I „Ja potrafię”
W pokoju było trzech chłopców. Najstarszy, David Barrett Milne, miał prawie pięć lat i wiadomo było, że już powinien nauczyć się czytać, choć nauka nie była mu w głowie – łobuz Barry, jak nazywał go najmłodszy brat. Drugi z kolei był Kenneth John. Miał trzy lata i dziewięć miesięcy i właściwie mógł już zacząć lekcje czytania z bratem. Najmniejszy Alan Alexander, lat dwa i pół, bawił się w kąciku.
Przyszedł ojciec, żeby zobaczyć, jak im idzie. Pokazawszy słowo na planszy, zapytał: „Co tu jest napisane?” Barry i Ken ściągnęli brwi w skupieniu. Mieli to na końcu języka. „Koc” czy „kos”? Z kąta odezwał się pewny siebie głosik: „Ja potrafię”, na który nikt nie zwrócił uwagi. Tata zapytał znowu: „Co to takiego?” Barry i Ken milczeli, namarszczeni. Aż Alan powiedział: „kot”. I rzeczywiście był to „kot”. Można wyobrazić sobie małego najstarszego brata podskakującego ze złości i depczącego swoje zabawki: „Wykształcenie! Czym jest wiedza?” Rzeczą, którą posiadł Alan.
To najwcześniejsza opowieść z dzieciństwa A.A. Milne’a, którą sam przytacza w swojej autobiografii, mówiąc, że on nie widział w tym zdarzeniu nic nadzwyczajnego, ale ojciec był pod wielkim wrażeniem i w rezultacie całą historyjkę często opowiadano. Oczywiście był to dla małego chłopca dobry początek. Lubił, co jest całkiem powszechne, aprobatę, która do zasługi dodaje przyjemność. Wiele lat później powiedział: „W domu ojca zainteresowania pojawiały się w sposób naturalny; łatwo było być zdolnym”.
Jego ojciec, John Vine Milne, opisał to wydarzenie w 1928 roku w gazecie „Evening Standard”, publikującej opowieści o ojcach i synach w cyklu zatytułowanym Makers of Men [Z ojca na syna]. Było to u szczytu sławy A.A. Milne’a, tuż przed wydaniem Chatki Puchatka, ostatniej z jego czterech książek, które weszły do kanonu literatury dziecięcej. Ciekawe, że J.V. Milne został przedstawiony jako „ojciec humorysty i dramatopisarza, autora Mr Pim Passes By, The Dover Road, The Truth about Blayds oraz innych sztuk teatralnych”. Tak właśnie opisywano dorobek literacki A.A. Milne’a w latach dwudziestych XX wieku: żadnej wzmianki o książkach dla dzieci. Jemu zresztą najbardziej to odpowiadało.
Druga anegdota nie jest już tak prosta. Milne opowiedział ją sam:
Szliśmy po Priory Road, gdy przed domem nieopodal zatrzymał się wóz z węglem, a węglarz zarzucił sobie worek na plecy i dźwigał go do furtki. Zapytałem: „Dlaczego razem?” Nikt nie wiedział, co miałem na myśli, i nikt się do dzisiaj nie dowiedział. Jednak tata, drążąc tę kwestię, zdecydował, że chodziło mi o to, dlaczego trzeba zatrudniać i konia, i człowieka. Dlaczego koń nie mógłby także nosić worków z węglem albo człowiek – ciągnąć wozu? „Czy nie o tym myślałeś, kochanie?” Miałem jeszcze dużo innych pytań do zadania, więc odpowiedziałem: „tak”, po czym tata wyłożył mi podstawy ekonomiki kooperatywy. Z latami zaczął wierzyć, że to ja wygłosiłem wykład dla niego, a ponieważ miałem wtedy zaledwie trzy lata, świadczyłoby to o moich niezwykłych zdolnościach. Jakkolwiek było naprawdę, „dlaczego razem?” dołączyło do „ja potrafię” w rodzinnych kronikach. Tata uznał, że miałem przed sobą wielką przyszłość.
