ÆGIPT księga pierwsza
NOTA ODAUTORSKA
Niniejsza książka, znacznie bardziej niż większość książek, skonstruowana jest z innych tekstów. Przeto jej twórca pragnie potwierdzić ów ogromny dług, jaki zaciągnął u tych autorów, których prace splądrował w stopniu największym, a przy tym wyrazić przeprosiny za to, do jakich celów wykorzystał ich dzieła, a byli to: Joseph Campbell, Elizabeth L. Eisenstein, Mircea Eliade, Peter French, Hans Jonas, Frank E. oraz Fritzie P. Manuel, Giorgio di Santillana, Stephen Schoenbaum, Wayne Shumaker, Keith Thomas, Lynn Thorndike, D. P. Walker, a nade wszystko świętej pamięci Dame Frances Yates, z której bogatego dorobku naukowego niniejsza fantazja została zaczerpnięta w stopniu najznaczniejszym.
Posłużyłem się również spekulacjami Johna Michella i Katherine Maltwood, Roberta Gravesa, Lois Rose oraz Richarda Deacona. Opierałem się na przekładzie Hermetica autorstwa Waltera Scotta, opatrzonym jego przypisami, a w przypadku Soledades Luisa de Góngory na przekładzie Gilberta F. Cunninghama.
Niemniej jednak to, co znajduje się dalej, stanowi jedynie wytwór fikcji literackiej, zaś wymienianych, poszukiwanych, czytanych i cytowanych w niej książek nie należy uznawać za bardziej rzeczywiste niż ludzie i miejsca, miasta, miasteczka, drogi, postacie historyczne, gwiazdy, kamienie oraz róże, które jakoby zawiera.
PROLOG W NIEBIE
W zwierciadle były anioły: dwa, cztery, sześć, wiele, a każdy z nich ustawiał się na swoim miejscu w rzędzie niczym radny miejski podczas parady burmistrza Londynu. Żaden nie był odziany w biel; niektóre miały na swych rozpuszczonych włosach przepaski bądź wieńce z kwiecia i zielonego listowia. Ich spojrzenia były osobliwie radosne. Wciskały się jeden obok drugiego, wciąż czyniąc miejsce dla kolejnych, brały się pod ręce bądź łączyły dłonie za plecami, śmiejąc się i kierując swe spojrzenia ku górze, ku dwóm przyglądającym im się śmiertelnikom. Imię każdego z nich zaczynało się na literę „A”.
„Spójrz!”— wykrzyknął pierwszy z owych dwóch mężczyzn. — „Posłuchaj!”.
„Niczego nie widzę” — stwierdził drugi, starszy, który nierzadko spędzał samotnie bezowocne godziny nad ową kryształową kulą; bezowocne, mimo iż poprzedzone długą modlitwą oraz wzmożonym skupieniem. — „Niczego nie widzę. Niczego nie słyszę”.
„Annael. I Annachor. I Anilos. I Agobel” — wyrecytował młodszy. — „Boże, strzeż nas i uchroń nas od wszelkiego nieszczęścia”.
Zwierciadło, w które spoglądali, było kulą z kwarcu wielkości pięści o barwie moleskinu, zaś spoglądający w nie krystalomanta zbliżył się doń tak bardzo, iż z zezem w oczach niemal ugodził je nosem. Uniósł nad nim dłonie, osłaniając je tak, jak osłania się płomień świecy, by opanować jego drżenie.
Nie minął kwadrans, odkąd rozpoczęli pracę ze zwierciadłem, gdy objawiła się pierwsza istota. Ich ciche modlitwy oraz inwokacje osłabły, a przez jakiś czas jedynym dźwiękiem, jaki dawał się słyszeć, było pobrzękiwanie okiennych szprosów w silnym marcowym wietrze, który przepełniał noc. Kiedy młodszy z nich, klęczący nad zwierciadłem pan Talbot, począł drżeć, jak gdyby ogarnęło go zimno, drugi objął go uspokajająco ramieniem; a gdy dreszcze nie ustały, podniósł się, żeby rozniecić ogień. Wówczas krystalomanta rzekł: Spójrz. Oto jeden. A oto następny.
Dr Dee — ów starszy mężczyzna, do którego należało zwierciadło — odwrócił się od ognia. Uczuł gwałtowny dreszcz, włoski zjeżyły mu się na karku a fala ciepła rozlała się w okolicach mostka. Nie ruszał się, spoglądał ku miejscu, w którym płomień świecy lśnił podwójnie — ku powierzchni zwierciadła i w jego odmęty. Poczuł w komnacie tchnienie wiatru, który wiał na zewnątrz, i usłyszał jego ciche pogwizdy w kominie. Ale niczego ani nikogo nie ujrzał w swym szarym szkle.
„Powiesz mi” — oznajmił łagodnie — „a ja spiszę twe słowa”.
Odłożył pogrzebacz, chwycił stare pióro i umoczył je. U góry stronicy pospiesznie zanotował datę: 8 marca 1582 roku. I czekał, szeroko otwartymi oczyma wpatrując się przez okrągłe, oprawione na czarno okulary, na to, co zostanie mu objawione. W uszach dudniło mu bicie własnego serca. Nigdy przedtem żaden duch nie pojawił się w jego zwierciadle tak rychło. On sam nigdy nie widział przywoływanych istot, ale przywykł już do siedzenia bądź klęczenia w modlitwie obok swych mediów, czy też krystalomantów, przez godzinę lub dwie, nim dało się dostrzec jakieś dwuznaczne mignięcie. Lub zgoła nic.
Nie tej nocy, nie dziś. W całym domu — jak gdyby marcowy wiatr z zewnątrz przeniknął właśnie do wnętrza i tułał się po pokojach — dała się słyszeć seria stuknięć, uderzeń i puknięć; w bibliotece karty otwartych ksiąg poczęły się przewracać. W sypialni żona doktora Dee obudziła się, po czym odciągnęła na boki kotary łoża, by się przekonać, że świeca, którą zostawiła płonącą dla męża, dopaliła się i zgasła.
Wówczas wiatr i hałasy ustały, zaś nad domem i miastem zawisła chwila bezruchu (nad Londynem, a także nad całą Anglią — martwa, bezwietrzna cisza niczym wstrzymany oddech, chwila martwoty tak gwałtowna i całkowita, że w Richmond obudziła się królowa i wyjrzała przez okno, by ujrzeć wpatrujące się w nią oblicze księżyca). Młody mężczyzna zatrzymał uniesione dłonie nad zwierciadłem, po czym głosem łagodnym, acz zdecydowanym, ledwie nieco głośniejszym niż skrobanie pióra doktora, począł mówić.
„Oto Annael” — oznajmił. — „Annael, który twierdzi, że jest odpowiedzialny przed tym zwierciadłem. Miłosierdzie boże niech będzie z nami”.
