Rozdział szósty
Otworem stoją bramy nasze, niestrzeżone,
Do środka wpada przez nie zbity tłum,
Ludzi znad Wołgi, że stepów, znad Donu,
Ludów z Hoang-Ho głosów słychać szum,
Malaje i Celtowie, i Teutoni,
Starego Świata opuszczają brzeg,
Przynoszą z sobą wiarę z obcych błoni,
Bogów, obrzędy, pasji dziwnych bieg,
Nasze ulice obce słyszą głosy,
Obce języki strachem jeżą włosy,
Głosy, co rodem z Wieży Babel są.
- Thomas Bailey Aldrich, "Niestrzeżone bramy", 1882
W jednej chwili Cień jechał na Największej Karuzeli Świata, trzymając się mocno tygrysa o orlej głowie, w następnej czerwone i białe światła rozmazały się, zadrżały i zgasły, i runął w środek oceanu gwiazd. Mechaniczny walc umilkł, zastąpiony rytmicznym grzmotem i trzaskiem jakby talerzy, bądź fal na wybrzeżu odległego oceanu.
Jedynym światłem był blask gwiazd, ukazywał on jednak wszystko chłodno i wyraźnie. Cień poczuł pod sobą ruchy wierzchowca. Lewa dłoń wyczuwała ciepłe futro, prawa pióra.
- Niezła przejażdżka, co? - Głos dobiegał zza jego pleców, rozlegał się w uszach i w umyśle.
Cień odwrócił się wolno., pozostawiając za sobą obrazy samego siebie, zastygłe chwile, ułamki sekund. Każdy, nawet najmniejszy ruch trwał całą wieczność. Docierające do jego umysłu obrazy zdawały się nie mieć sensu, zupełnie jakby oglądał świat przez wielofasetkowe oczy ważki, tyle że każda fasetka dostrzegała coś zupełnie innego. Nie potrafił połączyć rzeczy, które widział, czy też zdawało mu się, że widzi, w jedną sensowną całość.
Patrzył na pana Nancy`ego, starego Murzyna, o cienkim wąsiku, ubranego w sportową kraciastą marynarkę i cytrynowożółte rękawiczki i dosiadającego rozkołysanego lwa z karuzeli; lecz jednocześnie w tym samym miejscu ujrzał mieniącego się klejnotami pająka wielkości konia - ogromne szmaragdowe oczy patrzyły na niego z góry; a także niewiarygodnie wysokiego mężczyznę o skórze barwy drzewa tekowego, obdarzonego trzema parami rąk. Głowę ozdobił falującym pióropuszem ze strusich piór, twarz pokrywały mu pasy czerwonej farby. Dosiadał rozwścieczonego złotego lwa; dwiema z sześciu rąk przytrzymywał się mocno grzywy. Cień widział też młodego czarnoskórego chłopaka w obdartym stroju, z lewą stopą spuchniętą i oblepioną czarnymi muchami. I wreszcie, poza wszystkimi, ujrzał małego, brązowego pająka, ukrytego pod zwiędłym, zasuszonym liściem.
Cień widział te wszystkie obrazy i wiedział, że stanowią jedność.
- Jeśli nie zamkniesz ust - rzekła wielość, będąca panem Nancy - coś ci do nich wpadnie.
Cień zamknął usta i głośno przełknął ślinę.
Jakąś milę dalej ujrzał drewniany dwór na wzgórzu; zmierzali w jego stronę. Kopyta i łapy ich wierzchowców bezszelestnie uderzały w suchy piasek na skraju morza.
Czernobog podjechał do nich na centaurze. Poklepał ludzkie ramię swego wierzchowca.
- Nic z tego nie dzieje się naprawdę - poinformował Cienia nieszczęśliwym tonem. - Tylko w twojej głowie. Lepiej o tym nie myśl.
Owszem, Cień widział siwowłosego, starego imigranta z Europy Wschodniej, odzianego w obdarty płaszcz przeciwdeszczowy, z jednym zębem koloru żelaza. Jednocześnie jednak ujrzał przysadzistą, czarną istotę, ciemniejszą niż mrok, który ich otaczał, o dwóch oczach płonących niczym węgle. Widział też księcia o długich, czarnych włosach i długich, czarnych wąsach. Jego dłonie i twarz pokrywała krew. Okryty jedynie niedźwiedzią skórą na ramionach, dosiadał pół-człowieka, pół-zwierzęcia, którego oblicze i tors pokrywały błękitne tatuowane kręgi i spirale.
- Kim wy jesteście? - spytał Cień. - Czym jesteście?
Ich wierzchowce biegły brzegiem. Na nocnej plaży rozbijały się miarowo kolejne fale.
Wednesday skierował ku Cieniowi swego wilka - obecnie wielkiego, grafitowego zwierza o zielonych oczach. Wierzchowiec Cienia cofnął się. Cień zaczął gładzić jego szyję, powtarzając, by się nie bał. Tygrysi ogon zakołysał się agresywnie. Nagle Cień pojął, że na wydmach, tuż poza zasięgiem ich wzroku kryje się inny wilk, bliźniak tego, którego dosiadał Wednesday, i dotrzymuje im kroku.
- Znasz mnie, Cieniu? - spytał Wednesday. Jechał na wilku z wysoko uniesioną głową. Jego prawe oko lśniło i połyskiwało, lewe było mętne. Miał na sobie płaszcz z głębokim, niemal mnisim kapturem. Jego twarz wyglądała z cienia. - Mówiłem, że kiedyś zdradzę ci moje imiona. Oto, jak mnie zwą: Orędownikiem Wojny, Ponurym Jeźdźcem i Trzecim. Jestem Jednooki, zwą mnie Najwyższym i Najmędrszym. Jestem Grimnir i Zakapturzony. Jestem Wszechojcem i Gondlirem Różdżkodzierżcą. Mam tyle imion, ile wiatrów na świecie, tyle tytułów, na ile sposobów można umrzeć. Moje kruki to Huggin i Muninn - Myśl i Pamięć; wilki - Freki i Geri. Moim koniem jest szubienica. - Dwa upiornie szare kruki, przypominające przezroczyste ptasie skórki, wylądowały na ramionach Wednesdaya; wbiły dzioby w głąb jego głowy, jakby kosztowały umysłu, i ponownie odleciały w dal.
W co mam wierzyć? - pomyślał Cień i nagle powrócił do niego głos z głębin pod światem, grzmiąc w pamięci: "Wierz we wszystko".
