Trwa ładowanie...
fragment
17-03-2011 17:22

Amerykańskie smutki

Amerykańskie smutkiŹródło: Inne
dm744qq
dm744qq

Moja siostra nazwała ten czas „rokiem tajemnic”. Myśląc dziś
o nim, dostrzegam, że sens zdarzeń tkwi nie w tym, co jest, lecz
w tym, czego brak.
Kiedyś usłyszałem od pacjentki:
– We mnie, tam w środku, przechadzają się duchy, ale nie
zawsze gadają. Czasem nic nie mają do powiedzenia.
Sarah zwykle przymykała oczy; bała się, że światło ją oślepi.
Myślę, że w każdym z nas sadowią się duchy; lepiej, kiedy
mówią, niż milczą.
Po śmierci ojca nie mogliśmy już rozmawiać twarzą w twarz,
lecz nie przerwałem dyskutowania z nim w myśli. Wciąż go
widziałem we śnie i wciąż słyszałem. Niemniej moim życiem
zawładnęło na jakiś czas to, o czym ojciec nie opowiedział ani
mnie, ani Indze. Okazało się zaś, że nie on jeden miewa tajemnice.
Szóstego stycznia, w cztery dni po pogrzebie, Inga i ja natknęliśmy
się w studiu ojca na list.
Zostaliśmy w Minnesocie razem z matką, żeby przekopać
się przez ojcowskie papiery. Wiedzieliśmy o pamiętniku pisanym
w ostatnich latach życia, o pudełku z listami wysyłanymi
do rodziców – w większości z oddziału na Pacyfi ku podczas
drugiej wojny światowej – ale w pokoju znajdowały się też
inne rzeczy, których nie widzieliśmy nigdy. Studio pachniało
szczególnie, nieco inaczej niż reszta domu. Może wpłynęły na
to wszystkie wypalone tu papierosy, kawy wypite przez ojca
w ciągu czterdziestu lat, te niezliczone krążki po fi liżankach
odciśnięte na blacie biurka, by wreszcie przeistoczyć się w charakterystyczną
woń, bijącą już od drzwi. Teraz dom został
sprzedany. Kupił go chirurg szczękowy i rozpoczął wielki
remont, lecz ja mam wciąż przed oczami studio ojca: ściany
zastawione książkami, komody z szufl adami na akta, własnoręcznie
zrobiony przez ojca długi blat, plastikowy przybornik,
przezroczysty, mimo to oklejony ręcznie zapisanymi etykietkami:
„spinacze”, „klucze do garażu”, „gumki”, „baterie do aparatu
słuchowego”.
Zabraliśmy się z Ingą do pracy w okropną pogodę. Przez
wielkie okno patrzyłem na cienką powłokę śniegu i ołowiane
niebo. Inga stała tuż za mną, słyszałem i czułem jej oddech.
Marit, nasza matka, spała. Córka Ingi, Sonia, zaszyła się gdzieś
w domu i zwinęła w kłębek nad książką. Z komody na akta
wysunąłem szufl adę i oto nagle uświadomiłem sobie, że przymierzamy
się do wtargnięcia w czyjś umysł, do plądrowania
go, rozczłonkowania nienaruszonej całości życia; przed oczami
niespodziewanie stanęły mi zwłoki, na których podczas
studiów medycznych przeprowadzałem sekcję: leżały na stole
z otwartą klatką piersiową. Roger Abbot, mój partner podczas
ćwiczeń, ochrzcił te zwłoki Tweedledum Dum Dum bądź
zwięźle Dum.
– Przyjrzyj się, Eriku, tej komorze. Hipertrofi a, panie kolego.
Hipertrofi czny Dum.
Nagle wyobraziłem sobie zwiotczałe płuco ojca. Przypomniałem
sobie to mocne zaciśnięcie dłoni na moim ramieniu,
zanim wyszedłem z pokoiku w hospicjum. Wtedy widziałem
po raz ostatni ojca przy życiu. Raptem poczułem ulgę na myśl,
że został skremowany.
Lars Davidsen segregował za pomocą wymyślnego szyfru –
złożonego z liter, cyfr i kolorów – który pozwalał hierarchicznie
zstępować w głąb poszczególnych kategorii. Wstępne notatki
miały rangę niższą niż brudnopisy szkiców, brudnopisy
szkiców niższą niż szkice i tak dalej, i tak dalej. Te szufl ady
kryły nie tylko lata uczenia i pisania, a więc każdy artykuł, wykład,
szczegółowe notatki, listy od kolegów i przyjaciół, zbiór
z sześćdziesięciu lat. Ojciec także skatalogował, co do jednego,
narzędzia zawieszane w garażu na ścianie, kwitki dotyczące
tych sześciu używanych wozów, które miał w życiu, kosiarki,
domowe urządzenia; była to obszerna dokumentacja dziejów
długich i wyjątkowo skromnych. Znaleźliśmy szczegółową listę
rzeczy złożonych na strychu: dziecięce łyżwy, ubranka,
włóczki do robienia na drutach. W pudełeczku znalazłem pęk
kluczy. Drobnym, starannym pismem ojciec zapełnił przywieszkę
– „klucze niewiadomego przeznaczenia”.
Spędziliśmy w tym pokoju parę dni, pakując do czarnych
plastikowych worów setki kartek bożonarodzeniowych i niezliczone
spisy nieistniejących już rzeczy. Sonia, przypięta do
walkmana, spacerowała po domu, czytała Wallace’a Stevensa
i zapadała w chwilowe śpiączki, o co tak łatwo w wieku dojrzewania.
Zaglądała do nas od czasu do czasu, poklepywała
Ingę po ramieniu lub oplatała długimi, chudymi ramionami,
milcząco okazując wsparcie, a potem dryfowała gdzie indziej.
Martwiłem się o Sonię od pięciu lat; od śmierci jej ojca. Wciąż
miałem przed oczami ten obraz: na korytarzu przed szpitalną
salką, gdzie leży ojciec, Sonia stoi oparta o ścianę, zesztywniała,
o twarzy dziwnie beznamiętnej, zbielałej na kość. Wiem, że
Inga próbowała kryć ból przed Sonią; zdarzało się, że pod nieobecność
córki moja siostra włączałą głośno muzykę, kładła
się na podłodze i głośno zawodziła, lecz nigdy nie widziałem
ani szlochającej Soni, ani Ingi. W trzy lata później, 11 września
2001 roku rano, Inga i Sonia biegły na północ wraz z setkami
ludzi, w ucieczce ze Stuyvesant High School, do której chodziła
Sonia. Od płonących wież dzieliła je tylko przecznica, ja zaś
dopiero później zorientowałem się, co zobaczyła Sonia przez
szkolne okno. Z mego domu na Brooklynie widziałem tego
ranka tylko dym.
Nasza matka bądź odpoczywała, bądź snuła się po całym
domu jak lunatyczka, od pokoju do pokoju. Jej stanowczy
i lekki krok nie stał się ociężały, ale wytracił tempo. Czasem
zaglądała do nas, proponowała coś do jedzenia, rzadko jednak
przekraczała próg. Pokój musiał jej nasuwać na myśl ostatnie
lata ojca. Postępująca rozedma płuc sprawiała, że jego świat
stopniowo się kurczył. Pod koniec ojciec ledwie chodził; przeważnie
tkwił w tym studiu, dwanaście na szesnaście stóp.
Przed śmiercią pozbierał najważniejsze papiery; leżały teraz
w pudłach ustawionych w rządek przy biurku. W jednym z tych
pojemników Inga natrafi ła na listy od kobiet, przysłane, zanim
ojciec poznał moją matkę. Skrupulatnie przeczytałem, co pisały
do ojca Margaret, June i Lenore, trio kawalerskich jeszcze
miłości; wszystkie podpisywały swe zgrabne, choć chłodnawe
listy „kochająca”, „całuję” lub „do zobaczenia”.
Indze drżały ręce, kiedy znalazła te pliki. Znałem to drżenie
od dziecka; nie wynikało z choroby, lecz z czegoś, co siostra
nazywała „swoim okablowaniem”. Nie potrafi ła przewidzieć,
kiedy to nadejdzie. Widziałem jej ręce podczas publicznego
wykładu, najspokojniejsze w świecie, widziałem też, jak podczas
prostych pogadanek musi je kryć za plecami. Po wyjęciu
trzech pakietów – od Mar garet, June i Lenore, dawno straconych
z oczu, lecz kiedyś pożądanych – Inga wyciągnęła pojedynczą
kartkę, spojrzała na nią zdumiona, a potem mi podała.
List nosił datę 27 czerwca 1937. Poniżej widniał tekst zapisany
dużym, dziecinnym pismem:

