących się za nią idiotek wybuchnęła śmiechem. Chciałam powiedzieć, że mi jej żal, bo podczas gdy ja zaliczyłam sto punktów na sto z egzaminu z historii, jej udało się zaliczyć zaledwie siedem, gdyż pomyliła jej się wojna secesyjna z wojną w Wietnamie. Zamiast tego jednak bąknęłam tylko: „Ja nie mam psa”. „Aha, pewnie dlatego, że sama nim jesteś”, odwarknęła Jordan. A ja pocieszyłam się myślą, że ona – kiedy już obleje egzamin wstępny do szkoły kosmetyczek – skończy za ladą w McDonaldzie. Uwielbiałam tego rodzaju fantazje, a ta okazała się tak potężna, że nie usłyszałam, jak Jordan na odchodnym zaszczekała mi tryumfalnie do ucha.

Z biegiem lat i w miarę nasilania się obraźliwych zagrań rówieśników moje ukochane fantazje przestały być dla mnie taką jak na początku osłoną. A wtedy w moim własnym wnętrzu pojawił się głos bardziej jadowity i wstrętny niż wszystko, co spotykało mnie na szkolnych korytarzach. Jako osoba nader pilna, wymyśliłam sobie pamiętnik, mający za zadanie unicestwić w zarodku wszelką kierowaną pod moim adresem zewnętrzną krytykę. Nadałam mu tytuł Cześć, Pulpecie i zaczęłam własną wybujałą inwencją unicestwiać cudze obelgi. Musiałam przy tym przez cały czas przewyższać nią inwencję tych, którzy mnie obrzucali błotem, znieczulać się na to błoto, stwarzać sobie barierę ochronną przeciwko słownej agresji moich wrogów. „Hej, Norton, wiesz, że jesteś zapasiona jak świnia i masz szczurzą mordę?” – wrzasnął kiedyś na cały korytarz Kyle podczas przerwy między lekcjami.

A ja mogłam na to zareagować jedynie litością. Nie potrafił się zdobyć na nic lepszego? Szczurza morda? Zapasiona? Jak świnia? Ja sama wymyślałam przecież rzeczy znacznie gorsze!

d3ynwfh

Cześć, Pulpecie!

Tłuszcz na twoich nogach zbija się w ohydne grudy cellulitu. Zwały sadła narosły na nich jak pleśń albo grzyby. Te giry masz już takie grube, że śmierdzą zgniłymi jajami. Twoje otłuszczone uda trą o siebie tak mocno, że tworzą się ropnie, a kiedy wchodzisz do klasy przed lekcją historii, ropnie eksplodują i twoja bielizna zaczyna do złudzenia przypominać gatki gówniarza, co się zesrał na stojąco. Jesteś tak wstrętna, że koledzy na twój widok rzygają bez opamiętania.

Anna

Pisanie pamiętnika stało się moim codziennym rytuałem. Dzień w dzień, przez całe liceum, po powrocie ze szkoły mój plan wyglądał następująco: odrabianie lekcji, obiad, trochę wyimaginowanego tańca z wyimaginowanym kumplem i nieodmiennie obrzucanie się obelgami na łamach pamiętnika, który ukrywałam bardzo starannie przed matką, ponieważ ta miała zwyczaj „sprzątać mój pokój”, pod którym to kryptonimem kryło się „poszukiwanie narkotyków”. Przekonania, że palę „trawkę”, nabrała po obejrzeniu pewnego telwizyjnego programu, który nasunął jej myśl, że jedynym logicznym wyjaśnieniem mojego potężnego apetytu może być tylko fakt, że „biorę”. Przespawszy się z tą myślą, przypuściła na mnie atak. Po południu na drugi dzień, kiedy odrabiałam lekcje, wlepiła podejrzliwe spojrzenie w okruchy na mojej bluzce. Znosiłam to dość długo, w końcu jednak nie zdzierżyłam.

– O co chodzi?! – wydarłam się.

– Anno, muszę ci zadać poważne pytanie – padło na to z jej ust.

Wydałam z siebie jedynie pomruk, oblizując przy tym do czysta palce.

– Czy zażywasz nielegalne substancje odurzające, znane pod nazwami „trawka”, „marihuana” lub też jakimiś innymi?