- Odyn? - spytał Cień. Wiatr porwał to imię z jego ust.
- Odyn - szepnął Wednesday. Huk wzburzonych fal na plaży pełnej czaszek nie wystarczył, by zagłuszyć ów szept. - Odyn - powtórzył Wednesday smakując to słowo w ustach. - Odyn! - krzyknął tryumfalnie głosem, który odbił się echem od horyzontu po horyzont. Jego imię rosło, nabrzmiewało i wypełniało świat, niczym tętnienie krwi w uszach Cienia.
A potem, jakby we śnie, nie jechali już w stronę odległego dworu. Byli na miejscu. Ich wierzchowce czekały uwiązane w szopie obok.
Dwór był ogromny, lecz prymitywny; kryty strzechą, o drewnianych ścianach.
Pośrodku płonął ogień. Cień poczuł, że od dymu pieką go usta.
- Powinniśmy byli wejść w mój umysł, nie w jego - wymamrotał do Cienia pan Nancy. - Tam przynajmniej jest cieplej.
- Tkwimy w jego umyśle?
- Mniej więcej. To Valaskjalf, jego dawna siedziba.
Cień z ulgą przekonał się, że Nancy znów stał się jedynie starym człowiekiem w żółtych rękawiczkach, choć jego cień kołysał się, drżał i nieustannie zmieniał w płomieniach ognia. A to, w co się zmieniał, nie zawsze przypominało człowieka. Pod ścianami stały drewniane ławy, a na nich lub obok nich czekało w sumie może dziesięć osób. Wszyscy utrzymywali stosowny dystans. Dziwaczna zbieranina: ciemnoskóra, dostojna kobieta w czerwonym sari, kilku szemranych biznesmenów i inni zbyt bliscy ognia, by Cień zdołał określić ich rysy.
- Gdzie oni są? - szepnął z desperacją Wednesday do Nancy`ego. - Powiedz, gdzie oni są? Powinny nas tu być dziesiątki, wiele tuzinów.
- To ty wszystkich zapraszałeś - odparł Nancy. - I tak cud, że ściągnąłeś aż tylu. Myślisz, że na początek powinienem opowiedzieć historię? Wednesday potrząsnął głową.
- Nie ma mowy.
- Nie wyglądają zbyt przyjaźnie - zauważył Nancy. - Historia to dobry sposób przeciągnięcia kogoś na naszą stronę. A ty nie masz barda, który mógłby zaśpiewać.
- Żadnych historii - zapowiedział Wednesday. - Nie teraz. Później nadejdzie stosowna pora. Nie teraz.
- W porządku, żadnych historii. Po prostu wystąpię pierwszy, na rozgrzewkę. Pan Nancy z wesołym uśmiechem wstąpił w krąg otaczającego palenisko blasku.
- Wiem, co sobie teraz myślicie - zaczął. - Myślicie: czemu Compe Anansi wychodzi, by do nas przemówić, skoro to Wszechojciec nas tu wezwał, zresztą tak jak mnie? Widzicie, czasami potrzebny jest ktoś, kto przypomni o paru sprawach. Gdy tu wszedłem, rozejrzałem się i pomyślałem: Gdzie są pozostali? Potem jednak zrozumiałem, iż tylko dlatego, że jest nas niewielu, a ich mnóstwo; my jesteśmy słabi, a oni potężni, nie oznacza, iż musimy przegrać.
Kiedyś, przy wodopoju, spotkałem tygrysa. Miał największe jądra wśród wszystkich zwierząt, i najostrzejsze szpony, a także dwa przednie zęby długie jak noże i ostre jak klingi. Powiedziałem do niego:
- Bracie tygrysie, idź popływać. Ja zaopiekuję się twoimi jądrami. Był taki dumny ze swych jąder. Wskoczył zatem do wodopoju, a ja założyłem jego jądra i zostawiłem mu moje własne, pajęcze jąderka. A potem wiecie, co zrobiłem? Uciekłem, jak najszybciej poniosły mnie nogi.
Nie zatrzymywałem się, póki nie dotarłem do sąsiedniego miasta. Tam spotkałem Starego Małpę.
- Świetnie wyglądasz, Anansi - rzekł Stary Małpa.
- Wiesz, co śpiewają w sąsiednim miasteczku? - spytałem.
- Co śpiewają? - zapytał.
- Najzabawniejszą piosenkę, jaką słyszałem - oznajmiłem. A potem zatańczyłem i zaśpiewałem:
Jądra, tygrysie jądra.
Zjadłem tygrysie jądra.
Teraz się każdy na mnie ogląda.
Każdy mówi, jaka małpa mądra.
Bo zjadłem skarb tygrysa
Zjadłem jego jądra.
Stary Małpa obśmiał się do rozpuku, trzymając się za boki, trzęsąc i podskakując. Potem zaczął śpiewać:
- Tygrysie jądra. Zjadłem tygrysie jądra! - pstrykając palcami, wirując na dwóch nogach. - To świetna piosenka - rzekł. - Zaśpiewam ją wszystkim moim przyjaciołom.
- Zrób to - odparłem i wróciłem do wodopoju. Zastałem tam tygrysa, wędrującego tam i z powrotem. Gniewnie machał ogonem, uszy i futro na karku miał postawione. Na każdego podlatującego owada kłapał wielkimi, szablastymi zębami. Oczy płonęły mu pomarańczowym ogniem. Wyglądał groźnie i paskudnie, lecz między jego nogami kołysały się najmniejsze jądra w najmniejszym i najczarniejszym, najbardziej pomarszczonym worku, jaki kiedykolwiek widzieliście.
- Hej, Anansi! - mówi, gdy mnie widzi. - Miałeś pilnować moich jąder, gdy się kąpałem. Kiedy jednak wyszedłem z wody, na brzegu leżały jedynie te małe, czarne, skurczone, nic nie warte pajęcze jądra, które założyłem.
- Starałem się jak mogłem - odpowiadam. - Ale to wina małp. Przyszły i zjadły twoje jądra, a gdy zacząłem krzyczeć, zerwały mi także moje własne, małe. Tak bardzo się wstydziłem, że uciekłem.
- Jesteś kłamcą, Anansi - mówi tygrys. - Pożrę twoją wątrobę.
W tym momencie jednak słyszy małpy, przybywające ze swego miasta do wodopoju. Tuzin radosnych małp podskakuje na ścieżce, pstryka palcami i śpiewa donośnie.