Na najwcześniejszej zachowanej fotografii, przedstawiającej trzech chłopców z ojcem, zrobionej prawdopodobnie w roku 1886, gdy Alan miał cztery lata, najmłodszy syn wygląda na zadowolonego – co wydaje się oczywiste przy takim kapitale ojcowskiego zaufania. Chociaż „zadowolony z siebie” byłoby określeniem bardziej trafnym. Lekko się uśmiecha, gdy inni pozostają poważni, skupieni na swoich pozach. Alan od urodzenia był wyróżniany jako ten dobry, jak trzeci brat z bajek, któremu przeznaczone jest odziedziczyć królestwo. On i Ken wydają się podobnego wzrostu, mimo że Ken jest półtora roku starszy. Mogliby być bliźniakami; być może dla Kena życie byłoby wtedy łatwiejsze. Brodaty ojciec nie jest królem, ale wygląda po królewsku, zwłaszcza że jest nieco podobny do przyszłego monarchy Jerzego V. Jedną ręką John Vine Milne przytrzymuje Barry’ego, rodzinną czarną owcę, a drugą opiekuńczo obejmuje Kena, jakby pocieszając go, że nie jest Alanem. W tym właśnie roku ukazała się powieść Mały lord i chłopcy na zdjęciu
wystrojeni są w czarne aksamitne ubranka z dużymi koronkowymi kołnierzami. Blond loki spadają im malowniczo na ramiona, chociaż gdy się lepiej przyjrzeć, włosy Barry’ego nie są aż takie jasne ani nawet specjalnie malownicze.
Wspominając dzieciństwo, A.A. Milne twierdził, że ojciec by ich tak nie ubrał. Alanowi ten styl nie podobał się na pewno i wiedział, że ojciec zawsze chciał, żeby byli silni, niezależni i odważni – „prawdziwie dzielni chłopcy”, jak by się wtedy powiedziało. Tacy właśnie byli, więc ubranie, podobnie jak w przypadku bohatera Małego lorda, nie pasowało do ich charakterów. To z pewnością matka wystroiła synów jak „małych lordów”, pomimo że w zasadzie była kobietą rozsądną. Z drugiej strony nie była to ekstrawagancja, bo wielu małych chłopców z sąsiedztwa nosiło podobne ubranka. Na okładce wspomnień Ernesta Sheparda Drawn From Memory [Narysowane z pamięci] można zobaczyć autora w latach chłopięcych odzianego w podobny strój. Problem stanowiły włosy: nie obcinano ich aż do dziesiątego roku życia. Robiły niedobre wrażenie.
„Gdybym był krytykiem psychoanalitycznym – napisał Milne w 1939 roku – i uznał, że pisarz Milne zasługuje na jedną z moich doniosłych prac, przypisałbym wszystkie jego dokonania i porażki oraz osobowość uwidocznioną w książkach żywionemu od wczesnego dzieciństwa przekonaniu, że wrażenie, które robi, jest niewłaściwe”. Nie jest to wypowiedź całkiem serio, ale warto się nad nią zastanowić. Trudno zgadnąć, czy Milne myślał tylko o tym, że jego wygląd nie pasował do jego charakteru, czy o kwestiach bardziej skomplikowanych psychologicznie.
Milne lekceważył historyjkę o swoich wczesnych osiągnięciach w czytaniu, twierdząc, że byłaby to dobra opowieść, gdyby dotyczyła odpowiedniej osoby, powiedzmy dwuletniego Abrahama Lincolna. Jednak w jego przypadku, po latach odmawiania zrobienia różnych rzeczy (wygłaszania wykładów, otwierania kiermaszy dobroczynnych, przemawiania, podróży do Hollywood) uważał, że pierwszą zapisaną wypowiedzią jego autorstwa powinno być nie „ja potrafię”, ale raczej „ja nie chcę”.
Jako dziecko był chętny do działania, od samego początku. Nie ma co do tego wątpliwości. Urodził się, z blond włoskami i niebieskimi oczami, 18 stycznia 1882 roku w Henley House na Mortimer Road, w granicach administracyjnych Hampstead w Londynie. Początkowo w urzędzie zgłoszono go pod imieniem Alexander Sydney – niewiele brakowało, żeby został A.S. Milne’em. Później rodzice zmienili zdanie i ojciec wrócił do urzędu, by zapisać syna jako Alana Alexandra (imię Alexander nosił też wujek Alana, który mieszkał wtedy z nimi w jednym domu – ale na wuja wszyscy wołali Ackie). Mortimer Road została potem przemianowana na Mortimer Crescent i leży niedaleko na północ od modnego Hamilton Terrace. A.A. Milne powiedział kiedyś, że urodził się „w Maida Vale od strony Kilburn”. Kilburn kojarzy się londyńczykom znacznie gorzej niż Hampstead albo St. John’s Wood.