– Co?! Oczywiście, że nie! – zawołałam oburzona. – Dlaczego w ogóle mnie o to pytasz? – dodałam zaraz w odruchu obronnym, tak przecież naturalnym u nastolatki z nadwagą.

– No bo spójrz tylko na siebie. Jesteś cała w okruchach z czipsów Doritos i Pringles! Ty cierpisz na kompulsję. Masz przymus jedzenia!

– Jak możesz tak mówić?! – próbowałam się bronić. – Wiesz przecież, że ja jestem po prostu gruba!

Gruba. To słowo prześladowało mnie przez całe życie. Miałam tego dość. Nie chciałam być gruba! A ściślej mówiąc: nie chciałam być. Tak w ogóle. Wszystkie moje fantazje nie zdały się absolutnie na nic. Nie stanowiły żadnej ochrony. Potrzebowałam czegoś zupełnie innego. A raczej kogoś. Tak: potrzebna mi była Dobra Wróżka. Byłam już za duża, żeby wierzyć w Świętego Mikołaja, we Wróżkę od Wypadających Zębów albo w Wielkanocnego Zajączka. Jednak istnienie Dobrej Wróżki uważałam za prawdę bezsporną i niewymagającą dowodu. Dobra Wróżka istniała i miała bardzo proste zadanie: interweniować w wypadku, kiedy rodzice nie są w stanie dostrzec, że sposób ubierania, a ogólniej wygląd ich dziecka powoduje jego banicję do strefy nieudaczników. Powyższy opis tego zadania nie był bezpośrednio zaczerpnięty z żadnej bajki. To prawda. Gdyż ja, po przeczytaniu niezliczonej ich liczby, podjęłam się stworzenia ich współczesnej wersji. A potem, studiując pewnego razu numer magazynu „People” poświęcony odchudzaniu, trafiłam na
historię metamorfozy pewnej nastolatki. Dziewczyna ta „przed” wyglądała jak... no jak ja po prostu. A „po” – była zachwycającą, szczupłą i pociągającą laską. Jak jej się to udało? – zadawałam sobie pytanie. Stała się całkiem inną osobą dzięki gruntownej przemianie, jakiej mogła dokonać tylko oddana jej Dobra Wróżka – brzmiała moja odpowiedź. Wniosek ten sprawił, że odtąd, gdziekolwiek się znalazłam, zwracałam uwagę na tego rodzaju osiągnięcia owej dobroczynnej istoty. I wierzyłam w nią coraz mocniej.

Moja teoria, aczkolwiek z naukowego punktu widzenia oparta na błędnych przesłankach, stanowiła jednak dla mnie doskonałą osłonę. W sensie emocjonalnym – gdyż moja niezłomna wiara w Dobrą Wróżkę działała niczym tarcza, chroniąc mnie przed codziennym opluwaniem, drwinami i samotnością. W gruncie rzeczy cały ten horror nie przestał mnie dotykać. Jednak ja się już nim nie przejmowałam. Stracił on bowiem moc pod wpływem magicznej wiary, że Dobra Wróżka potrafi zmienić mój wygląd i natchnąć mnie pewnością siebie. Było przy tym oczywiste, że nie ma ona czasu na interwencje w sprawach byle kogo. Dziewczyny bez nadwagi, labiedzące nad tym, że wystawił je do wiatru chłopak, z którym miały iść na bal maturalny, albo nad tym, że mają za grube kostki, nie miały u niej żadnych szans, ponieważ warunkiem niezbędnym dla jej interwencji musiał być długotrwały towarzyski i emocjonalny niebyt. Dlatego ja witałam taki niebyt w swoim życiu bardzo chętnie. Bo co mnie nie zabiło, czyniło mnie mocniejszą kandydatką do takiej
transformacji spowodowanej jej działaniem.

W ostatniej klasie szkoły średniej odważyłam się uwierzyć, że w przyszłym roku wszystko się w moim życiu zmieni. Zostanę studentką i na uczelni przeżyję tę wytęsknioną chwilę – moment, w którym Dobra Wróżka weźmie mnie pod swoje skrzydła i doprowadzi do całkowitej przemiany – w dziewczynę o przeciętnym wyglądzie i umiarkowanie szczęśliwą. Nie spodziewałam się przy tym, że ukaże mi się starsza pani wyposażona w różdżkę, za którą będzie dreptało stadko myszy. Nie. Dobra Wróżka mogła przybrać różne postacie, choćby nawet postać wściekłej hieny, żądnej krwi dziewic. Dla mnie nie miało to znaczenia. Musiała jednak przyjść. I to jak najprędzej.