„Annael”— powtórzył doktor Dee i zapisał. — „Tak”.
„Annael, który jest ojcem Michała oraz Uriela. Annael jest Tym, Który Objaśnia Dzieło Boże. Musi odpowiedzieć na każde postawione mu pytanie”.
„Tak. Ten, Który Objaśnia”.
„Spójrz teraz. Patrz, jak rozpina swe szaty i wskazuje swą pierś. Boże, dopomóż nam i uchroń nas od wszelkiego nieszczęścia. Na jego piersi widnieje zwierciadło; w zwierciadle okno, okno, które wygląda jak to tutaj”.
„Ledwie nadążam z pisaniem”.
„W oknie małe, uzbrojone dziecko, jak gdyby mała żołniereczka. Ona też niesie zwierciadło, kulę, nie taką jak ta, ale podobną. A w tej kuli...”.
„W kuli” — powtórzył doktor Dee. Uniósł wzrok sponad chwiejnych, spisywanych w pośpiechu notatek, którymi zapełnił już połowę kartki. — „W kuli...”.
„Boże, Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje. Jezu Chryste, synu jednorodzony, Panie nasz, miej litość nad nami. Właśnie zbliża się coś znacznie większego”.
Krystalomanta nie widział już ani nie słyszał, ale sam znajdował się we wnętrzu niewielkiej kuli, którą śmiejące się małe dziecko wyciągało przed siebie, a którą wypełniała przestrzeń tak niezmierzoną, iż cały legion Michałów nie zdołałby jej wypełnić. W tę właśnie przestrzeń jego patrząca dusza została wciągnięta z niewyobrażalną prędkością. Ścisnęło go w gardle, zadźwięczało w uszach. Pomknął bezradnie, jak gdyby ześlizgiwał się z urwiska. Nie było tam nic prócz nicości.
A z owej niezmierzonej pustki dźwięczącej — nieskończonej przestrzeni w jednej chwili większej niż cały wszechświat, acz tkwiącej w jego jądrze — coś poczęło się wydobywać, powstawać w przejmującej agonii niczym kropla. Niemożliwością było, aby cokolwiek mogło być mniejsze bądź odleglejsze od tej kropli nicości, tego nasienia światła; kiedy poczęło wędrować na zewnątrz, eon po eonie, stawało się tylko nieco większe. W końcu jednak zalążki wszechświata poczęły gromadzić się wokół niego w następstwie jego własnej niestrudzonej podróży i kropla stała się ciężka, stała się krzykiem, krzyk literą, litera dzieckiem.
Zjawił się poprzez splątane firmamenty i przez następujące po sobie mroczne nieboskłony, rozsuwane na boki niczym zasłony. Zdumione gwiazdy odwróciły wzrok na dźwięk wykrzyczanego przezeń hasła i rozstąpiły się, aby go przepuścić. Młody, jurny, z opadającymi z tyłu rozpuszczonymi włosami i płomiennym spojrzeniem, wkroczył na granice ósmego kręgu i stanął tam niczym na zatłoczonym nabrzeżu.
W drogę, w drogę. Zawędrował już tak daleko, iż przestrzeń, z której wyruszył, przestrzeń większa niż byt, malała w nim, była li tylko nasionkiem, kroplą. Zapomniał każde z haseł w chwili, gdy je wypowiedział. Został odziany w swą podróż niczym w szaty, ciężkie i ciepłe. Po upływie kolejnych eonów, po niewiarygodnych przygodach, jął zapominać, nierozsądek, starość, statkiem i pociągiem i samolotem nareszcie dotrze do... Dokąd? Z kim miał mówić? Dla kogo była ta litera, kogo miał obudzić ten krzyk?
Wsiadając na statek wciąż jeszcze to wiedział. Wstąpił na pokład: zgromadzony na nabrzeżu tłum rozstąpił się przed nim z pomrukiem. Postawił stopę na pokładzie, dłońmi schwycił liny. Żeglował pod znakiem Raka, wymalowanym na wydętym grotżaglu; nareszcie pojawiły się dwa światła na noku rei, czy były to Kastor i Polluks? Spes proxima: daleko, hen, daleko, pewna planeta niczym kula z agatu obracała się w przestworzach.
PROLOG NA ZIEMI
Zmówiona w porze pójścia do łóżka modlitwa do anioła stróża nieodmiennie wystarczała, by jego kuzynka Hildy obudziła się o takiej godzinie, o jakiej potrzebowała wstać — tak przynajmniej twierdziła. Utrzymywała, że prosi o to, by obudzić się o szóstej, siódmej bądź siódmej trzydzieści, po czym zasypia, mając w myślach cyferblat zegara ze wskazówkami ustawionymi dokładnie na tej godzinie, a kiedy otwiera oczy, ukazuje jej się taki właśnie widok.
On sam nie potrafił tego dokonać. Nie był przy tym pewien, czy wierzy, że potrafi to Hildy, jakkolwiek nie był w stanie owej umiejętności zakwestionować. Być może — podobnie jak stąpający po wodzie Piotr — mógłby korzystać z metody Hildy jedynie wówczas, gdyby miał w sobie dość wiary, ale jej nie miał. A jeśli zaspałby, spóźniłby się na mszę, co byłoby nieobliczalne w skutkach; ksiądz musiałby zapewne zwrócić się do wiernych ze swym smętnym żabim obliczem i spytać, czy ktoś potrafi służyć do mszy. A wówczas jakiś odziany w robocze ubranie mężczyzna podszedłby, podciągnął nogawki spodni i ukląkł na niższym stopniu, w miejscu, na którym to on powinien się znajdować.
Toteż wybudzał się na dźwięk stojącego na czterech nóżkach mosiężnego budzika, posiadającego na szczycie dzwonek, w który na przemian uderzały dwa młoteczki, jak gdyby okładały go po głowie. Zegar czynił tyle hałasu, iż pierwsze chwile jego dzwonienia nie przypominały nawet dźwięku, lecz coś zgoła innego, jakowyś kataklizm, on zaś, nim dotarło do niego, co się dzieje — drący się wniebogłosy budzik, który maszeruje na swych nóżkach po blacie komody — budził się i siadał. Na drugim łóżku jego kuzynka, Ptasia, przewracała się jedynie pod kołdrą i po chwili, gdy tylko wyłączał budzik, znów była nieruchoma.
Nie spał, lecz był niezdolny podnieść się z łóżka. Włączył znajdującą się przy nim lampkę nocną; posiadała ukazujący mglisty krajobraz klosz oraz przezroczystą zewnętrzną osłonkę, na której znajdował się obrazek pociągu. Pod lampką grzbietem do góry spoczywała książka otwarta poprzedniego wieczoru. Sięgnął po nią. Niemal zawsze czas pomiędzy przebudzeniem a przymusem wstania z łóżka wypełniał lekturą książki, którą odkładał przed zaśnięciem. Miał dziesięć lat.