Ulice zostały wytyczone między rokiem 1855 a 1870 i w czasie, gdy urodził się Milne, znajdowały się na obrzeżach Londynu. Krótka podróż autobusem do Crown Inn w Crickelwood i już było się wśród pól. Barry, najstarszy brat, przechodził kiedyś rekonwalescencję po szkarlatynie na farmie w Hendon, nie dalej niż milę czy dwie na północ. Prawie za progiem kończyło się miasto. Była to bardzo porządna dzielnica. Przy Mortimer Road mieli domy radca prawny z rodziną i emerytowany pułkownik. W Mayfield House mieszkał zamożny makler giełdowy z piątką dzieci, lokajem i pięcioma służącymi. Mniej szacowne, ale bardziej interesujące było sąsiedztwo Annie Besant, mieszkającej o parę domów dalej pisarki, którą w spisie ludności w 1881 roku określono jako „autorkę pism politycznych”. Miała wtedy trzydzieści trzy lata, należała do Towarzystwa Fabiańskiego i Narodowego Towarzystwa Świeckiego, pracowała nad swoimi „wolnomyślicielskimi” broszurami i nie była jeszcze pod wpływem Madame Blavatsky.
Zaraz obok Henley House mieścił się duży budynek zakonny, St Peter’s House, prowadzony przez siostry miłosierdzia. Żyło tam dwadzieścia pięć zakonnic, co najmniej pięćdziesiąt cztery osoby służby, w tym mleczarka, i dwadzieścia pięć uczennic, które na pewno budziły zainteresowanie chłopców z Henley House. Dzisiaj z Henley House nie pozostało już nic. Na miejscu tego i sąsiednich domów stoją bloki mieszkalne, zbudowane przez Camden Council. Dwa lata przed Alanem bardzo niedaleko urodził się chłopiec, z którego miał wyrosnąć E.H. Shepard, ilustrator książek Milne’a. Spotkali się jednak dopiero wiele lat potem, w kolejnym stuleciu, gdy obydwaj pracowali dla „Puncha”.
Dzisiaj z Mortimer Crescent można skręcić w Greville Road, przejść obok Clifton Hill, gdzie mieszkał modny wiktoriański malarz William Frith (gdy urodził się Alan, minęło już dwadzieścia pięć lat od dnia, w którym jego obraz Derby Day przyciągnął tłumy na wystawę w Royal Academy) i na rogu Greville Road i Carlton Hill można zobaczyć wielki budynek podobny do Henley House. W rzeczywistości to dwa domy połączone w jeden, ze śmiałą fasadą z cegieł i sztukaterii, z wieżyczkami i dużymi, jasnymi pokojami. Są tam trzy piętra i piwnica. To, że rodzina Milne’ów zajmowała tak wielki dom, nie oznacza, że byli zamożni – wręcz przeciwnie. W Henley House mieściła się szkoła. W budynku roiło się od chłopców.
Była to „jedna z tych prywatnych szkół dla chłopców bez ograniczeń wiekowych, licznych wtedy, a dzisiaj tak rzadko spotykanych” – napisał Milne w roku 1939. To były czasy przed wprowadzeniem rejestrów i nadzoru szkolnego (w którego tworzenie J.V. Milne bardzo się później zaangażował jako sekretarz Stowarzyszenia Dyrektorów Szkół Prywatnych). Wiele takich szkół, choć niekoniecznie tak strasznych jak Dotheboys Hall, prowadzili pijacy, sadyści czy głupcy, którym chodziło wyłącznie o zarabianie pieniędzy – ale Henley House było dobrą szkołą, wziąwszy pod uwagę możliwości. Spis ludności z 1881 roku, na rok przed urodzeniem Alana, podaje, że mieszkało tam trzynastu chłopców, najmłodszy w wieku lat sześciu, najstarszy – szesnastu. Rodzice jednego z nich przebywali w Paryżu. Inny chłopiec przyjechał z Montego Bay na Jamajce. Zresztą Milne’owie także mieli rodzinne związki z Jamajką.