Rozdział drugi

Żałuję bardzo, ale nie mogę powiedzieć, że Dobra Wróżka znalazła mnie na Uniwersytecie Stanu Pensylwania, bo prawda jest taka, że pomimo usilnych starań, nie natknęłam się tutaj na nią. Nie pojawiła się pod postacią mojej współlokatorki z pokoju w akademiku, choć ja bardzo podekscytowana oczekiwałam spotkania z tą dziewczyną i wyobrażałam ją sobie mnóstwo razy. Całymi dniami marzyłam o naszych wspólnych zajęciach. Nareszcie, myślałam, będę miała przyjaciółkę, która – nie zważając na mój okropny wygląd – będzie uwielbiała ze mną przebywać. Tworzyłam w głowie najróżniejsze scenariusze – oczami wyobraźni widziałam nasze późnowieczorne imprezy z pizzą, nasze przedpołudniowe wędrówki po barkach czekoladowych, a także popołudniowe orgie obżarstwa, podczas których miałyśmy pochłaniać słodkie płatki śniadaniowe. Naprawdę, było tego mnóstwo... Jednak moje marzenie obróciło się w proch, i to już kilka godzin po przyjeździe do akademika, podczas rozmowy ze sprawiającym wrażenie nieudacznika i dziwnie podobnym do
Howdiego Doody Doradcą Mieszkańców.

– Anna Norton? – zapytał ostrożnie ten chuderlawy rudzielec, odszukując w spisie numer mojego pokoju. – Co do mnie, to jestem Doradcą Mieszkańców. Nazywam się George Macadamia, ale wszyscy mówią na mnie Orzech. Oczywiście ze względu na to nazwisko. Orzechy z drzewa makadamii są bardzo popularne na Hawajach. Nie byłem tam, ale czytałem o tym w Internecie – nawijał, nie patrząc mi w oczy.

Poczułam się świetnie. Orzech bowiem, jeżeli chodzi o skrępowanie i chaotyczność, zdecydowanie mnie przewyższał.

– Chcę z tobą porozmawiać o Jane Zelisky – powiedział cały spięty.

– O nie! – zawołałam dramatycznym tonem, zasłaniając sobie dłonią usta niczym bohaterka serialu. – Czy ona jest cała i zdrowa? Czy miała wypadek?

– Yyy... Sądzę, że... – jąkał się Orzech.

– Czy Jane nie żyje? Czy moja przyjaciółka straciła życie? – zawołałam, kładąc nacisk na słowo „przyjaciółka”.

Zgięłam się przy tym wpół, łapiąc się za brzuch jak ktoś, kogo otruto, a następnie wyprostowałam się, waląc się pięściami w klatkę piersiową.

– Yyy... yyy – jąkał się nadal Orzech, którego mój wybuch najwyraźniej wprawił w jeszcze większe zakłopotanie.

– Wiedziałam! – zawołałam. – Ona nie żyje! O Boże, dlaczego?! Dlaczego zabiłeś moją przyjaciółkę?! – zawodziłam ze łzami w oczach.

Przekonanie, że Orzech jest takim samym jak ja nieudacznikiem, wyzwoliło we mnie całe pokłady aktorskiego talentu.

– Jane wzięła po prostu urlop – doszedł wreszcie do głosu. – Na cały rok... Więc wygląda na to, że będziesz miała pokój dla siebie.

Gdyby straciła życie, pomyślałam z żalem, ja miałabym lepsze pole do aktorskich popisów. Zaraz jednak wzięłam się w garść i powiedziałam:

– Mmm... A czy nie ma jakiejś innej dziewczyny, która chciałaby mieć współlokatorkę?

– Nie – zabrzmiała odpowiedź. – Jeżeli jednak będziesz czegoś potrzebowała, to ja mieszkam naprzeciwko.