Nierzadko w późniejszym życiu Giordano Bruno będzie wspominał swoje dzieciństwo w Noli z rozrzewnieniem. Wielokrotnie pojawia się ono w jego dziele: neapolitańskie słońce nad jego złotymi polami i winnicami, które okrywają zbocza góry Cicala; te kukułki, te arbuzy, ten smak mangiaguerry, regionalnego gęstego, czarnego wina. Nola była miastem starożytnym, położonym pomiędzy Wezuwiuszem a Cicalą; w szesnastym stuleciu wciąż można było oglądać jego rzymskie ruiny, świątynię, teatr, niewielkie sanktuaria tajemniczego pochodzenia. Na początku tego wieku przybył do Noli Ambrosius Leo, aby sporządzić mapę miasteczka, jego krętych murów, jego dwunastu wież, a także, by zgłębić owe geometrie, na podstawie których, podobnie jak wszystkie starożytne miasta, było ono, jak wierzył Leo, wzniesione.
Bruno dorastał na przedmieściach Cicali, w jednym z czterech czy pięciu domów zbudowanych jeden obok drugiego za wiekowym murem miasta. Jego ojciec, Gioan, był starym wiarusem, ubogim, lecz dumnym, który żył z renty i uprawiał działkę ogrodową. Miał w zwyczaju zabierać syna na wyprawy na zbocze góry. Bruno przypomniał sobie, jak stary Wezuwiusz, widziany z zielonych stoków Cicali, zdawał się nagi i posępny, lecz kiedy wspięli się na niego, okazało się, iż jest równie zielony, tak samo uprawiany, zaś winorośl równie słodka. A kiedy o zmierzchu wraz z ojcem spoglądali w kierunku Cicali z miejsca, do którego zaszli, to ona zdawała się kamienna i opuszczona.
Podczas procesu Bruno przyznał, że to wówczas odkrył, iż wzrok może mamić. W gruncie rzeczy odkrył wtedy coś znacznie bardziej zasadniczego dla swej późniejszej myśli, a mianowicie Względność.
Teraz pociąg na kloszu, rozgrzany przez żarówkę, począł z wielkim mozołem posuwać się naprzód poprzez ów mglisty krajobraz. Zegar pokazywał późną godzinę. Msza zaczynała się o szóstej czterdzieści pięć rano każdego dnia powszedniego, zaś on służył codziennie przez tydzień; po zakończeniu służby w najwcześniejszej mszy niedzielnej ktoś inny przejmie jego codzienne obowiązki, a on będzie służył wyłącznie w niedziele, wspinając się po drabinie mszalnych godzin aż do śpiewanej mszy o jedenastej. A następnie znów rozpocznie tydzień mrocznych świtów.
System ten był charakterystyczny dla położonego w dolinie maleńkiego drewnianego kościółka, obmyślony przez proboszcza po to, by jak najefektywniej zorganizować pomoc jedynych pięciu czy sześciu ministrantów, jakimi dysponował. Wszelako dla samych chłopców posiadał on moc prawa naturalnego: niczym przebieg samej mszy, wyjaśnił proboszcz, nieskuteczny dopóty, dopóki nie zostało wypowiedziane każde słowo.
Był chłopcem, który widywał duchy w bukowych i wawrzynowych zagajnikach, lecz potrafił też siedzieć cierpliwie u stóp ojca Teofila z Noli, który wpajał weń łacinę oraz prawa logiki, jak również opowiadał mu o tym, że świat jest okrągły. W swoich dialogach Bruno nadaje niekiedy rzecznikowi swojej własnej filozofii imię owego księdza: Teofilo. W De monade, swym ostatnim poemacie po łacinie, pisze: Dawno temu w czasach mego chłopięctwa rozgorzała walka.
Nim włożył tenisówki, dżinsy oraz dwie flanelowe koszule jedna na drugą i wyruszył w długą, mroczną podróż przez cały dom do kuchni, jego matka zdążyła już się w niej zjawić i nalać mu mleka. Wymienili tylko kilka nieodzownych słów, oboje wciąż jeszcze nazbyt senni, by przełamać rutynę zdawkowych pytań i odpowiedzi. Był świadom tego, że matka ma proboszczowi za złe jego uporczywe zapewnienia, iż dziesięcioletni chłopiec jest wystarczająco dorosły, żeby wstać i udać się na mszę o tej godzinie. W tych stronach, utrzymywał proboszcz, dziesięcioletni chłopcy są już o tej porze na nogach, a co więcej, pracują, i to bardzo ciężko. Niemniej jednak jego matka uważała, choć nie wypowiadała tego na głos, że proboszcza zdradzają jego własne słowa. Pracują!
Przy świetle kuchennej lampy dzień zdawał się nocą, lecz kiedy wyszedł na zewnątrz, na niebie znać było łagodny blask, zaś droga wiodąca pomiędzy ciemnymi żywopłotami w dół zbocza była już widoczna. Był ósmy marca 1952 roku. Z rozległej werandy mógł dostrzec kolejne wzgórze po drugiej stronie doliny — szare, bezlistne i na pozór martwe. Mimo to wiedział, że mieszkają tam ludzie; w ogródkach przed domem hodowali żonkile, a w tej chwili orali i siali, rozpalali ogień w kominkach. Kościoła nie było widać, ale wznosił się tam, w cieniu wzgórza. Z kościoła zaś nie było widać werandy, na której stał.
Względność.
Zastanawiał się, czy proboszcz zna prawa logiki tak dobrze jak łacinę. Prawa logiki! Przestrzeń przeciągłych spółgłosek tego wyrażenia miała dlań osobliwie bogaty posmak. Proboszcz uczył go wyłącznie łaciny mszalnej, którą miał zapamiętywać fonetycznie. Introibo ad altere Dei.
Wszak wiedział, że ziemia jest okrągła; nikt nie musiał mu tego mówić.
W dolinie za miastem pociąg z węglem, który spoczywał nieruchomo całą noc, karawana jednakowych mrocznych stworów, ruszył z przeciągłym szarpnięciem. Miał chyba ze sto wagonów. Nieraz zdarzało mu się liczyć wagony pociągów dłuższych od tego. Załadowywano je w składnicy na terenie kopalni — umieszczenie ładunku w całym pociągu trwało godzinami, podobnie jak podróż z miasta i doliny ku miejscu przeznaczenia. Ciągnąca go lokomotywa sapała ciężko i wolno, niczym starzec wspinający się krok po kroku pod górę: Raz. Raz. Raz. Raz.