Oprócz tego było czterdziestu kilku „dziennych” uczniów, którzy nie mieszkali w internacie. Należeli zazwyczaj do rodzin z klasy średniej, zamieszkujących północny Londyn. Ich rodzice nie mogli pozwolić sobie na kształcenie synów w bardziej elitarnych szkołach typu Rugby czy Eton, a szkoły państwowe, powołane ustawą z 1870 roku, miały dla nich zbyt niski poziom. W tamtych czasach w Anglii nie było żadnych darmowych szkół średnich i jeżeli rodzice chcieli, by dzieci po dwunastym roku życia, gdy kończyły naukę w obowiązkowej szkole powszechnej, uczyły się dalej, musieli za to zapłacić. Tak zwane gimnazja klasyczne były często uważane za „beznadziejnie nieudolne i przestarzałe”, jako że oferowały dzieciom rygorystyczne, klasyczne wykształcenie wbrew ich zainteresowaniom i potrzebom. Szkoły prywatne starały się wypełnić wszystkie takie luki w systemie edukacji. Największy awans społeczny miał stać się udziałem chłopca, który w roku urodzenia Alana Milne’a redagował szkolną gazetkę Henley House. Jak pisał H.G.
Wells, był to „jeden z tych niezadowalających, przyciężkich chłopców o poczciwym usposobieniu, którzy przy zwykłym biegu rzeczy przesuwają się bez wrażenia przez szkołę do jakiegoś drugorzędnego zajęcia. Umiejętność Milne’a jednak ocaliła go od tego” . W wieku dwunastu lat chłopiec ów zdobył skądś „przyrząd dla reprodukcji rękopisu fioletowym atramentem i zabrał się do wyprodukowania czegoś w rodzaju gazetki. Milne wiedziony zdrowym instynktem pedagogicznym zrozumiał wychowawcze możliwości tkwiące w objawianym zainteresowaniu […]” . Pierwszy fachowo wydrukowany numer gazetki podawał tłustym drukiem nazwisko redaktora: Alfred C. Harmsworth. Miało się ono stać powszechnie znane czytelnikom Wielkiej Brytanii, również po zmianie na lord Northcliffe. Kariera Harmswortha wiodła przez kolejne czasopisma: „Answers”, „Comic Cuts”, „Evening News”, „Daily Mail”, „Daily Mirror” i w końcu „Times”, przez szlachectwa i tytuły dla niego i jego trzech braci, którzy również uczyli się w Henley House. J.V. Milne był zawsze pod
wrażeniem osiągnięć swoich byłych uczniów, ale jego najmłodszy syn stworzył lekceważące powiedzonko na temat Harmswortha: „Zabił groszowego brukowca półgroszową szmirą”.
Wstępniak piętnastoletniego redaktora naczelnego kończył się słowami: „Stwierdzam tutaj, że redaktorami tej gazety i jej autorami, o ile nie podaje się inaczej, są wyłącznie uczniowie, a cała praca odbywa się w czasie wolnym. Brak miejsca każe mi na tym zakończyć moje mądre uwagi”. Jest pewna ironia w opisie piłkarskich zdolności Harmswortha na sąsiedniej stronie. „To bardzo dobry obrońca i świetny biegacz. Zawsze można na nim polegać”. Po latach Alan miał się przekonać, że nie było to prawdą.
Szkolna gazeta Henley House to periodyk niezwykły, przedstawiający obraz niezwykłej szkoły. Nie była to jedna z tych szkół, które wciskają uczniom do głowy jedynie „nazwy hrabstw wraz z większymi miastami, daty panowania kolejnych królów, francuskie czasowniki nieregularne i trochę gramatyki”. W szkole, w której Alan Milne przyszedł na świat, najważniejsze były dzieci. Dzieci naprawdę się tam liczyły i nie ograniczano ich wszystkimi tymi głupimi zasadami, które królowały w bardziej konwencjonalnych wiktoriańskich instytucjach, gdzie uczniowie i uczennice obawiali się swobodnie poruszać czy odezwać („nie odzywaj się niepytany”, „utrzymuj porządek w piórniku”, „torby muszą być wieszane na obydwu uchwytach”). Henley House, jak chciał dyrektor, było raczej „miejscem spotkania przyjaciół” niż placówką sprzedającą wykształcenie. W szkolnej gazecie chłopcy mogli przeczytać: „Nie ma u nas reguły zabraniającej, na przykład, wylania komuś zupy na głowę albo pójścia do kościoła w stroju gimnastycznym”. Reguły i zasady
zarezerwowano dla rzeczy ważnych. J.V. Milne nie tolerował kłamstwa, oszustwa czy znęcania się. „Był człowiekiem światłym i jego poglądy na kształcenie wyprzedzały epokę, w której żył”.