Przywołując ponownie utajone zdolności aktorskie, odegrałam teraz znaną z filmów telewizyjnych scenę: osunęłam się po drzwiach, dając wyraz swemu powalającemu z nóg przygnębieniu. A chwilę potem, siedząc już na podłodze, przeżyłam wizję: oczami wyobraźni zobaczyłam toaletę damską w szkole imienia Paula Revere’a. I wizja ta wywołała nader przekonujący strumień łez, który popłynął teraz po moich policzkach. Bo oto przyjaźń, ta wiecznie ulotna kochanka, po raz kolejny wystrychnęła mnie na dudka. Wskutek czego, jeżeli nie liczyć upiornego Doradcy Mieszkańców, noszącego ksywkę Orzech, zostałam z absolutnie pustymi rękami. Chociaż zaraz... było przecież coś jeszcze... Czy Orzech, zastanowiłam się, o tym, gdzie jest jego pokój, informuje wszystkie mieszkanki akademika? Może ta informacja to propozycja przyjaźni? Albo nawet czegoś więcej? Orzech był meganieudacznikiem, to prawda, to jednak nie odbierało intensywności mojemu pragnieniu uwiedzenia go kobiecymi wdziękami. Nikt nigdy mnie nie lubił. Przez dwanaście lat
formalnej edukacji nie zakochał się we mnie żaden chłopak. Dziewczyny bez ręki, dziewczyny bez nogi, dziewczyny z wąsami, z cuchnącym oddechem i z chronicznymi krwawieniami z nosa – wszystkie one doświadczały poczucia, że są lubiane. Ja – nigdy. Tak było dotąd. A teraz bardzo chciałam wierzyć, że tu, na uczelni, moja przeszłość nie będzie się liczyła. Tak, myślałam, ten nieudacznik z ksywką zostanie moim rycerzem! Czyżby jego istnienie, zastanawiałam się dalej, było pierwszą oznaką interwencji Dobrej Wróżki? Utrata niedoszłej przyjaciółki doprowadzała mnie do rozpaczy, mimo to zaczynałam już skupiać myśli na osobie przyszłego chłopaka – faceta zwanego Orzech.

Cześć, Pulpecie!

Spotkałam faceta, który... pozbawi mnie dziewictwa... zapoczątkowując w ten sposób długo wyczekiwaną i spowodowaną interwencją Dobrej Wróżki przemianę. Ten facet ma ksywkę Orzech, a ja... no, mogę jedynie stwierdzić, że za nim po prostu SZALEJĘ. Nieudacznica + nieudacznik = miłość...

Anna

Na drugi dzień rano, o siódmej trzydzieści, wkroczyłam do jadalni z oczywistym zamiarem nawiązania relacji z Orzechem. Sprężając się maksymalnie, wydobyłam z siebie lekko chropawy głos – konieczny, żeby kogoś uwieść.

– Ehem. Cześć, Orzech – zagadnęłam, dokładając starań, żeby jak najlepiej imitować Melanie Griffith.

Choć znał mój prawdziwy głos – bezdźwięczny i wyrażający skrępowanie – był teraz (a przynajmniej taką miałam nadzieję) pod wrażeniem. Dlatego nie miał wyjścia, musiał odpowiedzieć.

– Co? – umknął w bok wzrokiem.

– Powiedziałam „Cześć, Orzech” – odrzekłam szeptem.

– Och. Okej. Cześć... Chyba... – powiedział, żując gumę.

– Chyba? Co chyba? – jęknęłam, zapominając o opracowanych w duchu didaskaliach i oblizując uwodzicielsko wargi.

– Okej. Cześć.

– Wiesz, że zawsze uwielbiałam orzechy z drzewa makadamii? – kontynuowałam, dryfując w stronę upokorzenia.

– Naprawdę?

– Tak, to moje ulubione...

– Moje też – oznajmił i spojrzał mi wreszcie w oczy. – Wiesz, w dzieciństwie miałem alergię na orzechy, ale w szkole średniej, kiedy kumple dali mi tę ksywkę, alergia zniknęła.

– Łał! No to muszę ci powiedzieć, że jesteś medycznym fenomenem! – zawołałam, nie zadając sobie trudu, żeby nadal wydawać z siebie tamten głos seksownej laski.