Jego trasa wiodła w dół, do głównej drogi nad strumieniem, która biegła do miasta, mijała kościół i ciągnęła się dalej. Rozmyślając o posępnych psach świtu, ruszył, wciskając dłonie w utytłane kieszenie kurtki, wszak dobrze mu znane, lecz jakby nie należące do niego. Nie jestem stąd, pomyślał: a ponieważ była to prawda, myśl ta zdawała się wyjaśniać owo kurczenie się ułomnej żywotności w jego wnętrzu, wynikłe z przenikliwego półmroku, drogi, czarnego pociągu i jego dymu. Nie jestem stąd; pochodzę z jakiegoś innego miejsca. Droga wydawał się dłuższa niż kiedykolwiek za dnia; u stóp wzgórza świat wciąż pogrążony był w mroku, a brzask odległy.
I V I T A
1
Gdyby kiedykolwiek jakaś moc zdolna spełnić trzy życzenia miała objawić się Pierce’owi Moffettowi — ona, on bądź to (dobra wróżka, dżin, osobliwie wygrawerowany pierścień) — nie zastałaby go zupełnie nieprzygotowanym, lecz również nie całkiem gotowym.
Kiedyś, dawno temu, nie wydawało mu się to żadną trudnością: po prostu wystarczyłoby wykorzystać trzecie życzenie, aby otrzymać kolejne trzy i tak dalej, ad infinitum. Kiedyś, dawno temu, nie miał też żadnych skrupułów co do wypowiadania życzeń, których skutkiem byłyby przerażające wynaturzenia wszechświatów jego oraz cudzych: żeby mógł zamienić się z kimś głowami na jeden dzień, żeby Brytyjczycy wygrali wojnę o niepodległość (jako dziecko był zapamiętałym anglofilem), żeby ocean wysechł po to, by mógł obejrzeć ze swego brzegu bajeczne góry i doliny, wyższe i głębsze niż jakiekolwiek z tych znajdujących się na lądzie, które, jak wyczytał, leżą w jego odmętach.
Rzecz jasna, dysponując nieskończonym ciągiem życzeń, teoretycznie mógłby naprawić szkody, jakie poczynił. Lecz w miarę dorastania coraz bardziej tracił wiarę we własną mądrość i moc, które pozwoliłyby mu na doprowadzenie wszystkiego do ładu. A wyciągnąwszy naukę z tuzinów opowieści ku przestrodze, jakie czytał, opowieści o fatalnie wykorzystanych życzeniach i takich, które podstępnie obróciły się przeciw ich autorom, błędnie wypowiedzianych bądź nieroztropnie sformułowanych życzeniach wtrącających chciwców, ludzi bezmyślnych oraz głupców w otchłanie przez nich samych stworzone, jął rozważać pytanie bardziej wnikliwie. Małpia łapka: sprowadź mojego martwego syna — i jakaś odrażająca postać zjawia się u drzwi. Dobrze: zrób no mnie martini. No i Midas — pierwszy i najstraszniejszy przykład ze wszystkich. Pierce doszedł do wniosku, że to nie owe moce, które spełniały życzenia, pragnęły naszej zguby, czy nawet udzielenia nam lekcji moralności — wszak są one wyłącznie zmuszone przez rozmaite okoliczności do tego,
by czynić tak, jak im nakażemy, ni mniej, ni więcej. Midas nie dostał nauczki w kwestii fałszywych bądź prawdziwych wartości; ów demon, który spełnił jego życzenie, nie miał o nich pojęcia, nie pojmował, czemu Midas życzy sobie własnej zguby, i mało go to obchodziło. Życzenie zostało spełnione, Midas objął swoją żonę - być może przez chwilę demon był nawet zdumiony rozpaczą Midasa, lecz nie będąc istotą ludzką, a wyłącznie mocą, nie głowił się nad tym zanadto i oddalił się do innych mądrych bądź głupich posiadaczy życzeń.
Pozbawione wyobraźni, wyjątkowo niemądre z ludzkiego punktu widzenia, silne dzieci zdolne bezmyślnie niweczyć naturalną kolej rzeczy niczym zabawki, a przy tym łamać ludzkie serca, które były nieroztropne na tyle, by nie zdawać sobie sprawy z tego, jak bardzo kochają i owej naturalnej kolei rzeczy potrzebują — z podobnymi mocami należy się obchodzić ostrożnie. Pierce Moffett, odkrywając w sobie w miarę dorastania skłonności do ostrożności, a nawet trwożliwości, mającej wpływ na choćby i najbardziej impulsywną i chciwą naturę, rozumiał, iż musiałby wszystko skrupulatnie zaplanować, żeby ujść bez szwanku z tym, czego pragnął.
Okazało się, że istnieje tak wiele aspektów problemu, które należałoby rozważyć - nawet wówczas, gdyby odsunąć na bok jego zmieniające się zachcianki - iż będąc już człowiekiem dojrzałym, wykładowcą akademickim, historykiem, wciąż jeszcze nie doprowadził do końca swych rachub. W owych bezużytecznych, pustych przestrzeniach czasu, które zaśmiecają każde życie, w poczekalniach lub strefach oczekiwania bądź - jak tego właśnie sierpniowego poranka - gdy siedział wyglądając przez przyciemnianą szybę okna dalekobieżnego autokaru, często przyłapywał się na tym, że roztrząsa możliwości, negocjując podchwytliwe dwuznaczności wyrażeń, wygładzając swe zdania.
Istniało zaledwie kilka rzeczy, które Pierce lubił mniej niż długie podróże autokarowe. W ogóle nie lubił przemieszczania się, kiedy zaś zmuszony był do podróży, starał się wybrać środek najszybszy, acz najbardziej dokuczliwy (samolot), bądź najbardziej rekreacyjny, o największej liczbie chwil wytchnienia i udogodnień (pociąg). Autokar był owym ubogim trzecim, uciążliwym, ciągnącym się w nieskończoność i nie posiadającym przy tym żadnych udogodnień. (Samochód, najczęściej wybierany przez podróżnych, nie wchodził w rachubę: Pierce nigdy nie nauczył się prowadzić). A jego pogarda i wstręt do autokarów odpłacane były zazwyczaj tym, w jaki sposób był przez nie traktowany: jeśli nie był zmuszony wyczekiwać godzinami w obmierzłych terminalach na połączenie, wpychano go pomiędzy cierpiące na częste kolki niemowlęta bądź usadzano obok łgarzy o nieświeżym oddechu, którzy nachylali mu się do ucha, po czym spali na jego ramieniu - sytuacje, których nie sposób było uniknąć. Tym razem jednak spróbował wyjść owej przykrej
konieczności naprzeciw; mając wyznaczone spotkanie w mieście Conurbana - chodziło o ofertę pracy w Kolegium Piotra Ramusa - zdecydował się jechać powolnym, niezatłoczonym autobusem lokalnym, by podróż przez Faraway Hills odbyć niespiesznie, popatrzeć na miejsca znane mu od dawna z nazwy, lecz mimo to mniej lub bardziej nierzeczywiste; wyrwać się na wieś przynajmniej na jeden dzień, zdecydowanie bowiem potrzebował odpoczynku. I rzeczywiście, gdy autobus zjechał z autostrady i poniósł go ku krainie lata, odniósł wrażenie, iż podjął słuszną decyzję; naraz poczuł się zdolny do tego, by zrzucić z siebie za sprawą samego przemieszczania się ów stan ducha, który stał się krępujący i pozbawiony smaku, i wejść w inny, bądź wiele innych, niczym owe ukazujące mu się w tej chwili jedna po drugiej scenki, z których każda zdawała się progiem szczęśliwych możliwości.