Alan to ostatnie dziecko swoich rodziców. W roku 1928 J.V. Milne powiedział: „Żałuję, że nie dane nam było mieć córki. Moja żona jednak mówiła, że synowie jej zupełnie wystarczają”. Mówił też o bliskości synów z matką – jak zbierali się wokół niej każdego wieczora w salonie, jak do niej pierwszej szli ze swoimi problemami. Jednak Alan w swojej autobiografii przedstawia inny obraz. To ojciec – pisze – „był najlepszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem: najprawdziwiej dobrego serca, najbardziej godnym zaufania, najmniej zdolnym do złego. Różnił się od naszego pojęcia Boga tylko tym, że był nieśmiały, co do Boga jakoś nie pasowało, i miał poczucie humoru, którego Bóg, jak nam było wiadomo, nie posiadał. […] Jako dziecko oddałem ojcu serce. Mamę też kochaliśmy, choć nie tak gorąco. […] Nie wiem, czy tak naprawdę ją znałem”.
Mama, urodzona jako Sarah Maria Heginbotham i nazywana Marią, pozostawała w cieniu. Alan podziwiał jej umiejętności. Wychowano ją tak, by była samodzielna.
Umiała wszystko zrobić lepiej niż tak niechętnie zatrudniani przez nią pracownicy: gotować lepiej niż kucharka, odkurzać lepiej niż pokojówka, ścielić łóżka lepiej niż służąca, cerować lepiej niż szwaczka, prać lepiej niż praczka, opatrywać rany lepiej niż szkolna pielęgniarka.
Posiadała nie tylko umiejętności; była także uzdolniona. W rodzinie Kena przetrwała pięknie wyrzeźbiona przez nią ława, a tkana wersja Ostatniej Wieczerzy, którą wykonała jako uczennica, skłoniła Alana do refleksji nad niezmienną naturą sztuki: „Zawsze lepiej jest być artystą, choćby tylko trochę”.
Ale synowie mieli trudności z wyobrażeniem sobie, że ich mama była swego czasu nauczycielką. Nie sądzili, że mogła posiadać jakąś wiedzę – wiedza, jak się wydawało, nie była dana kobietom (czy tylko przez przypadek jedyna żeńska postać w Stumilowym Lesie to Kangurzyca, troskliwa i racjonalna matka, podająca lekarstwo wzmacniające znane jako Ekstrakt Słodowy?). W 1939 roku Milne napisał: „Gdy byłem dzieckiem, nigdy nie doświadczyłem ani nie potrzebowałem tak zwanej matczynej miłości, o której tyle się czyta i na temat której podobno (co całkiem nieprawdziwe) tak sentymentalnie pisałem”. Tę miłość otrzymywał na pewno i nic dziwnego, że nie odczuwał jej braku. „Pieczołowicie przechowywała wszystko, co dotyczyło synów; było to dla niej cenną pamiątką” – napisał mąż po śmierci Marii. Tak było od początku.
Maria Milne „była prostoduszna, powściągliwa, rozsądna. Nie przejmowała się łatwo”. Mimo że jej mąż przejmował się wszystkim aż nazbyt łatwo, Maria posiadała typową dla wiktoriańskich kobiet niezłomną wiarę w jego ojcowskie kompetencje. To on wychowywał chłopców. Do niej należały kwestie stroju i fryzury (z wszystkimi doniosłymi konsekwencjami, o których pisał Alan), ale cała reszta była dziedziną męża. Nigdy nie zabraniała synom niczego, „wiedząc, że zadaniem matki jest nie zapobiegać skaleczeniom, ale je opatrywać”.
