MUZEUM MASZYN ROLNICZYCH W MEZŐKÖVESD
Niski, gruby mężczyzna o ciemnej karnacji i z ostrą szczotką czarnych wąsów, żywo gestykulując krótkimi rękami i szybko mówiąc, tłumaczy z zapałem zasady działania osiemdziesięcioletniej młockarni i silnika na ropę wielkości czołgu, wprawiającego w ruch jakąś dziwną maszynę, której przeznaczenia nie udaje nam się odkryć. Bardziej interesujące wydają się z początku stare traktory, stojące pod dachem chroniącym je przed deszczem. Jakzapewnia nas przewodnik, wszystkie są w świetnym stanie technicznym i jeżdżą jak za swych najlepszych lat. Jakby chcąc nam udowodnić dogmatyczność tej prawdy, uruchamia po kolei wszystkie ogromne żelazne monstra i przez chwilę wydaje nam się, że to wszystko zaraz ruszy do wielkiej szarży przez uśpione letnim upałem miasteczko.
Chodząc za przewodnikiem w zdyscyplinowanym stadzie, myślimy o nadchodzącej porze obiadu. Rozglądamy się, trochę znudzeni upałem i entuzjazmem mężczyzny, obserwujemy nie zapowiadające deszczu niebo. Z turystycznego obowiązku bardziej niż z ciekawości odczytujemy inskrypcje na żeliwnych zwierzętach. Na maszynie do zgniatania lnu znajdujemy wypalone jak na krowim boku niezbyt równymi literami nazwisko Lázár János i rok 1910. To samo nazwisko, lecz z datą o kilka lat późniejszą, odkrywamy na innej maszynie, z której po uruchomieniu wprawną ręką przewodnika wydobywa się przez mały kominek biały dym i ktoś z uśmiechem mówi "Habemus Papam", ale my już myślimy tylko o Lázárze Jánosu, który znów nam się objawia przy okazji podziwiania wielkiego dieslowskiego silnika o zaskakująco niewielkiej mocy 25 koni mechanicznych. Mężczyzna mówi, że poświęcił całe swoje życie na kolekcjonowanie starych maszyn rolniczych, ale nie dość, że brak już pieniędzy, to i sił nie starcza, choć przecież zapału ma za cały pułk huzarów,
więc, jak zapewnia, z bólem serca musiał zgodzić się na przejęcie swego, początkowo prywatnego, muzeum przez resort muzealnictwa, który płaci mu obecnie śmiesznie małą pensję. I w taki oto sposób nasz przewodnik wypadł ze światowej elity prywatnych kolekcjonerów, zbierających z religijną wręcz żarliwością śmieci historii, organiczne resztki mijającego świata.
Co jednak stało się z Lázárem, mistrzem sztuki tworzenia dziwnych maszyn, którego największa aktywność twórcza przypadła na pierwsze dwa dziesięciolecia tego wieku? Czy zestarzał się sklerotycznie lub popadł na przykład w przykrą dla otoczenia manię prześladowczą? A może zginął z przerażającym krzykiem, zmielony przez jedną ze swoichmaszyn, lub urwało mu rękę, gdy usiłował, klnąc pod nosem, naprawić młockarnię? Ile lat miał w 1910 roku, czy nad wesołą kompanię w karczmie przedkładał projektowanie maszyn, które nigdy nie powstały? Czy kiedykolwiek pojechał do Budapesztu i zobaczył podziemną kolej wprawiającą w zachwyt mieszkańców miasta i przyjezdnych? Czy całe swoje życie spędził w Mezo´´kövesd, miasteczku bez usprawiedliwienia? Czy był katolikiem, wiernym sługą Rzymu, czy też wyznawał naukę Lutra? Czy uważał się za lojalnego poddanego Cesarza Austrii i Króla Węgier, czy też życzył mu rychłej, a najlepiej paskudnej śmierci? I czy miał syna, który, dajmy na to, w 1916 stracił nogę i skonał w którymś z okopów
wielkiej europejskiej młócki, przy której to, co potrafiła maszyna Lázára, okazało się takie żałośnie nieudolne?