Podniósł się z siedzenia, a ze swej płóciennej torby wydobył książkę, którą zabrał ze sobą, by jej lekturą umilić sobie czas (była to Soledades pióra Luisa de Góngory w nowym przekładzie; miał ją zrecenzować dla niewielkiego kwartalnika), i jął przeciskać się ku tylnej części autokaru, gdzie wolno było palić. Otworzył książkę, lecz na nią nie spojrzał; wyjrzał na zewnątrz ku sierpniowej bujności — ocienionym trawnikom, których właściciele zajęci byli podlewaniem ich, dzieciom chlapiącym się w jasnych plastikowych brodzikach, psom oddychającym ciężko na chłodnych werandach. W pewnej chwili na przedmieściach autokar przystanął, rozważając możliwości proponowane przez wysoki zielony znak: New York City, ale właśnie stamtąd nadjechali; Conurbana, której Pierce nie miał na razie ochoty kontemplować; Faraways. Z pełną zadumy zmianą biegów wybrali Faraway Hills, a gdy autokar, po serii płynnych uniesień, nabrał wysokości, Pierce uznał, iż owe wzgórza, naprzód zielone, potem błękitne, a dalej tak nikłe, że niemal
stapiały się z bladym horyzontem, były właśnie tymi, o których informował znak.
Skręcił papierosa i zapalił go.
Pierwsze dwa z jego trzech życzeń (bo oczywiście będą to trzy życzenia, Pierce przestudiował triady, które gromadzą się wszędzie w mitologii północy - skąd najprawdopodobniej miała nadejść jego fortuna - i posiadał własną koncepcję co do tego, dlaczego musiały być trzy, nie zaś więcej lub mniej) przez jakiś czas istniały w swej obecnej formie. Wydawało mu się, że są niepodważalne, niezachwiane i niezawodne, proponował je nawet innym, niczym standardowe formularze prawne.
Przede wszystkim życzył sobie zarówno umysłowego, jak i fizycznego zdrowia na całe życie i przez całe życie oraz bezpieczeństwa dla siebie oraz tych, których kocha, a przy tym, by żadna prośba w kolejnym życzeniu nie mogła tego uchylić. Coś w rodzaju życzenia łączonego, lecz mimo wszystko będącego absolutnie koniecznym środkiem ostrożności.
W dalszej kolejności życzył sobie dochodu, nie uciążliwie wielkiego, lecz wystarczającego, bezpiecznego od fluktuacji życia gospodarczego, nie wymagającego niemal żadnej uwagi z jego strony a przy tym nie wypaczającego jego życia zawodowego: zwycięski kupon loteryjny wraz z jakąś ostrożną poradą inwestycyjną byłby lepszym rozwiązaniem niż, powiedzmy, książka, którą mógłby napisać, a która jakimś magicznym sposobem przebiłaby się na listę bestsellerów, czemu towarzyszyłby cały ten zgiełk związany z występami w programach typu talk-show oraz udzielaniem wywiadów — coś okropnego. Gdyby bowiem nawet czerpał jakąś przyjemność z tego typu sławy i fortuny, zostałaby ona zniweczona przez wiedzę, iż jest nieprawdziwa — byłoby to niczym sprzedawanie duszy diabłu, co z definicji przynosi opłakane skutki. Nie, pragnął czegoś znacznie bardziej neutralnego.
Co pozostawiało jeszcze jedno, trzecie życzenie, nie do pary, życzenie samotne. Pierce wzdrygnął się na myśl o tym, co też by się z nim stało, gdyby ta czy inna młodzieńcza wersja owego życzenia została spełniona. W późniejszych okresach życia zmarnowałby je na wydobywanie się z kłopotów i tarapatów, z których i tak zdołał się wydobyć bez pomocy życzenia. I nawet gdyby w chwili obecnej potrafił zdecydować, czego chce, czego ostatecznie nigdy nie udało mu się dokonać, potrzebowałby mądrości, odwagi i rozsądku; kryło się tu bowiem niebezpieczeństwo a przy tym szansa na osobliwą szczęśliwość. Trzecie życzenie było tym właśnie życzeniem z całej triady, które zmieniało świat, w jego umyśle zaś było ono obwarowane wszelkiego rodzaju ograniczeniami, zakazami, imperatywami, zarówno moralnymi, jak i kategorycznymi, ponieważ, przynajmniej dla Pierce’a Moffetta, cała zabawa nie miała sensu dopóty, dopóki nie można było wziąć pod uwagę wszelkich konsekwencji jakiegokolwiek tymczasowego trzeciego życzenia; dopóki nie
mógł sobie wyobrazić, z wielką i prawdziwą wyrazistością, jak by to było, gdyby życzenie zostało spełnione.
Pokój na świecie i tym podobne wielkie altruizmy już dawno wykluczył jako nienadające się do przeprowadzenia lub, co gorsza, tkwiące na dnie solipsystycznych złudzeń w rodzaju Midasa, tyle że altruistycznych zamiast egoistycznych: awers tej samej fałszywej monety. Nikt nie był na tyle mądry, by przewidzieć skutki narzucenia światu podobnych abstrakcji. Nie istniał sposób na to, by dowiedzieć się, jakich przemian w ludzkiej naturze oraz życiu potrzeba, ażeby wywołać podobny koniec, i jak uczyli go zakonnicy w szkole St. Guinefort, jeśli pragniesz celu, musisz aksjomatycznie zapragnąć środków. Jeśli istniała jakakolwiek siła na tyle potężna, by przekształcić cały wielki świat w to, czego dusza zapragnie, Pierce w żadnym wypadku nie miał ochoty się z nią zmierzyć. Bynajmniej. Bez względu na to, jaki los zgotowały człowiekowi trzy życzenia — komiczny, tragiczny bądź słodki — był to jego los, podobnie jak same życzenia. Świat należało zostawić w spokoju, by wypowiedział sobie własne.