Jądra, tygrysie jądra.
Zjadłem tygrysie jądra.
Teraz się każdy na mnie ogląda.
Każdy mówi, jaka małpa mądra.
Bo zjadłem skarb tygrysa
Zjadłem jego jądra.
Tygrys ryknął tylko i pobiegł za nimi do lasu, małpy z wrzaskiem umknęły na najwyższe drzewa, a ja podrapałem się po moich pięknych, nowych jądrach. Dobrze się czułem, gdy tak wisiały między moimi chudymi nogami. Wróciłem do domu, a tygrys do dziś ściga małpy. Pamiętajcie zatem, fakt że jesteście mali, nie oznacza, że brak wam sił.
Pan Nancy uśmiechnął się, skłonił głowę i szeroko rozłożył ręce, przyjmując oklaski i śmiechy jak zawodowiec. Potem odwrócił się i odmaszerował na miejsce, w którym stali Cień i Czernobog.
- Powiedziałem: żadnych historii - warkną Wednesday.
- Ty to nazywasz historią? - odparł Nancy. - Zaledwie odchrząknąłem. Tylko ich dla ciebie rozgrzałem. Idź, powal wszystkich.
Wednesday wszedł w krąg światła - rosły, stary mężczyzna o szklanym oku w brązowym garniturze i starym płaszczu od Armaniego. Stał tak bez ruchu, patrząc na ludzi na drewnianych ławkach, i milczał długą chwilę. Cień wątpił, by komukolwiek innemu udało się tyle pomilczeć. W końcu odezwał się:
- Znacie mnie - rzekł. - Wszyscy mnie znacie. Niektórzy z was nie mają powodów, by mnie kochać, ale tak czy inaczej, znacie mnie. Rozległ się szelest. Ludzie na ławach poruszyli się niespokojnie.
- Jestem tu dłużej, niż większość z was. Tak jak i wy sądziłem, że poradzimy sobie z tym, co mamy. Nie wystarczy, by nas uszczęśliwić, ale starczy, by przeżyć.
Teraz jednak sprawy wyglądają inaczej. Nadciąga burza. I nie my ją stworzyliśmy.
Urwał. Wystąpił naprzód, splatając ręce na piersi.
- Gdy ludzie przybyli do Ameryki, przynieśli nas ze sobą. Przywieźli mnie, Lokiego i Thora, Anansiego i Boga Lwa, leprechauny, koboldy i banshee, Kuberę i Frau Holle, Astarota, a także was. Przybyliśmy tu w ich umysłach i zapuściliśmy korzenie. Podróżowaliśmy z osadnikami do nowych krain za morzem.
Ten kraj jest ogromny. Wkrótce nasi ludzie porzucili nas, wspominając jedynie niezwykłe istoty ze starych krajów, coś co pozostawili za sobą. Nasi prawdziwi wyznawcy umarli bądź stracili wiarę. Zagubieni, przerażeni, wydziedziczeni, egzystujemy tylko dzięki odrobinom uznania i wiary; wszystkiemu, co uda nam się znaleźć. Nauczyliśmy się sobie radzić.
Oto, co zrobiliśmy. Radziliśmy sobie, trzymaliśmy się na uboczu, ukrywali w miejscach, których nikt nie obserwuje.
Przyznajmy to otwarcie: nie mamy zbyt wielkich wpływów. Wykorzystujemy ich, bierzemy od nich co trzeba, i jakoś sobie radzimy. Rozbieramy się, kupczymy naszymi ciałami, za dużo pijemy, rozlewamy benzynę, kradniemy, oszukujemy. Istniejemy w szczelinach na skrajach społeczeństwa - starzy bogowie, tu, w nowym kraju, pozbawionym bogów.
Wednesday urwał. Powiódł wzrokiem po twarzach swych słuchaczy: poważny, wyniosły. Patrzyli na niego obojętnie. Ich nieprzeniknione twarze przypominały maski. Wednesday odchrząknął i splunął w płomienie, które rozbłysły jaśniej, oświetlając wnętrze dworu.
- Wszyscy z was zapewne zdołali już się przekonać, że w Ameryce powstają też nowi bogowie, przywiązani do rosnących kręgów wiary: bogowie kart kredytowych i autostrad, telefonów i Internetu, radia, szpitali i telewizji. Bogowie plastiku, pagerów i neonów. Dumni bogowie. Tłuste, niemądre istoty, nadęte własną młodością i ważnością.
Wiedzą, że istniejemy. Boją się nas i nienawidzą - dodał Odyn. - Oszukujecie samych siebie, jeśli myślicie inaczej. Jeśli tylko zdołają, zniszczą nas. Czas, abyśmy połączyli siły. Czas, byśmy działali.
W krąg światła wstąpiła stara kobieta w czerwonym sari. Na czole miała niewielki ciemnoniebieski klejnot.
- Wezwałeś nas tu z powodu tych bzdur? - spytała i prychnęła w połączeniu rozbawienia i irytacji.
Brwi Wednesdaya opadły lekko.
- Owszem, wezwałem was tu, ale to nie bzdury, Mamo-ji. Nawet dziecko zdołałoby to dostrzec.
- Jestem więc dzieckiem? - pogroziła mu palcem. - Byłam stara w Karigacie, nim ciebie w ogóle wymyślono, głupcze. Dzieckiem? Dobrze zatem, jestem dzieckiem. Nie dostrzegam bowiem niczego nowego w twej niemądrej mowie.
I znów na moment obrazy przed oczami Cienia rozdwoiły się. Ujrzał starą kobietę o ciemnej twarzy, ściągniętej dezaprobatą i wiekiem. Za nią jednak widział coś wielkiego: nagą kobietę o skórze czarnej, niczym karoseria limuzyny, ustach i języku czerwonych jak świeża krew. Jej szyję otaczał naszyjnik z czaszek, liczne ręce trzymały noże, miecze i odcięte głowy.
- Nie nazwałem cię dzieckiem, Mamo-ji - Wednesday wyraźnie starał się ją uspokoić. - Jednakże jest rzeczą oczywistą...