John Vine Milne i Sarah Maria Heginbotham pobrali się w Buxton w Derbyshire, niedaleko rodzinnych stron panny młodej, 27 sierpnia 1878 roku, niespełna trzy i pół roku przed narodzeniem ich trzeciego syna. W chwili ślubu John miał trzydzieści trzy lata, a jego żona trzydzieści osiem. Był to późny wiek na zakładanie rodziny. Pan młody pochodził z Jamajki i był synem kongregacjonalistycznego duchownego Williama Milne’a, który z kolei urodził się w Szkocji i jako misjonarz wyjechał na Jamajkę, gdzie w roku 1843 poślubił Harriet Newell Barrett.
A.A. Milne określał swojego dziadka jako prezbiterianina, ale z aktu ślubu jego rodziców wynika co innego. Jest też kilka innych powodów, by przypuszczać, że Alan nie słyszał zbyt dużo o pokoleniu dziadków albo też niewiele zapamiętał. Zgadywał, że matka „pochodziła, jak to piszą w powieściach, «z dobrej rodziny włościańskiej», czyli po prostu była córką rolnika”. Jednak okazało się, że jego dziadek od strony matki był „fabrykantem” – określenie to mogło oznaczać wszelkie rodzaje zajęć i dochodów, ale na pewno nie miało nic wspólnego z uprawianiem ziemi. Oczywiście jego ojciec mógł równie dobrze być rolnikiem.
Nie wiemy nic o pozycji społecznej Petera Heginbothama, ale wiemy, że jego córka, Sarah Maria, musiała radzić sobie na świecie sama, podobnie zresztą jak młody John Vine Milne. Wnuk Williama Milne’a nazwał dziadka „najbardziej oderwanym od życia idealistą tego świata”. Urodziło mu się dziesięcioro dzieci, z których tylko czworo dożyło wieku dorosłego.
Nigdy nie zarabiał więcej niż osiemdziesiąt funtów rocznie; jego dzieci, jeśli nie były akurat umierające, jadły wyłącznie owsiankę i uczęszczały do wiejskiej szkółki za dwa pensy tygodniowo. Za to potrafił z dumą wrócić do domu z posiedzenia rady parafialnej i oznajmić niedożywionej rodzinie, że obiecał wpłacić dwadzieścia funtów na nowe ławki w kościele. I jakoś je wpłacał, bo to było dla Pana Boga. Nie był jednak ani świętoszkiem, ani fanatykiem, po prostu wierzył, że nic na tym świecie nie ma wielkiego znaczenia dla dobrego człowieka – to jest dla kogoś, kto wierzy w Boga i kiedyś do Niego powróci. Nie dbał, czy jego synowie będą książętami, czy szewcami, ważne, żeby byli dobrymi ludźmi.
W roku 1874 najstarszy syn, John, jako czeladnik w warsztacie naprawy maszyn był gdzieś pomiędzy tymi dwiema skrajnościami.
Od długiego już czasu jego głównym zajęciem była edukacja – własna i cudza. Po dwunastu godzinach w warsztacie wracał do mieszkania, spędzał godzinę na myciu się i doprowadzaniu do porządku, a potem siadał do prawdziwej pracy, czyli studiów. Jego celem był bakalaureat londyńskiego uniwersytetu. Mogłoby się wydawać, że ta pierwsza godzina po powrocie do domu była zmarnowana: w końcu można zgłębiać łacinę i grekę tak samo dobrze z rękami brudnymi, jak z czystymi. Dla niego jednak codzienny wysiłek, by zmyć z siebie brud warsztatu, był rytuałem symbolizującym przejście ze świata pracy fizycznej do piękniejszego świata zajęć umysłowych. Gdyby zaniedbał swoje ręce, zaniedbałby tym samym swój intelekt. Było zbyt późno, by został księciem, ale naprawdę marny byłby jego los, gdyby miał zostać szewcem.
John Vine Milne był dobrym nauczycielem, zawsze odpowiednio przygotowanym, z brodą, którą zapuścił, by dodać sobie powagi i budzić respekt u uczniów, często wyższych od niego i niewiele młodszych. „Jednak w kiepskich szkołach, na jakie był skazany z racji braku naukowych kwalifikacji, broda nie wystarczała – konieczne były dwie cechy, które posiadał: odwaga i poczucie humoru”.