Władza. Rzecz jasna, każde życzenie stanowiło poniekąd pragnienie władzy, władzy nad zwyczajnymi okolicznościami życiowymi, którym podlega człowiek. Lecz istniała inna kwestia niż wyłącznie pragnienie władzy w nieco węższym sensie — poddanie innych swej woli, uczynienie swoich wrogów swoim podnóżkiem. Cała ta rozległa przestrzeń ludzkiego pożądania była w jakiś sposób obca Pierce’owi, władza nigdy bowiem nie pojawiała się w jego marzeniach, jakoś nigdy nie potrafił sobie wyobrazić nazbyt wyraźnie jakiejkolwiek innej władzy w swoich rękach prócz wyłącznie takiej, która mogłaby zostać wykorzystana przeciw niemu. W tej kwestii wolność od władzy stanowiła jego jedyne prawdziwe życzenie, zaś życzenia negatywne zawsze wydawały mu się nikczemnością.
Przyszło mu na myśl (podobnie jak żonie rybaka ze znanej bajki), że ciekawie byłoby zostać papieżem. Tak się bowiem składało, iż miał kilka pomysłów co do prawa naturalnego, liturgii oraz hermeneutyki; pomyślał przy tym, że piastujący to stanowisko człowiek o znacznej wrażliwości historycznej mógłby, w miarę swych skromnych możliwości, uczynić sporo dobrego, wyłożyć wolę bożą i narzucić ją mocą dekretu, ukrócić ciągnące się przepychanki stające pomiędzy Sanctissimus a wykonaniem Jego woli. Lecz owo zadowolenie nigdy nie zrekompensowałoby okropnej nudy oficjalnego stanowiska; tak czy owak władze kościelne najprawdopodobniej nie były na tyle wrażliwe na bulle oraz encykliki, na ile powinny bądź na ile bywały w przeszłości. Któż to mógł wiedzieć.
Miłość. Pierce Moffett doświadczył w miłości zarówno szczęścia, jak i nieszczęścia, co zresztą stanowiło jeden z powodów, dla których w tej chwili znajdował się w autokarze przemierzającym Faraway Hills. W taki czy inny sposób miłość pochłaniała zasadniczą część jego marzeń i nie bardziej niż jakikolwiek inny mężczyzna nie potrafił oprzeć się pokusie igrania z myślami o hipnotycznej władzy, nieodpartym uroku, świecie jako jego haremie bądź, wprost przeciwnie, o jednej jedynej istocie doskonałej, stworzonej całkowicie dla jego potrzeb, takiej, jakie samotni nauczyciele akademiccy z ekshibicjonistycznym rozmachem opisywali w działach z ogłoszeniami towarzyskimi pewnych prenumerowanych przez Pierce’a czasopism. Nie, wykorzystanie trzeciego życzenia do tego, by zawładnąć czyimś sercem, nie miało sensu. Było zgoła czymś niewłaściwym. Co gorsza, nie zadziałałoby. Albowiem, Pierce jasno zdawał sobie z tego sprawę, nie istnieje większa radość niż ta, jaką daje odkrycie, iż zostaje się dobrowolnie wybranym przez
przedmiot własnego pożądania, nie istnieje żadna radość, która mogłaby się z nią równać. Zdumiewające spełnienie, jakie daje owa nieoczekiwana pewność, jak gdyby sokół zdecydował się sfrunąć z nieba i przysiąść na jego przegubie, wciąż dziki, wciąż wolny, lecz należący do niego. Któż potrafiłby, któż zdołałby wymusić coś podobnego? Niedostępne serca dziewcząt na telefon, zgaszone oblicza zdobyczy ostatniej szansy; będąc wystarczająco pijanym lub odurzonym narkotykami Pierce potrafiłby udawać przez godzinę bądź przez jedną noc. Ale na tym koniec.
I gdyby wówczas sokoły wzbiły się w powietrze, zdecydowane wzlecieć, tak jak uprzednio zdecydowały się wylądować, i gdyby on nie zdołał zrozumieć dlaczego - wszak naprzód nie rozumiał, czemu wylądowały - byłoby to, musiałoby być, czymś oczywistym, jeśli ktoś nade wszystko zamierzał obdarzać je miłością. Szlachetne sokoły, łaskawie niełaskawe.
Chalkokrotos.
Życzę sobie, pomyślał, życzę sobie, życzę sobie...
Chalkokrotos, „pobrzękująca brązem” — gdzie wpadł na ów epitet należący do jakiejś bogini? Chalkokrotos na jej brązowe włosy i pobrzękiwanie jej bransoletek pewnej nocy. Chalkokrotos na jej oręż i skrzydła.
Dobry Boże, pomyślał i, krzyżując nogi, począł przeglądać książkę. Rzucił niedopałek na podłogę pomiędzy znajdujące się na niej śmietnisko petów i pouczył sam siebie, że być może marzycielstwo nie jest tym, czemu powinien się oddawać w tej właśnie chwili, w tym tygodniu, tego lata. Wyjrzał przez okno, ale dzień przestał już napływać ku niemu, a raczej to on przestał odpływać ku dniowi. Po raz pierwszy od chwili, kiedy powziął decyzję o tej wycieczce, poczuł, że nie tyle podróżuje, ile ucieka, zaś to, od czego ucieka, pochłonęło całą jego uwagę.
Będąc chłopcem, wyjeżdżając z zacisza swego domu w Kentucky na wschód oraz na północ do Nowego Jorku, gdzie mieszkał jego ojciec, widywał znaki kierujące podróżnych ku Faraway Hills, przez które obecnie przejeżdżał, choć ogromny nash, w którym tłoczyli się jego krewni, nigdy nie udał się w kierunku wskazywanym przez strzałki.
Za kierownicą auta siedział wuj Sam (wuj Sam, który żywo przypominał Wuja Sama ubranego w czerwień, biel i granat, z wyjątkiem koziej bródki oraz brązowego lub szarego garnituru bądź wymiętej kory, jakie nosił podczas owych letnich podróży), obok niego zaś siedziała matka Pierce’a z mapą w dłoni, aby go pilotować, a tuż przy niej, w ustalonej kolejności, jedno z dzieci: Pierce bądź któreś z czwórki Sama. Reszta toczyła walkę o miejsce na długiej kanapie, jaką stanowiło tylne siedzenie.
Choć z trudem, nash mieścił ich wszystkich. Nabrzmiałe boki oraz wydatny tył jego kształtu przypominającego przedpotopowego kolosa wydymały się, jak się zdawało, od nadmiaru pasażerów i bagażu. Sam nazywał swój wóz Ciężarną Lochą. Był to pierwszy samochód, jaki Pierce dobrze poznał; wspomnienie woni jego szarej tapicerki oraz miękkich w dotyku uchwytów dla pasażerów wciąż nieodmiennie oznaczało dla niego Samochód. W owych długich podróżach było coś pokutnego, czego nie miał nigdy zapomnieć, i mimo iż nie miał nic przeciwko nashowi, „przyjemność jazdy” miała już do końca życie pozostać dla niego oksymoronem.