- Jedyną oczywistą rzeczą - przerwała mu kobieta (czarny palec zakończony ostrym paznokciem wskazywał kolejno kierunki: za nią, przez nią, nad nią) - jest twoje pragnienie chwały. Długi czas żyliśmy w pokoju. Niektórzy radzą sobie lepiej, inni gorzej. Owszem, ja nie narzekam. W Indiach żyje moje wcielenie, które miewa się jeszcze lepiej, ale niechaj i tak będzie. Nie zazdroszczę. Widziałam wschody nowych i obserwowałam ich upadki. - Jej ręka opadła. Cień przekonał się, że pozostali obserwują ją uważnie. Ich oczy miały różny wyraz: szacunku, rozbawienia, zakłopotania. - Zaledwie mrugnięcie oka temu oddawano tu cześć kolei. A teraz zapomniano o bogach żelaza, równie dokładnie jak o łowcach szmaragdów.
- Wróć do tematu, Mamo-ji - poprosił Wednesday.
- Tak? - jej nozdrza rozchyliły się. Kąciki ust opadły. - Ja - a bez wątpienia jestem zaledwie dzieckiem - sądzę, że powinniśmy poczekać, nic nie robić. Nie wiemy, czy chcą nas skrzywdzić.
- A czy wciąż będziesz doradzać czekanie, gdy zjawią się nocą i zabiją cię bądź porwą?
Jej twarz miała wyraz wzgardliwego rozbawienia. Wszystko to kryło się w ustach wśród brwi, wokół nosa.
- Jeśli spróbują czegoś takiego - oznajmiła - przekonają się, że trudno mnie złapać, a jeszcze trudniej zabić.
Za jej plecami przysadzisty młody człowiek na ławce odchrząknął, by zwrócić na siebie uwagę, i rzekł donośnym głosem:
- Wszechojcze, moi ludzie są zadowoleni. Jak najlepiej wykorzystujemy wszystko co mamy. Jeśli twoja wojna każe nam stanąć po jednej ze stron, możemy stracić wszystko.
- Już i tak wszystko straciliście - odparł Wednesday. - Oferuję wam szansę odzyskania czegokolwiek.
Gdy tak mówił, płomienie wystrzeliwały wysoko, oświetlając twarze słuchaczy.
Tak naprawdę nie wierzę - pomyślał Cień. - Nie wierzę w to wszystko. Może wciąż mam piętnaście lat, mama nadal żyje, i nie poznałem jeszcze Laury. Wszystko, co działo się jak dotąd, to jedynie niezwykle wyraźny sen.
W to także nie mógł uwierzyć. Wierzyć możemy tylko dzięki zmysłom, narzędziom wykorzystywanym do postrzegania świat: wzrokowi, dotykowi, pamięci. Jeśli nas okłamią, niczemu nie można ufać. A nawet, jeśli nie wierzymy, wciąż nie możemy podróżować inaczej, niż szlakiem wskazywanym przez nasz rozsądek. I drogę tę musimy przejść do końca.
A potem ogień wypalił się. W Valaskjalfie, dworze Odyna, zapanował mrok.
- Co teraz? - szepnął Cień.
- Teraz wrócimy do pokoju z karuzelą - wymamrotał pan Nancy. - Tam stary jednooki kupi nam obiad, dał w łapę komu trzeba, ucałuje kilkoro dzieci i nikt nie wspomni już nawet o słówku na B.
- Słówku na B?
- Bogach. Gdzie się podziewałeś, gdy rozdawali mózgi, chłopcze?
- Ktoś opowiadał historie o tym, jak ukradł tygrysowi jaja. Musiałem się zatrzymać i posłuchać do końca.
Pan Nancy zachichotał.
- Ale niczego nie rozstrzygnęliście. Nikt się na nic nie zgodził.
- Będzie nad nimi pracował. Powoli. Przekona ich po kolei. Zobaczysz. W końcu sami do niego przyjdą.
Cień poczuł wiejący skądś wiatr. Unosił mu włosy, dotykał twarzy, przyzywał.
Stali w pomieszczeniu największej karuzeli świata, słuchając Walca Cesarskiego.
Po drugiej stronie pokoju grupka ludzi, na oko turystów, rozmawiała z Wednesdayem. Było ich dokładnie tylu, ile mrocznych postaci w jego dworze.
- Tędy - zagrzmiał Wednesday i skierował się ku jedynemu wyjściu, uformowanemu tak, że przypominało rozwarte szczęki olbrzymiego potwora; ostre kły lśniły, gotowe rozedrzeć wszystkich na strzępy. Krążył wśród nich niczym polityk, zachęcając, podpuszczając, uśmiechając się, nie zgadzając uprzejmie, uspokajając.
- Czy to naprawdę się zdarzyło? - spytał Cień.
- Czy co się zdarzyło, pustomózgu? - przedrzeźniał pan Nancy.
- Dwór, ogień, jądra tygrysa, jazda na karuzeli.
- No co ty? Nikomu nie wolno jeździć na karuzeli. Nie widziałeś tabliczek?
A teraz ciii.
Paszcza potwora wiodła do Pokoju Organowego, który zdumiał Cienia. Czy nie szli już tą drogą? Za drugim razem przeżycie było równie osobliwe. Wednesday poprowadził ich po schodach, mijając wiszące w powietrzu naturalnej wielkości modele czterech jeźdźców Apokalipsy. Trzymając się znaków, dotarli do otwartej bramy.
Cień i Nancy tworzyli straż tylną. A potem opuścili Dom na Skale, minęli sklep z pamiątkami i skierowali się na parking.
- Szkoda, że musieliśmy odejść przed końcem - westchnął pan Nancy. - Miałem nadzieję obejrzeć największą sztuczną orkiestrę świata.
- Widziałem ją - odparł Czernobog. - Nic ciekawego.
Restauracja leżała przy drodze, dziesięć minut jazdy od Domu na Skale.
Wednesday poinformował każdego z gości, że dziś wieczór on płaci za wszystko. Zorganizował też przewóz dla tych, którzy nie mieli własnego środka transportu.
Cień zastanawiał się, jak w ogóle dotarli do Domu na Skale bez własnych środków transportu, i jak się stąd wydostaną, ale milczał. Uznał, że to najmądrzejsze wyjście.
Sam miał do przewiezienia pełen samochód gości Wednesdaya. Kobieta w czerwonym sari siedziała z przodu, obok niego. Na tylnym siedzeniu przysiadło dwóch mężczyzn: przysadzisty młodzieniec o osobliwym wyglądzie, którego nazwiska Cień nie dosłyszał, choć brzmiało podobnie do Elvisa, i drugi, w ciemnym garniturze; jego w ogóle nie pamiętał.