W 1874 roku był już po niektórych egzaminach i pracował nad dyplomem. Przeniósł się ze szkoły w Braintree w Essex do szkoły dla chłopców w Shropshire. W pobliskiej szkole dla dziewcząt jako nauczycielka pracowała Sarah Maria Heginbotham. Odbywały się tam wieczorki muzyczne, a John Vine Milne był muzykalny. („Gdzieś w głębi jego osobowości żyła dusza artysty muzyka, pragnąca się wyzwolić”.) Grał na flecie.
Zawsze czuł się swobodniej w towarzystwie dzieci niż wśród dorosłych. Zdobył jednak pewien rozgłos w okolicy, gdy w kazaniu wygłoszonym dla chłopców oznajmił, że nie istnieje ani piekło, ani ogień piekielny – zaledwie tydzień po tym, jak dyrektor szkoły w swoim kazaniu oświadczył, że to właśnie do piekła trafią chłopcy, którzy nie chcą się uczyć. Młody Mr Milne powiedział, że jest wiele innych powodów, by się uczyć i wiele ciekawych miejsc, do których można dzięki nauce trafić. A potem złożył wymówienie, którego dyrektor nie przyjął. John Vine Milne był zbyt dobrym nauczycielem, by go stracić.
W końcu oczywiście musiał pozwolić mu na odejście. Niedługo po tym wydarzeniu John zdobył się na odwagę i poprosił Marię o rękę. Zdaje się, że z początku odmówiła. Miała trzydzieści sześć lat, a za sobą jakiś bolesny zawód miłosny. Była przyzwyczajona do samodzielności. W końcu się jednak zgodziła i nigdy tego nie żałowała. Jedyny jej list, który przetrwał (napisany, gdy miała siedemdziesiąt trzy lata, z okazji ślubu Alana), jest wzruszającą pochwałą trzydziestu pięciu szczęśliwych lat w „dobrze dobranym związku”. Tak to sama określiła. Po jej śmierci przyjaciółka, do której adresowany był list, napisała do wdowca, jak bardzo cieszyło ją to, że mogła widzieć ich oboje „tak się kochających do samego końca”. A John Vine Milne odpowiedział: „Moja żona była dla mnie wspaniałym darem”.
Po ślubie przejęli Henley House od niejakiego Johna Leedsa, który prowadził tam prywatną szkołę (dziewięciu uczniów mieszkających w internacie, w wieku od siedmiu do osiemnastu lat, według spisu z 1871 roku) bez większych sukcesów. Wzięli ją z dobrodziejstwem inwentarza, na który składało się „dwadzieścia czy trzydzieści zaplamionych atramentem stołów i pół tuzina podobnie zaplamionych chłopców”. Jesienią 1878 roku szkoła otworzyła podwoje pod nowym kierownictwem.
Krytycy akademiccy mają problem z literaturą dla dzieci. Trudno o niej wiele powiedzieć bez popadania w pretensjonalność czy absurd. Jednym ze sposobów analizowania Kubusia Puchatka jest rozszyfrowywanie, jakie realne osoby zostały satyrycznie sportretowane jako postaci w książce. Rzecz jasna, automatycznie uznaje się, że Sowa Przemądrzała to John Vine Milne – w końcu ojciec A.A. Milne’a był nauczycielem, czyż nie? A tutaj mamy Sowę, niezwykle światłą i myślącą, gdy pojawia się po raz pierwszy w rozdziale czwartym: „I jeśli ktokolwiek wie cokolwiek o czymkolwiek – powiedział sobie Miś – to tylko Sowa Przemądrzała – albo nie jestem Kubusiem Puchatkiem. A przecież nim jestem – dodał”. Logiczne, przynajmniej według logiki Kubusia Puchatka. John Vine Milne wiedział bardzo wiele o bardzo wielu rzeczach (choć Alan – jak to potrafią dorośli synowie – stwierdził, że „ojciec, nawet jeżeli wiedział wszystko, wiedział źle”), ale nie ma absolutnie żadnego powodu, by uznawać go za pierwowzór Sowy Przemądrzałej. Nie było
w nim żadnych pretensji ani pedanterii. Nigdy nie udawał, jak Sowa, że wie więcej, niż naprawdę wiedział. Nie używał długich słów (jak „encyklopedia” czy „najczęściej praktykowane postępowanie”) tylko po to, żeby zrobić wrażenie. Sowa rzadko przyznaje się do błędu lub niewiedzy – być może tylko raz, gdy chodzi o Cętkowane albo Trawiaste Jentyki. I na pewno nie ma poczucia humoru.