Drogi Larsie, wiem, że nigdy nie powiesz o tym, co się
stało. Przysięgliśmy na BIBLIĘ. Nieważne, że ona teraz
należy do niebios, a mogła do tych na ziemi. Polegam na
Twoim przyrzeczeniu. Lisa
– Chciał, żebyśmy to znaleźli – powiedziała Inga. – W przeciwnym
razie zniszczyłby kartkę. Pokazywałam ci gazety z wydartymi
stronami. – Zamilkła. – Słyszałeś kiedyś o Lisie?
– Nigdy – odrzekłem. – Możemy spytać mamę.
Inga odpowiedziała po norwesku, jakby rzecz dotycząca
matki wymagała użycia matczynego języka.
– Nei, Jei vil ikke forstyrre henne med dette. – (Nie, nie chcę
jej martwić.) – Zawsze miałam wrażenie – ciągnęła – że były
sprawy, od których tato trzymał z dala nas i mamę, zwłaszcza
z jego dzieciństwa. Miał wtedy piętnaście lat. Stracili już chyba
tę czterdziestoakrową farmę, a jeśli się nie mylę, w tym samym
roku dziadek odkrył, że David, jego brat, nie żyje. – Siostra
wpatrywała się w skrawek pożółkłego papieru. – „Nieważne,
że ona teraz należy do niebios, a mogła do tych na ziemi”. Ktoś
umarł. – Przełknęła głośno. – Biedny tato, przysięgał na Biblię.

dm744qq
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dm744qq