Stał obok tego człowieka, gdy tamten wsiadał do samochodu. Otworzył przed nim drzwi, zamknął je, a jednak wciąż nic nie pamiętał. Odwrócił się teraz w fotelu i obejrzał uważnie swego pasażera, jego twarz, włosy, ubranie, tak, by znów móc go rozpoznać. Potem odwrócił się, uruchamiając silnik i odkrył, iż tamten kompletnie wypadł mu z pamięci. Pozostało tylko wrażenie wielkiego bogactwa, nic poza tym.
Jestem zmęczony - pomyślał Cień. Zerknął w prawo, ukradkiem przyglądając się Hindusce. Zauważył wąski, srebrny naszyjnik, okalający szyje. Bransoletka z amuletami w kształcie głów i dłoni brzęczała niczym maleńkie dzwoneczki przy każdym ruchu. Na czole miała ciemnoniebieski klejnot. Pachniała korzeniami: kardamonem, gałką muszkatołową i kwiatami. Włosy miała szpakowate. Gdy dostrzegła jego wzrok, uśmiechnęła się.
- Mów mi Mama-ji - powiedziała.
- Ja jestem Cień, Mamo-ji - odparł.
- A co myślisz o planie swojego pracodawcy?
Zwolnił na widok wielkiej, czarnej ciężarówki, która wyprzedziła ich, pryskając błotem.
- Nie pytam, a on nie mówi - rzekł.
- Moim zdaniem chce stworzyć ostatni bastion. Chce, żebyśmy odeszli w blasku chwały. Oto, czego pragnie. A my jesteśmy dość starzy i dość głupi, by przynajmniej część z nas się zgodziła.
- Zadawanie pytań nie należy do moich obowiązków, Mamo-ji - wyjaśnił Cień.
Jej dźwięczny śmiech wypełnił cały samochód.
Mężczyzna na tylnym siedzeniu - nie ów osobliwy młodzieniec, ten drugi - powiedział coś i Cień odparł, jednak w sekundę później nie potrafił przypomnieć sobie ani słowa.
Tymczasem osobliwy młodzieniec milczał. Zaczął jednak nucić pod nosem, głębokim, melodyjnym basem. Wnętrze samochodu wibrowało do wtóru.
Osobliwy młodzian był średniego wzrostu, lecz dziwnej postaci. Cień słyszał wcześniej o piersi jak beczka, nie potrafił jednak wyobrazić sobie czegoś podobnego. Ten młodzian miał pierś jak beczka i nogi, owszem, jak pnie drzew, i ręce dokładnie jak tłuste szynki. Ubrany był w czarna parkę z kapturem, kilka warstw swetrów, grube drelichowe spodnie, i co niewiarygodne przy takim stroju i pogodzie, białe tenisówki, rozmiaru i kształtu pudełek na buty. Jego palce przypominały kiełbaski, tępe, kwadratowo zakończone.
- Niezły głos - zauważył Cień ze swego miejsca.
- Przepraszam - odparł głębokim basem niezwykły młody człowiek, wyraźnie zawstydzony. Przestał nucić.
- Nie, podobało mi się - rzekł szybko Cień. - Nie przestawaj.
Niezwykły młody człowiek zawahał się, po czym podjął przerwaną melodię, równie dźwięcznie jak przedtem. Tym razem wśród pomruków pojawiały się słowa:
- W dół, w dół, w dół - śpiewał tak nisko, iż drżały szyby w oknach. - W dół, w dół, w dół, w dół, w dół.
Na dachach mijanych domów rozwieszono łańcuchy świątecznych lampek, wszelkich możliwych typów - od dyskretnych, złotych żaróweczek, migoczących w mroku po olbrzymie wzory bałwanów, misiów i wielokolorowych gwiazd.
Cień zaparkował przed restauracją, wielkim budynkiem, przypominającym stodołę i wypuścił pasażerów przednimi drzwiami. Potem podjechał na tyły, na parking. Chciał samotnie przespacerować się do wejścia, by uporządkować myśli.
Postawił samochód obok czarnej ciężarówki zastanawiając się, czy to sama, która wyprzedziła go wcześniej. Zatrzasnął drzwi i stanął bez ruchu na parkingu. Jego oddech parował w mroźnym powietrzu.
Wyobrażał sobie, jak w restauracji Wednesday rozsadza gości wokół wielkiego stołu, pracując nad nimi. Cień zastanawiał się, czy naprawdę na fotelu obok niego siedziała Kali, kto podróżował na tylnych siedzeniach...
- Hej, chłopie, masz zapałki? - spytał na wpół znajomy głos. Cień obrócił się, by powiedzieć, że nie, nie ma, lecz lufa pistoletu trafiła go tuż nad lewym okiem i zaczął upadać. Zdążył jedynie wyciągnąć rękę. Ktoś wsunął mu w usta coś miękkiego, powstrzymując krzyk, i zamocował taśmą, gładkimi, wyćwiczonymi ruchami, niczym rzeźnik patroszący kurczaka.
Cień próbował krzyknąć, ostrzec Wednesdaya, ostrzec ich wszystkich, lecz z jego ust dobył się jedynie stłumiony jęk.
- Wszystkie ptaszki są już w środku - oznajmił na wpół znajomy głos. - Gotowi? Ochrypły trzask w głośniku krótkofalówki. - Ruszajmy i zgarniamy ich.
- A co z tym dryblasem? - spytał inny głos.
- Zapakujcie go i zabierzcie - odparł pierwszy głos.
Narzucili Cieniowi na głowę workowaty kaptur, skrępowali taśmą przeguby i kostki, umieścili z tyłu ciężarówki i odjechali.
W małym pomieszczeniu, w którym zamknęli Cienia, nie było okien. Stało w nim jedynie plastikowe krzesło, lekki, składany stół i wiadro z przykrywą, służące jako tymczasowa toaleta. Na podłodze leżał też długi kawał żółtej pianki i cienki koc ze starą, brązową plamą pośrodku. Cień nie wiedział czy to krew, kał czy jedzenie, i wolał tego nie sprawdzać. Na suficie tkwiła naga żarówka, osłonięta metalowa kratą. Nie zdołał znaleźć wyłącznika; światło stale się paliło. Po jego stronie drzwi nie było klamki.
Dręczył go głód.
Pierwszą rzeczą, jaką uczynił, gdy tamci wepchnęli go do pokoju, zerwali mu z rąk i nóg i ust taśmy i zostawili, było dokładne zbadanie całego pomieszczenia. Ostukał ściany. Odpowiedział mu metaliczny dźwięk. U góry Cień dojrzał niewielką szczelinę wentylacyjną. Drzwi były dokładnie zamknięte.