Ken, średni syn, miał w wieku lat trzech stwierdzić, że ojciec jak na nauczyciela „za dużo się śmieje”. Alan przytacza opowieść, która doskonale pokazuje ojcowskie poczucie humoru i umiejętność przyznawania się do błędu. Któregoś dnia szkolna pielęgniarka tuż przed obiadem poprosiła jednego z chłopców o przyniesienie jej okularów. J.V. Milne skarcił go potem za spóźnienie i, nie pozwalając się wytłumaczyć, kazał wsunąć krzesło pod stół i zjeść pierwsze danie na stojąco, co było zwyczajową karą w takich wypadkach.
Gdy w końcu uczeń otrzymał pozwolenie na zajęcie krzesła, mógł wreszcie wyjaśnić sytuację:
– Panie profesorze, pani pielęgniarka wysłała mnie na górę po swoje okulary, właśnie gdy wchodziłem do jadalni.
Zapada napięta cisza. „J.V. się wkopał – myślą uczniowie – będzie musiał przepraszać”. Młodsi nauczyciele spoglądają przejęci. Czy profesorowie powinni przepraszać? Czy to nie naraża dyscypliny?
– W takim razie – mówi J.V. Milne, chcąc mieć całkowitą jasność – to nie twoja wina, że się spóźniłeś?
– Nie, panie profesorze.
– A! – Wszyscy czekają na rozstrzygnięcie. – No cóż, w takim razie może lepiej usiądź sobie teraz na dwóch krzesłach.
Na co wszyscy się śmieją i są zadowoleni.
W Henley House dużo było śmiechu i zadowolenia. W jednym ze sprawdzianów („nie sprawdzały one wiedzy, ale miały nakłaniać do myślenia”) pojawiło się zadanie, w którym chłopcy mieli wymienić rzeczy, według nich najpiękniejsze na świecie. Odpowiedzi były w większości przewidywalne: księżycowe noce, malownicze ruiny, łabędzie na tafli jeziora, pole kwitnącego lnu, zachód słońca nad morzem. Jednak największą aprobatę dyrektora otrzymała odpowiedź „uśmiechnięty chłopiec”. Na marginesie napisał: „Et moi aussi”. J.V. Milne najbardziej cieszył się szczęściem swoich uczniów – prawdziwym szczęściem, nie satysfakcją wynikłą z rozpieszczania.
Ta rodzinna szkoła miała niezwykłą tradycję przyznawania nagród. Nie był to całkiem przypadek: „Wszyscy wygrali i każdy musi otrzymać nagrodę”, ale zamiast próbować prześcignąć innych, chłopcy zmagali się z własnymi słabościami. Każdy dostawał nagrodę, jeśli uzyskał przynajmniej 75 procent możliwych do zdobycia punktów. „Nie było niebezpieczeństwa, że współzawodnictwo zamieni się w zazdrość”. W grudniu 1882 roku nagrody uczniom wręczali synowie Mr Milne’a, Barry i Ken, wtedy w wieku trzech i pół i dwóch lat, siedząc na stole, otoczeni książkami. Jedenastomiesięczny Alan też pewnie tam był, trzymany przez kogoś na kolanach.
W tej szkole była miłość. J.V. Milne napisał: „Klasa pozbawiona uczuć staje się miejscem trudnym i ponurym. Gdy zapanuje miłość, staje się drugim domem”. Dla jego synów dom i szkoła były oczywiście nierozerwalne. Gdy tylko Alan trochę podrósł, nie mógł się doczekać, kiedy stanie się prawdziwym uczniem Henley House. Ale trochę czasu musiało minąć. Jeżeli w czasach, o których opowiada historyjka o „kocie”, rozpoczął już formalną edukację, to we wszystkich wczesnych wspomnieniach pojawia się motyw edukacji nieformalnej, swobodnego odkrywania świata.