Opuszczając uległe erozji i sprawiające wrażenie niedokończonych lasy i wzgórza Kentucky, przemierzali niczym nieróżniącą się okolicę, choć niekiedy w promieniach słońca ujawniały się w dalszej perspektywie pofałdowane wzgórza, które oznaczały Pensylwanię, i jechali dalej. A potem, za sprawą rytuału, jakim był przejazd wiodący przez szeroką bramę oraz nabycie podłużnego biletu, wjeżdżali na nowiutką Autostradę Stanu Pensylwania i na jej szerokim grzbiecie unoszeni byli ku krainie tyleż nowej, co i dawnej, krainie, która w jednej i tej samej chwili była Historią oraz lśniącą, czystą Teraźniejszością. Historia i błękitno-zielone pejzaże wolnej, nowo odkrytej, nieograniczonej i żyznej krainy, oznaczającej dla niego nie Kentucky, lecz Amerykę z jego szkolnych czytanek, zawierały się dlań nie tylko w pofałdowanych wzgórzach, które przemierzali, kołysząc się, ale w świergocie pensylwańskich nazw na jego języku i w myślach - Allegheny i Susquehanna, Schuylkill i Valley Forge, Brandywine i Tuscarora. Nigdy nie mieli
ujrzeć choćby skrawka Brandywine i miejsc jemu podobnych, niczego z wyjątkiem znajdujących się w ich pobliżu restauracji przy autostradzie, czystych, jednakowych, nasłonecznionych lokali o identycznych menu, identycznych lizakach i kelnerkach - w gruncie rzeczy nie były one wcale identyczne, każda bowiem nosiła na swym kamiennym froncie jedną z owych uroczych nazw. Pierce roztrząsał różnicę między Downingtown a Crystal Spring, kiedy zasiadali wokół długiego stołu, jedząc na śniadanie egzotyczne potrawy, których nie mieli w domu — sok pomidorowy (u nich wyłącznie i nieodmiennie pomarańczowy) lub parówki w kształcie małych kotlecików, bądź parówki duńskie, a nawet owsiankę dla Sama, który jako jedyny delektował się nią.
A potem ruszali w dalszą drogę przez krainę lasów i pól uprawnych, która zdawała się słabo zaludniona i wciąż jeszcze niezbadana (owa iluzja towarzysząca podróży autostradą, że okolica jest pusta, a nawet prastara, była bardziej intensywna w czasach, gdy samochody po raz pierwszy opuściły stare, obsadzone billboardami, mocno uczęszczane drogi na rzecz nowo powstałych skrótów), i - co najlepsze - przez pasmo tuneli, których przepięknie murowane wjazdy wyłaniały się nieoczekiwanie sprawiając imponujące wrażenie: wszystkie dzieci wymawiały głośno ich nazwy, bowiem każdy tunel takową posiadał, imię owej nieprzejednanej geograficznej cechy, w której tunel dokonywał wyłomu i pozostawiał za sobą tak starannie, tak bezceremonialnie - były Błękitna Góra, Laurowe Wzgórze, były (dawniej Pierce potrafił wymówić je wszystkie, niczym wiersz, lecz umiejętność tę utracił) Allegheny i Tuscarora... Jeszcze jakiś?
- Tuscarora - wypowiedział głośno Pierce w autobusie. O bogata w nazwy Pensylwanio! Scranton i Harrisburg i Allentown były ciężkie i ciemne, naznaczone mozołem; ale nie Tuscarora. Shenandoah. Kittatinny. (To był ostatni tunel: Góra Kittatinny! Zanurzali się w mrok, lecz dusza Pierce’a była uniesiona, jak gdyby za sprawą muzyki, w przestworza letniej aury). Nigdy nie zdarzyło się, by nash zjechał z autostrady, by podążył za znakami, które zapraszały do Lancaster bądź Lebanon, mimo iż mieszkali tam amisze, lub do Filadelfii, wzniesionej dawno temu przez człowieka, który widniał na opakowaniu kwakierskiej owsianki; jechali prosto przed siebie, ku Autostradzie Jersey, która wydawała się Pierce’owi nikłym cieniem tej z Pensylwanii, chociaż nie wiedział dlaczego: może wyłącznie dlatego, że zbliżali się do Nowego Jorku i jego dawnego świata, wydobywając się z Historii oraz wspaniałej teraźniejszości i brnąc w jego osobistą przeszłość, przeciskając się ku ulicom Brooklynu, po które sięgał i wkładał na siebie niczym
stare ubrania, zbyt dobrze znane i coraz mniejsze za każdym razem, kiedy do nich powracał.
Istniały zawsze inne możliwości wyboru, do ostatniej minuty, a przynajmniej aż do Pulaski Skyway i diabelskich równin, jakie przecinała, po których nieodłącznie następował podobny nieskończonej mrocznej łazience Tunel Holland. Mogli skręcić na północ ku owym brzmiącym z holenderska miejscom (Pierce znalazł je na mapie, którą trzymała jego matka), bądź na południe ku zatoce Jersey - samo słowo „zatoka” przepełnione było dla niego pluskiem spienionych słonych fal, krzykiem mew, widokiem wypłowiałych od słońca promenad. Po drodze mogli odwiedzić niewyobrażalne Cheesequake. Mogli też skręcić ku Faraway Hills, które wcale nie wydawały się tak bardzo odległe, zjechać z autostrady właśnie w tym miejscu, w niezbyt długim czasie znaleźć się pośród gór Jenny Jump i wkraczać do Krainy Pozorów. Tak wynikało z mapy.
Nie potrafił nakłonić Sama, żeby skręcił naprawdę, podróż nazbyt silnie podlegała własnej logice, nash, prący przed siebie moloch, poddany był autostradowemu przyzwyczajeniu. On zaś doprawdy nie pragnął uniknąć spotkania ze swoim ojcem na Brooklynie. Mimo to po cichu wypowiadał życzenie: Życzę sobie, żebyśmy w tej chwili pojechali w to miejsce, jego palec dotykał go i zakrywał: a nawet - zamykając oczy i nie zważając na nic - Życzę sobie, żebym natychmiast się tam znalazł: nie oczekując właściwie tego, że ryk pojazdu i wrzawa czyniona przez jego kuzynostwo zostaną zastąpione przez ciszę i ptasi śpiew, bądź tego, że woń nagrzanej słońcem tapicerki ustąpi zapachom łąki: a chwilę później ponownie otwierał oczy, którym ukazywała się wciąż skrzącą się iluzorycznymi sadzawkami srebrzystej wody autostrada oraz billboardy reklamujące atrakcje, jakie oferowało zbliżające się w szybkim tempie miasto.