Rana nad lewą brwią krwawiła lekko. Bolała go głowa.
Podłoga była goła. Ostukał ją. Ten sam metal, co w ścianach.
Zdjął pokrywę wiadra, wysikał się i ponownie je zakrył. Według wskazania zegarka od napadu na restaurację minęły zaledwie cztery godziny.
Portfel zniknął, ale zostawili mu monety.
Usiadł na krześle przy karcianym stoliku. Stół pokrywał zielony ryps, tu i ówdzie poznaczony śladami papierosów. Cień zaczął ćwiczyć sztuczkę z przepychaniem monet przez stół. Potem wziął dwie ćwierćdolarówki i opracował własną Bezsensowną Sztuczkę z Monetami.
Ukrył monetę w prawej dłoni i pokazał drugą w lewej, pomiędzy palcem i kciukiem. Potem udał, że bierze ją do drugiej ręki, choć w istocie ukrył wciąż w lewej. Uniósł prawą dłoń, demonstrując tkwiącą tam monetę.
Podstawową zaletą manipulacji monetami był fakt, że wymagało to zaangażowania całego umysłu. Cień nie potrafił tego robić, gdy złościł się albo martwił. Toteż samo ćwiczenie iluzji, nawet zupełnie bezsensownej - włożył bowiem wiele wysiłku i umiejętności w pozorne przekazanie monety z jednej ręki do drugiej, choć w istocie nie wymaga to żadnych starań - uspokajało go, oczyszczało umysł z lęków i niepokojów.
Zaczął kolejną, jeszcze bardziej bezsensowną sztuczkę - jednoręczną przemianę półdolarówki w centa przy użyciu dwóch ćwierćdolarówek. Na zmianę ukrywał i demonstrował obie monety,. Zaczął od jednej ćwiartki, skrywając drugą. Podniósł rękę do ust i dmuchnął na widoczną monetę, jednocześnie ukrywając ją klasycznym gestem w dłoni, podczas gdy pierwsze dwa palce wyjęły drugą, skrywaną ćwierćdolarówkę, i zademonstrowały ją światu. Efekt był następujący: Pokazał ćwiartkę, podniósł do ust, dmuchnął, opuścił rękę i pokazał tę samą ćwiartkę.
Powtarzał to wiele razy.
Zastanawiał się, czy go zabiją. Jego ręka zadrżała lekko. Jedna z ćwierćdolarówek ześliznęła się z czubka palca na poplamiony, zielony ryps.
A potem, ponieważ nie był w stanie ćwiczyć dalej, schował monety, wyjął dolarówkę z głową Wolności, którą dostał od Zorii Połunocznej, ścisnął ją mocno w palcach i czekał.
O trzeciej nad ranem, według wskazań zegarka, tamci powrócili, by go przesłuchać. Dwóch ciemnowłosych mężczyzn, w ciemnych garniturach i błyszczących, czarnych butach. Zbiry. Jeden miał kwadratową szczękę, szerokie ramiona, gęste włosy; wyglądał jakby w liceum grywał w futbol, i wyraźnie obgryzał paznokcie. Drugi, łysiejące czoło, okrągłe okulary w srebrnej oprawie, staranny manicure. I choć zupełnie nie przypominali się nawzajem, Cień podejrzewał, iż na pewnym poziomie, być może komórkowym, są absolutnie identyczni. Stanęli po dwóch stronach stolika, patrząc w dół na niego.
- Jak długo pracuje pan dla Cargo? - spytał jeden z nich.
- Nie wiem, o co chodzi - odparł Cień.
- Przedstawia się jako Wednesday, Grimm, Stary Ojciec, Staruch. Widywano z nim pana.
- Pracuję dla niego od kilku dni.
- Proszę nas nie okłamywać - rzekł zbir w okularach.
- W porządku - odparł Cień. - Nie będę. Ale to nadal oznacza kilka dni. Zbir o kanciastej szczęce wyciągnął rękę i przekręcił mocno ucho Cienia, ściskając z całej siły. Ból był przejmujący.
- Mówiliśmy, żeby nas pan nie okłamywał - powiedział łagodnie i wypuścił. Pod marynarkami obu Cień dostrzegał zarysy kabur. Nie próbował odpłacić pięknym za nadobne. Udał, że wrócił do więzienia. Odsiaduję własny wyrok - pomyślał Cień. - Nie mów im niczego, czego sami nie wiedzą. Nie zadawaj pytań.
- Ostatnio zadaje się pan z niebezpiecznymi ludźmi - oznajmił zbir w okularach. Przysłużyłby się pan krajowi składając zeznania - uśmiechnął się współczująco. "Jestem dobrym gliną" - mówił uśmiech.
- Rozumiem - odrzekł Cień.
- A jeśli nie zechce nam pan pomóc - dodał mężczyzna o kanciastej szczęce - przekona się pan, co robimy, gdy nie jesteśmy zadowoleni. - Wymierzył mu cios w brzuch otwartą dłonią pozbawiając Cienia tchu. To nie tortury - pomyślał Cień. - Jedynie znak przestankowy. "Ja jestem złym gliną." Zwymiotował.
- Bardzo chciałbym was zadowolić - powiedział, gdy tylko odzyskał głos.
- Prosimy jedynie o współpracę.
- Mógłbym spytać - wykrztusił Cień (Nie zadawaj pytań - pomyślał, ale było już za późno, zdążył to powiedzieć). - Mógłbym spytać, z kim miałbym współpracować?
- Chcesz poznać nasze nazwiska? - spytał kanciasty. - Odbiło co?
- Nie, ma rację - nie zgodził się okularnik. - Może w ten sposób łatwiej będzie mu dostrzec swoje położenie. - Spojrzał na Cienia i uśmiechnął się niczym facet z reklamy pasty do zębów. - Witam. Nazywam się pan Stone, mój kolega to pan Wood.
- Prawdę mówiąc - mruknął Cień - chodziło mi o to, w jakiej agencji pracujecie. CIA? FBI? Stone potrząsnął głową.
- O, rany. To nie takie proste, proszę pana. Stanowczo nie takie proste.
- Sektor prywatny - dodał Wood. - Sektor publiczny, wie pan. W dzisiejszych czasach wszystko splata się ze sobą.