– No wiesz... Nie, chyba nie. Alergia potrafi pojawić się nagle. I równie nagle zniknąć – wyjaśnił z pełnymi ustami. – Muszę już iść – dodał zaraz. – Spieszę się. Kończę niedługo studia, więc to moja ostatnia szansa. Bo wiesz, chcę być z chłopakami... Zdobyć kumpli, takich braci na całe życie...

– Aha. Tak, rozumiem. Ja też muszę już lecieć. Z tym, że wiesz... ja mam brata. Więc pomyślałam, że dla równowagi dobrze by było zdobyć kilka sióstr. Hej, dziewczyny! Hej, siostry! Tu Anna, która na was czeka!

Określenie „korporacje studentek” wywoływało w mojej wyobraźni obraz dziewczyn, które ze złośliwym śmiechem zakreślają flamastrami otłuszczone miejsca na moim ciele. Wątpiłam, by któraś z tych „sióstr” zechciała pozwolić mi kupić bluzę z logo swojej korporacji. Jednak rozpaczliwie pragnęłam mieć coś, co by mnie połączyło z Orzechem, a mój Pakiet orientacyjny studenta pierwszego roku – siedemdziesięciostronicowy dokument, z którego natychmiast zrobiłam sobie notatki i którego treść w większości postarałam się zapamiętać – zalecał pośpiech jako doskonały sposób na poznawanie ludzi. Sądziłam, że musi istnieć korporacja dla nieudacznic – no bo w końcu ta moja uczelnia należała do Ivy League! I było tu pełno nieudaczników płci obojga. Więc musiała się też znaleźć odpowiednia dla mnie grupa.

Otworzyłam pakiet i przeczytałam część dotyczącą życia studenckiego, badając swoje opcje. Dlaczego musiałam się urodzić jako biała bezbożnica? – zadałam sobie pytanie. Czy nie dość wycierpiałam i bez tego? Fakt nieprzynależności do żadnego wyznania czy mniejszości etnicznej uniemożliwiał mi niestety przynależność do pewnych grup nieudacznic, które wymieniały uczenie się i oglądanie telewizji na swojej liście aktywności. Po rozważeniu paru nader nieetnicznych możliwości postanowiłam w końcu spróbować z Delta Beta, która jest ultrakonserwatywną żeńską korporacją, szczycącą się tym, że jej członkinie przestrzegają standardów akademickich, odznaczają się konserwatyzmem w poglądach politycznych i są oddane ochronie cnót kobiecych. Wyjąwszy konserwatyzm poglądów politycznych, pasowałam tu bardzo dobrze, jako że odznaczałam się inteligencją i byłam dziewicą. Jednak co do poglądów politycznych, to w związku ze swoją postawą pro-choice uważałam się zawsze za niepraktykującą liberałkę. Byłam jednak tak zdeterminowana,
że machnęłam na to ręką i zarejestrowałam się w Internecie do grup republikańskich. Wskutek czego ja, Anna Norton, byłam teraz członkinią następujących organizacji: ROCKING REPUBS, NASTOLATKI PRZECIW TERROROWI oraz MÓJ SŁOŃ JEST DOSKONAŁYM STUDENTEM W PRZECIWIEŃSTWIE DO TWOJEGO OSŁA. A chcąc zredukować dojmujące poczucie, że się sprzedaję, porzucając własne przekonania, wybrałam spośród tych grup naprawdę skrajną awangardę.

Na spotkaniu wprowadzającym nowe członkinie Delta Beta pojawiło się osób zaledwie dwanaście. Wyglądało więc na to, że antyalkoholowa polityka tej korporacji nie przysparzała jej specjalnie popularności. Ucieszyło mnie to, bo znacznie zwiększało moje szanse na przyjęcie w poczet jej członkiń. Wieczór zaczął się od zagajenia korporacyjnej liderki noszącej imię Maureen, która następnie zapytała, kogo każda z nas uznaje za swego idola. Los sprawił, że poszłam na pierwszy ogień i jako takiego wymieniłam Jezusa Chrystusa. Następne dziewczyny natomiast stawiały przeważnie na Ronalda Reagana, Richarda Nixona, Geralda Forda i George’a Busha, więc szybko stało się jasne, że na tle tej ogarniętej obsesją polityczną grupy mój wybór jest dość nietypowy. Maureen wysłuchała bez słowa wszystkich odpowiedzi, po czym zabrała się do drążenia głębiej. No i ponownie traf chciał, że zaczęła ode mnie.