W sumie też tu ładnie, pomyślał w tej chwili Pierce, spoglądając ku łąkom, stawom oraz okolicznym miasteczkom. Wszystko to było dość przyjemne, z pewnością, a nawet więcej niż przyjemne — budziło pragnienie, lecz równocześnie owo miejsce, o którym mawiamy „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”, nie było jakoś szczególnie gdzie indziej. Nie poznał go jako chłopiec - nie zawsze znał je jako mężczyzna - lecz czym innym jest wyrażanie życzeń, czym innym zaś tęsknota. Tęsknota, drżenie duszy ku spokojowi, odprężeniu, odnowie lub odpoczynkowi; pragnienie szczęścia, które przez chwilę jawi się jako ów kaczy staw, nad którym pochylają się klony, jako ładny kamienny dom, którego koronkowe firany zapraszają do chłodnych pokoi, gdzie narzuta zwinięta jest na wysokim łożu - z trudem pozyskana mądrość rozróżniła podobne drżenia, posiadające przelotne cele, i prawdziwe życzenia, które ukształtowały przedmiot pożądania z taką starannością, że nie mógłby sprawić zawodu.
Goshen. Zachodnie Goshen. Wschodnie Bethel. Bethel. Wybór pomiędzy Stonykill, trzy mile, a Fair Prospect, cztery — wybrali Fair Prospect, dobrze. Życzę sobie, żebym znalazł się tu w tej chwili, w Fair Prospect w Faraway Hills: i właśnie tam, lub niemalże tam, się znalazł — tyle że ćwierć wieku później.
Lecz tymczasem najwidoczniej coś niedobrego stało się z autokarem, którym podróżował. Z mozołem pokonywał długie, kręte wzniesienie mniej strome niż te, które już zdołał przemierzyć; gdzieś głęboko w jego wnętrzu rozległo się basowe dudnienie, jak gdyby serce poczęło uderzać o żebra. Dźwięk ustąpił z chwilą, gdy kierowca odszukał bardziej komfortowy bieg, a następnie znowu dał się słyszeć wraz z narastającą stromizną drogi. Pojazd zwolnił i począł się wlec; stało się jasne, iż nie zdołają pokonać wzniesienia, ale zdołali, choć nie bez trudu; autokar parsknął i zadyszał, niczym zajechany koń, po czym ukazał się prześliczny widok, oprawiony przez ciemny szpaler drzew o ciężkich koronach, niczym pejzaż Claude’a: pełen słońca pierwszy plan, wijąca się srebrna wstęga rzeki o zielonych brzegach, wilgotna perspektywa zlewająca się z przymglonym niebem i puszystą chmurą. Przemknął po nich cień liści, zaś autokarem wstrząsnęło jakieś okropne szarpnięcie - zerwane więzadło, udar, więc jednak się nie udało. Pojazd
zadygotał na całej swej długości, a jego silnik zgasł. W ciszy - Pierce dosłyszał syczenie opon na powierzchni jezdni - stoczył się po drugiej stronie wzniesienia wprost do rozciągającej się u jego podnóża wioski, kilka drewnianych oraz kamiennych domów, ceglany kościół, jednoprzęsłowy mostek na rzece, i tam, na oczach kilku zaciekawionych ludzi stojących na werandzie połączonej ze sklepem spożywczym stacji benzynowej, zatrzymał się.
A niech to.
Kierowca wysiadł, pozostawiając swych pasażerów na miejscach, nadal zwróconych ku frontowi, jak gdyby wciąż jeszcze jechali, tyle że stali w miejscu. Z zewnątrz dobiegł odgłos otwierania komory silnika; kierowca zajrzał doń, podłubał, po czym czmychnął w kierunku sklepiku, z którego przez jakiś czas nie wychodził. Kiedy wrócił, wsunął się na powrót na swoje siedzenie i wziął do ręki mikrofon - choć gdyby zwrócił się do nich, mniej więcej piętnaścioro pasażerów autokaru usłyszałoby go wystarczająco wyraźnie; może czuł się nieco skrępowany - i oznajmił metalicznym głosem: „No cóż, drodzy państwo, coś mi się zdaje, że ten autokar już dalej nie pojedzie”. - Szmery i pomruki niezadowolenia. - „Zadzwoniłem do Cascadii i obiecali przysłać drugi autokar tak prędko, jak tylko będzie to możliwe. Potrwa to jakąś godzinkę. Wedle życzenia możecie państwo wygodnie posiedzieć sobie tutaj, w autokarze, albo wysiąść”.
Nieodmiennie zdumiewało Pierce’a, że bez względu na to, w jakie kłopoty pakowali swoich pasażerów autokary oraz ich słudzy, nigdy nie pozwalali sobie na zaniechanie pozorów, że oferują im wygodę, luksus, a nawet rozkosz. Wepchnął swą księgę samotności do bocznej kieszeni worka, zarzucił go sobie na ramię, po czym wysiadł, kierując się w ślad za kierowcą, który, jak się zdawało, zamierzał skryć się w sklepiku.
- Przepraszam pana!
Cóż to był za dzień, doprawdy, co za dzień! Prawdziwe powietrze, jakie wypełniło jego płuca, kiedy wziął wdech, by ponownie zawołać, było wonne i świeże w porównaniu z fałszywym powietrzem autokaru. - Przepraszam pana!
Kierowca odwrócił się, unosząc brwi w geście, który miał oznaczać „czy mógłbym w czymś pomóc?”.
- Mam bilet do Conurbany - oświadczył Pierce. - Miałem złapać przesiadkę do Cascadii. Spóźnię się?
- O której?
- O drugiej.
- Przykro mi to mówić, ale na to wygląda.
- A czy mogliby go przetrzymać?
- Oj, wątpię. Wie pan, sporo ludzi jeździ tym z Conurbany. Oni też mają swoje przesiadki. - Niewyraźny uśmiech, takie jest życie. - Wydaje mi się, że jest jeszcze jeden do Cascadii, o szóstej.
- Świetnie - jęknął Pierce, próbując powściągnąć złość; w końcu z tego, co wiedział, nie była to wina tego człowieka. - Mam tam spotkanie o pół do piątej.
- Ojej - zafrasował się kierowca. - Niedobrze.
Wydawał się naprawdę zmartwiony. Pierce wzruszył ramionami, rozejrzał się wokół. Tchnienie bryzy uniosło listowie z drzew, które łukiem okalały wioskę, po czym pierzchło, przywracając południowy bezruch. Pod wpływem chwili pomyślał o wzięciu taksówki, nie, tu nie znajdzie taksówki, autostop - nie podróżował autostopem od czasów studenckich. Powrócił rozsądek. Pomaszerował w stronę sklepiku, przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu dziesięciocentówki.