- Zapewniam jednak - rzekł Stone z kolejnym przymilnym uśmiechem - że jesteśmy tymi dobrymi. - Głodny? - sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął snickersa. - Proszę. Mały prezent.
- Dziękuję - odparł Cień. Rozwinął batonik i zjadł go.
- Pewnie chciałby się pan czegoś napić. Kawy? Piwa?
- Wody, jeśli można.
Stone podszedł do drzwi, zapukał. Powiedział coś do strażnika po drugiej stronie, który skinął głową i powrócił w minutę później z plastikowym kubkiem pełnym zimnej wody.
- CIA - Wood z politowaniem pokręcił głową. - Ci frajerzy. Hej, Stone, słyszałem nowy dowcip o CIA. To idzie tak: Skąd wiadomo, że CIA nie uczestniczyła w zamachu na Kennedy`ego?
- Nie wiem - powiedział Stone. - Skąd wiadomo?
- Bo on nie żyje.
Obaj wybuchnęli śmiechem.
- Lepiej już panu? - spytał Stone.
- Chyba tak.
- Może zatem opowie pan nam, co dziś zaszło.
- Trochę zwiedzaliśmy, pojechaliśmy do Domu na Skale, wybraliśmy się na kolację. Resztę znacie.
Stone westchnął ciężko. Wood potrząsnął głową z zawiedzioną miną i kopnął Cienia w rzepkę kolanową. Bolało potwornie. A potem Wood powoli wepchnął mu pięść w plecy, tuż nad prawą nerką, napierając kostkami, i ból był jeszcze gorszy niż ten w kolanie.
Jestem większy od nich obu - pomyślał - Poradziłbym sobie. Byli jednak uzbrojeni, i nawet gdyby jakimś cudem udało mu się ich zabić bądź obezwładnić, wciąż pozostałby zamknięty w celi (Ale miałby broń, dwa pistolety.). (Nie.).
Wood trzymał się z daleka od twarzy Cienia. Nie zostawiał śladów, nic trwałego, jedynie uderzenia pięści i nóg w kolana i tors. Bolało. Cień ściskał mocno w dłoni dolarówkę, czekając na koniec.
I wreszcie, po stanowczo zbyt długim czasie, bicie dobiegło końca.
- Do zobaczenia za kilka godzin - powiedział Stone. - Woody naprawdę nie był tym zachwycony. Jesteśmy rozsądnymi ludźmi i, jak mówiłem, gramy po właściwej stronie. Pan nie. A tymczasem proszę spróbować się przespać.
- Lepiej zacznij traktować nas poważnie - dodał Wood.
- Woody ma rację - dokończył Stone. - Proszę to przemyśleć. Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Cień zastanawiał się, czy wyłączą światło. Nie zrobili tego jednak. Wciąż płonęło na suficie niczym zimne oko. Powoli przeczołgał się po podłodze aż na żółtą piankę. Wdrapał się na nią, owinął ciasno kocem, zamknął oczy i pochwycił pustkę, złapał w ręce sny.
Mijał czas.
Znów miał piętnaście lat. Matka umierała; próbowała powiedzieć mu coś ważnego, ale nie mógł jej zrozumieć. Poruszył się we śnie. Gwałtowne uczucie bólu sprawiło, że z półsnu przeniósł się do półjawy. Syknął.
Cień zadrżał pod cienkim kocem. Prawym przedramieniem zakrywał oczy przed jaskrawym światłem żarówki. Zastanawiał się, czy Wednesday i pozostali zdołali zbiec, czy w ogóle przeżyli. Miał nadzieję, że tak.
Chłodna srebrna dolarówka wciąż tkwiła w jego lewej dłoni. Czuł ją tam od początku bicia. Zastanawiał się przelotnie, czemu nie rozgrzała się do temperatury ciała. I w tym stanie półsnu-półmaligny moneta, idea wolności, księżyc i Zoria Połunocznaja połączyły się w jedną całość, tworząc promień srebrnego światła, padający z głębin na niebo, a on dosiadł go oddalając się od cierpienia, smutku i strachu, coraz dalej od bólu, z powrotem w sen...
Gdzieś z daleka dobiegł go hałas. Było jednak za późno, by się nad nim zastanawiać. Sen objął go już we władanie.
Ostatnia myśl: miał nadzieję, że to nie ludzie, którzy przychodzą go obudzić, pobić albo skrzyczeć, a potem zauważył z radością, na dobre zapadł w sen i przestał odczuwać chłód.
Gdzieś ktoś wzywał pomocy. Działo się to w snach Cienia, a może poza nimi. Cień przekręcił się na swej piance, odkrywając przy okazji kolejne bolesne miejsca.
Ktoś szarpał go za ramię.
Pragnął poprosić, by go nie budzili, by pozwolili mu spać, zostawili go w spokoju. Jednak z gardła dobiegł tylko ochrypły jęk.
- Piesku - powiedziała Laura - Musisz się obudzić. Proszę, obudź się, kochany.
Przez moment poczuł ulgę. Miał taki dziwny sen o więzieniach, oszustach , podupadłych bogach, a teraz Laura go budzi, by powiedzieć, że czas iść do pracy. Może wystarczy go, by przełknąć kawę i skraść całusa, czy nawet więcej niż całusa. Wyciągnął rękę, by jej dotknąć.
Jej skóra była zimna jak lód i lepka. Otworzył oczy.
- Skąd ta krew? - spytał.
- Z innych ludzi - odparła. - Nie jest moja. Mnie wypełnia formaldehyd zmieszany z gliceryną i lanoliną.
- Jakich innych ludzi?
- Strażników. Wszystko w porządku, zabiłam ich. Lepiej się rusz. Wątpię, by ktokolwiek zdążył wszcząć alarm. Weź płaszcz, inaczej zamarzniesz na śmierć.
- Zabiłaś ich?
Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się niezręcznie. Jej ręce wyglądały jakby przed chwilą skończyła malować palcami obraz wyłącznie w odcieniach czerwieni. Twarz i ubranie (ten sam niebieski kostium, w którym została pochowana) pokrywały plamy i rozbryzgi, które Cieniowi skojarzyły się z Jacksonem Pollockiem. Wolał myśleć o Pollocku, niż zaakceptować inne wyjaśnienie.
- Łatwiej zabijać ludzi, kiedy samemu jest się martwym - wyjaśniła. - W końcu to nic wielkiego. Traci się uprzedzenia.
- Dla mnie to nadal duża rzecz - odparł Cień.