– Anna Norton?

– Tak? – odpowiedziałam ostrożnie.

– Wybrałaś na swego idola Jezusa.

– Tak... Panie Jezu Chryste... – zaintonowałam, starając się o nabożny ton.

– A jakie elementy nauczania Jezusa miały wpływ na twoje życie?

– Yyy... yyy... – zająknęłam się, po czym wyrzuciłam z siebie pierwszą rzecz, jaka przyszła mi do głowy: – Nie głosuj na demokratów...? Albo też: ...Nie pal papierosów?

– Przepraszam, co powiedziałaś? – zapytała Maureen.

– Yyy – odrzekłam, szukając gorączkowo w głowie jakichś jezuizmów.

Ta moja pieprzona matka! Dlaczego nie posyłała mnie do szkoły niedzielnej?

– A więc? – nastawała Maureen.

– Nie pożądaj żony bliźniego mego...

– A co to dla ciebie znaczy?

– No... że nie można pożądać kobiet... które należą do... – jąkałam.

– Przejdźmy do następnych kandydatek – powiedziała z irytacją Maureen.

Uświadomiłam sobie, że to, co powiedziałam, musiało zabrzmieć lesbijsko. A jeżeli nie lesbijsko, to co najmniej jak słowa fałszywej czcicielki Jezusa, zwłaszcza że pozostałe dziewczyny opisywały swoich idoli, używając haseł w rodzaju „wartości rodzinne”, „patriotyzm” czy „wolność”.

Widziałam, że moje szanse na przyjęcie do organizacji raczej wyparowały. Postanowiłam zatem zakomunikować Maureen swój żal z powodu niewłaściwych odpowiedzi i pragnienie przynależności. Zaczęłam spoglądać na nią to ze smutkiem, to z entuzjazmem. Okazało się to jednak kolejnym błędem. Maureen zmierzyła mnie bowiem wzrokiem pełnym niepokoju, po czym zapytała, czy nie potrzebna mi pomoc lekarska. Kiedy ją zapewniłam, że czuję się doskonale, prychnęła tylko: „To kwestia osobistej opinii”, odwróciła się na pięcie i wyszła pogadać z „siostrami” o wynikach pierwszej rundy. Zacisnęłam kciuki i kolana i zaczęłam odmawiać modlitwę. Do Dobrej Wróżki. Przegrałam pierwszą rundę, ale bardzo chciałam zostać przyjęta do Żeńskiej Korporacji Podróżujących Sweterków Bliźniaków w rundzie drugiej. Uparłam się bowiem przy opinii, że przerwie to trwający całe moje dotychczasowe życie okres wykluczenia.

Gdy po paru chwilach Maureen wróciła wraz z siostrami, na jej twarzy malował się wyraz pewności siebie, tak charakterystyczny dla osoby, która ma władzę. Poczułam skurcz żołądka, próbowałam jednak myśleć pozytywnie.

– Przede wszystkim – zaczęła Maureen – chcę wam podziękować za to, że staracie się o przyjęcie do naszej korporacji. Niestety jednak nie możemy przyjąć was wszystkich... ponieważ... – tu przerwała, szukając w myśli najtrafniejszego wyjaśnienia. – No cóż... ponieważ jedna z was nam się... zupełnie... nie spodobała. A oto nazwiska dziewcząt, które przechodzą do drugiej rundy: Jennifer Fantini, Laurel Harrison, Theodora Marshall, Jane Murray, Harriet Nielsen, Judith Green, Bree Wallis, Marie Gordon, Alexa Hardin, Susie Coplan, Stephanie Benedict.

Przyjęła więc wszystkie oprócz mnie. W ten sposób po raz kolejny doznałam odrzucenia. Nie zadałam sobie trudu, żeby jej podziękować. Po prostu wstałam i wyszłam. Goń się, Maureen! – pomyślałam. Byłam tak wściekła, że nie straciłam poczucia własnej wartości. Po co w ogóle starałam się o przyjęcie do tej korporacji? – zapytałam sama siebie. Przecież one reprezentują wszystko, co moim zdaniem jest godne pogardy – w dziewczynach i w społeczeństwie. I tak pomyślawszy, pomaszerowałam prosto do akademika – z nadzieją, że wieczorne fantazjowanie na temat Orzecha usunie z mojej pamięci wspomnienie faszystowskiej korporacji młodych republikanek.