- Chcesz tu zaczekać na przyjście porannej zmiany? - spytała. - Jeśli tak, proszę bardzo. Sądziłam, że wolałbyś stąd wyjść.
- Pomyślą, że ja to zrobiłem - powiedział tępo.
- Może - ucięła. - Załóż płaszcz, kochany. Zamarzniesz.
Wyszedł na korytarz. Na jego końcu mieściła się wartownia. Leżały tam cztery trupy: trzech strażników i mężczyzna nazywający się Stone. Cień nie dostrzegł jego przyjaciela. Sądząc z krwawych śladów na podłodze, dwóch mężczyzn zostało przywleczonych do wartowni i rzuconych w kąt.
Na wieszaku dostrzegł własny płaszcz. W wewnętrznej kieszeni wciąż tkwił portfel, nietknięty. Laura otworzyła kilka kartonowych pudeł pełnych batonów.
Teraz dopiero mógł porządnie przyjrzeć się strażnikom. Mieli na sobie ciemne mundury maskujące, lecz żadnych oficjalnych naszywek, niczego, co świadczyłoby, dla kogo pracują. Równie dobrze mogli być amatorskimi myśliwymi, polującymi w weekendy na kaczki.
Laura wyciągnęła zimną rękę i uścisnęła dłoń Cienia. Na jej szyi na łańcuszku wisiała złota moneta, którą jej oddał.
- Ładnie wygląda - rzekł.
- Dzięki - uśmiechnęła się wdzięcznie.
- A co z pozostałymi? Wednesdayem, cała resztą? Gdzie są?
Laura podała mu garść batoników. Napełnił nimi kieszenie.
- Nie było tu nikogo innego. Mnóstwo pustych cel i jedna z tobą w środku.
Ach, jeden z tych ludzi poszedł z pismem do innej celi, by sobie ulżyć.
Czekał go niezły wstrząs.
- Zabiłaś go, gdy się onanizował?
Wzruszyła ramionami.
- Tak - przyznała niechętnie. - Martwiłam się, że robią ci krzywdę. Ktoś musi mieć na ciebie oko. I uprzedzałam, że to będę ja. Weź to. - Chemiczne rozgrzewacze dłoni i stóp: cienkie wkładki. Po przełamaniu pieczęci rozgrzewały się i pozostawały takie całymi godzinami. Cień wsunął je do kieszeni.
- Masz na mnie oko? O, tak - rzekł. - Rzeczywiście.
Musnęła go palcem tuż nad lewą brwią.
- Jesteś ranny - zauważyła.
- Nic mi nie jest.
Otworzył tkwiące w ścianie metalowe drzwi, które uchyliły się powoli, metr nad ziemią. Zeskoczył na coś, co przypominało żwir. Chwycił Laurę w pasie i zsadził, tak jak kiedyś, z łatwością, bez namysłu.
Księżyc wynurzył się zza ciemnej chmury. Wisiał nisko nad horyzontem, chylił się ku zachodowi. Światło rzucane na śnieg wystarczyło, by zorientować się w okolicy.
Wyszli z pomalowanych na czarno metalowych drzwi długiego wagonu towarowego, stojącego bądź porzuconego na leśnej bocznicy. Wagony ciągnęły się tak daleko, jak sięgał wzrok, i znikały wśród drzew. Trzymali go w pociągu. Powinien się był domyśleć.
- Jak mnie u diabła znalazłaś? - spytał swą martwą żonę.
Powoli, z rozbawieniem pokręciła głową.
- Świecisz niczym latarnia w mrocznym świecie - odparła. - To nie było trudne. A teraz idź. Odejdź stąd. Jak najszybciej i jak najdalej. Nie korzystaj z karty kredytowej. I wszystko powinno pójść dobrze.
- Dokąd mam pójść?
Przeczesała dłonią splątane włosy i odrzuciła je z oczu.
- Droga jest tam - oznajmiła. - Postaraj się. Jeśli trzeba, ukradnij samochód. Jedź na południe.
- Lauro - zaczął i zawahał się. - Wiesz, o co w tym wszystkim chodzi?
Wiesz, kim są ci ludzie? Kogo zabiłaś?
- Tak - odparła. - Chyba wiem.
- Jestem ci coś winien - rzekł. - Gdyby nie ty, wciąż siedziałbym w zamknięciu. Nie sądzę, by mieli wobec mnie dobre zamiary.
- Nie - potwierdziła. - Raczej w to wątpię.
Oddalili się od pustych wagonów. Cień pomyślał o innych pociągach: czarnych, pozbawionych okien metalowych wagonach, ciągnących się na całe mile, z rykiem syren pokonujących noc. Zacisnął palce wokół tkwiącej w kieszeni dolarówki. Przypomniał sobie Zorię Połunoczną i to, jak patrzyła na niego w blasku księżyca. Spytałeś, czego chce? To najmądrzejsze pytanie, jakie można zadać umarłemu. Czasami nawet odpowiadają.
- Lauro... czego ty chcesz? - spytał.
- Naprawdę chciałbyś wiedzieć?
- Tak. Proszę.
Laura uniosła wzrok i spojrzała na niego martwymi, niebieskimi oczami.
- Chcę znów żyć - oznajmiła. - Nie tkwić uwięziona w półżyciu. Chcę naprawdę żyć. Pragnę poczuć serce, pompujące krew w piersi, i jej ruchy w moim ciele - gorącej, słonej, prawdziwej. To niesamowite. Wydaje nam się, że nie czujemy krwi, ale uwierz, kiedy przestaje płynąć, natychmiast dostrzegasz różnicę. - Wytarła oczy, rozmazując krwawe plamy, brudząc twarz lepką czerwienią. - Posłuchaj, to trudne. Wiesz, czemu martwi pojawiają się tylko w nocy, piesku? Bo w ciemności łatwiej udawać prawdziwego człowieka. A ja nie chcę udawać. Pragnę znów żyć.
- Nie rozumiem, co miałbym zrobić.
- Załatw to, kochany. Coś wymyślisz. Wiem o tym.
- Zgoda - rzekł. - Spróbuję. A jeśli coś wymyślę, jak mam cię znaleźć?
Ona jednak zniknęła, pozostawiając go samego w lesie. Niebo na wschodzie zaczęło lekko szarzeć. Groźny grudniowy wiatr przyniósł ze sobą krzyk ostatniego nocnego ptaka albo też pierwszego ptaka świtu.
Cień skierował twarz na południe i ruszył naprzód.