Pod drzwiami swojego pokoju zastałam właśnie jego. Stał tam i pukał. Czyżby to był znak od Boga? Boga nieudaczników oczywiście. Pierwszy znak, że działa moja Dobra Wróżka?

– Szukasz mnie, Orzech? – zapytałam, daremnie próbując ukryć zdziwienie.

– Cześć. Mogę w twoim pokoju obejrzeć Felicity? Wysiadł mi telewizor, a nikt inny nie chce mnie do siebie wpuścić.

– Oczywiście. Bardzo się cieszę, że będę cię mogła gościć.

– Przyniosłem doritos – dodał i usiadł obok mnie na łóżku, przyjmując na siebie rolę oficjalnego dystrybutora tych czipsów.

– Ben jest świetny, nie? – westchnął z rozkoszą, gdy tymczasem temat muzyczny z Felicity wypełnił swoimi dźwiękami moje ciasne mieszkanko.

– Uwielbiam go prawie jak doritos – wypaliłam, wydając z siebie coś, co, miałam nadzieję, było zalotnym chichotem.

– I masz rację – zabrzmiała inteligentna odpowiedź.

A potem siedzieliśmy dalej, z zadowoleniem pakując sobie do ust kolejne garście czipsów.

Telewizja okazała się fundamentem naszej przyjaźni. Cieszyliśmy się odtąd cotygodniowymi randkami, podczas których oglądaliśmy seriale Felicity i Jezioro marzeń, pożerając przy tym fury śmieciowego żarcia z miejscowego marketu. Z odcinka na odcinek przysuwałam się do Orzecha coraz bliżej. Aż zaczęłam na niego napierać i pewnego wieczoru doszłam do wniosku, że czas przemieścić naszą relację na inny poziom. Orzech był fanem sztruksowych szortów, eksponujących jego długie, usiane piegami nogi. A ja, pod naporem hormonów i skumulowanej agresji seksualnej, zadarłam skraj swojej ciążowej dżinsowej spódnicy, odsłaniając blade i zwiotczałe udo. Po krzyżu przebiegł mi dreszcz, ale niezbyt przyjemny. Mimo to nie dawałam za wygraną. Założyłam lewą nogę na nogę Orzecha, zagarniając ją pod siebie niczym tsunami połykające ponton. To okropne, ale – trąc nogą o jego nogę – nie potrafiłam odwrócić wzroku. Orzech tymczasem wgapiał się w ekran, nie odrywając oczu od Bena Covingtona. Z powodu słabej formy fizycznej musiałam
wkrótce zwolnić tempo wykonywanych ruchów. A gdy już byłam bliska skurczu, doznałam prawdziwej ulgi, gdy Orzech zerwał się jednym skokiem z łóżka.

– Chyba muszę ci coś uświadomić. – Tu przerwał, jakby w oczekiwaniu na tryl werbli. – To naprawdę ważne. Ja... jestem... wielkim fanem Bena. Rozumiesz?

– Tak. Wiem, co masz na myśli – zagruchałam uwodzicielsko.

– Nie, nie. Nie sądzę, żebyś rozumiała. Mam na myśli to, że... no... Trudniej mi to wyznać tobie niż własnym rodzicom... Jestem gejem.

– Gejem? Ale... ale to niemożliwe – zawołałam zraniona.

– Musiałaś o tym wiedzieć – stwierdził Orzech.

– Nie. Nie wiedziałam – powiedziałam cicho i niewyraźnie.

No bo jak mój chłopak... No dobrze, udawany chłopak... jak mógłby być gejem?

– Posłuchaj, dziewczyno, przesiaduję tu z tobą wieczorami, oglądamy telewizję. Czy nie sądzisz, że gdybym był hetero, to uganiałbym się, jak inni faceci, za laskami?

Miał rację, a ja byłam Lizą Minnelli akademika. Tak, Lizą Minnelli, tylko zdecydowanie mniej atrakcyjną. Okazało się to zbyt bolesne do przetrawienia.

– Zaczyna się Jezioro marzeń. Chcesz obejrzeć? – zaproponowałam, kładąc kres niebotycznemu upokorzeniu i seksualnym zapędom.

W ciągu pierwszego roku moich studiów tkwiliśmy razem z Orzechem przed telewizorem co najmniej po osiem godzin tygodniowo. To on, Orzech, stanowił moje całe życie towarzyskie, a ja byłam mu za to ogromnie wdzięczna. Po raz pierwszy od czasu, gdy zaczęłam pisać pamiętnik, nic w nim nie zapisywałam. Poszłam na uroczystość rozdania dyplomów, podczas której Orzech pod togą miał swoje ulubione sztruksowe szorty. Kiedy wręczyli mu dyplom, pomachał ręką rodzicom. A ja, siedząc o kilka rzędów za nimi, odpowiedziałam na to promiennym uśmiechem, bo wyobraziłam sobie, że macha do mnie. Orzech miał jeden jedyny plan na przyszłość: przenieść się do Kalifornii i zamieszkać w San Francisco. Innych planów nie miał.

– Ale przecież – protestowałam – znajdujemy się o dwie godziny drogi od Nowego Jorku. Więc po co masz się pchać na drugi koniec kraju?

– Anno, popatrz mi w oczy – odpowiedział dramatycznym tonem, a ja go posłuchałam, zastanawiając się przy tym, czy lubiłby mnie, gdyby był hetero. – Jeżeli kiedykolwiek ma mi się przytrafić stosunek... – przerwał, a ja poczułam, że się ślinię – ...z facetem, to musi się to zdarzyć między swoimi.

Westchnęłam i szczerze pożałowałam, że nie jestem homo. Bo przecież świetnie byłoby należeć do „swoich”.

Jesienią, następnego roku, gdy Orzech mieszkał już w San Francisco, wpadłam w głęboką depresję. Bo przecież tutaj, w Penn (a praktycznie biorąc, na całym bożym świecie), Orzech był moim jedynym przyjacielem. Teraz, gdy pozostałam znowu zupełnie sama w swoim jednoosobowym pokoju, samotność mnie po prostu zalała, pochłonęła i zmusiła do powrotu do pamiętnika, wskutek czego zapisane zostały kolejne zeszyty. Pożerana rozpaczliwą tęsknotą za jakimś towarzystwem, oglądałam w swoim małym telewizorku program za programem. I całkowicie pozbawiona męskiego ramienia, doszłam pewnego dnia do wniosku, że moją jedyną możliwością jest teraz Barney. Pomysł okazał się naprawdę inteligentny, bo mój brat do życia uniwersyteckiego miał podejście naprawdę odlotowe. Wyleciał ze studiów z różnych powodów, z których większość miała swoje źródło w jego lenistwie, jednak wciąż nie wyzbył się przekonania, że będzie na kampusie naprawdę kimś. Ubrany w bluzę z uniwersyteckim logo i czapkę zakupioną przez Internet pojawił się na
dziedzińcu w chwili, gdy ja byłam na jakichś zajęciach. Po czym, siedząc samotnie na uczelnianym trawniku, czekał cierpliwie, aż ktoś do niego zagada. Jednak na próżno. Sfrustrowany, wziął więc sprawy w swoje własne ręce.

– Co studiujesz? – spytał zastraszoną brunetkę, która także siedziała sama.

– Astronomię – odpowiedziała, przybierając znudzoną pozę.

– Ooo. Założę się, że mnóstwo ludzi... Wiesz co... wyglądasz jak gwiazda filmowa...

Dziewczyna, usłyszawszy to, obdarzyła go pełnym obrzydzenia spojrzeniem, po czym wstała i odeszła.

A Barney, gdy później, w moim pokoju, relacjonował mi tę rozmowę, był naprawdę przygnębiony. Ja zaś go rozumiałam. Tak, rozumiałam go aż za dobrze. Podsunęłam mu torebkę z lukrowanymi ciasteczkami i pomyślałam, że z całą pewnością jesteśmy pokrewnymi duszami. No i, co oczywiste, parą nieudaczników.

d3ynwfh
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3ynwfh