Rozdział 1
– Dostaje nam się tylko pierdolony lord Lucan i wrony bez skrzydeł. – Gilman uśmiechnął się, jakby to był najlepszy dzień w naszym życiu:
Piątek, 13 grudnia 1974 roku.
Czekałem właśnie na swoją pierwszą Pierwszą Stronę, wreszcie autor z imieniem i nazwiskiem: Edward Dunford, korespondent działu kryminalnego na Anglię Północną, o dwa zasrane dni za późno.
Spojrzałem na zegarek po ojcu.
Dziewiąta rano, a wszyscy niewyspani. Wyrwani prosto z Press Clubu, kiedy wciąż cuchnęliśmy piwskiem, i wrzuceni w to piekło.
Sala konferencyjna na posterunku policji przy Millgarth w Leeds.
Cała cholerna sfora siedziała w oczekiwaniu na główną atrakcję, z długopisami nad notesami, z nastawionymi kasetami; gorące reflektory telewizyjne i dym papierosów rozświetlały pozbawione okien pomieszczenie, jakby to był ring w Town Hall podczas wieczornej walki; radia szumiały niezrozumiale, a dziennikarska brać wyżywała się na telewizorze:
– Gówno mają.
– Założę się o funciaka, że jak przydzielili do tego George’a, to mała nie żyje.
Khalid Aziz z tyłu, ani widu Jacka.
Ktoś mnie szturchnął. Znowu Gilman – Gilman z „Manchester Evening Post” i z przeszłości.
– Przykro mi z powodu twojego starego, Eddie.
– Taa, dzięki – odrzekłem. Wieści szybko się, kurwa, rozchodzą, pomyślałem.
– Kiedy pogrzeb?
Znowu spojrzałem na zegarek ojca.
– Za jakieś dwie godziny.
– Jezu. Hadden nadal domaga się cholernego funta żywego ciała, co?
– No – powiedziałem, ale wiedziałem jedno: pogrzeb, nie pogrzeb, ale nie ma mowy, żebym dał wrócić Jackowi pierdolonemu Whiteheadowi na moje miejsce.
– Współczuję.
– Taa – powiedziałem.
Wejście ekipy:
Otwierają się boczne drzwi, wszystko cichnie, czas zwalnia. Najpierw detektyw z ojcem, potem detektyw starszy nadinspektor George Oldman, wreszcie policjantka z matką.
Wcisnąłem nagrywanie na dyktafonie Philipsa, gdy tylko zajęli miejsca z przodu za stołami z plastikowymi blatami. Szeleszczą papierami, biorą do rąk szklanki z wodą, patrzą wszędzie, byle nie na nas.
W niebieskim narożniku:
Detektyw starszy nadinspektor George Oldman, twarz z przeszłości, ważniak wśród ważniaków, szopa gęstych czarnych włosów zaczesanych do tyłu i przylepionych do czaszki, żeby mniej rzucały się w oczy, blada twarz w świetle reflektorów poznaczona setkami popękanych naczynek, fioletowymi odciskami nóżek pajączków biegnących przez kredowobiałe policzki do boków pijackiego nosa.
Myślę sobie: Jego twarz, jego ludzie, jego czasy.
W czerwonym narożniku:
Matka i ojciec w pogniecionych ubraniach, z tłustymi włosami, on otrzepuje kołnierz z łupieżu, ona bawi się obrączką. Oboje drgnęli, gdy rozległ się trzask i jęk włączanego mikrofonu. Wyglądali raczej na grzeszników niż na tych, przeciw którym zgrzeszono.
Myślę sobie: Wykończyliście własną córkę?
Policjantka położyła dłoń na ramieniu matki. Matka odwróciła się i wlepiła w nią wzrok. Policjantka odwróciła spojrzenie.
Pierwsza runda:
Oldman popukał w mikrofon, odchrząknął.
– Dziękuję panom za przybycie. To była długa noc dla wszystkich, zwłaszcza dla państwa Kemplayów, a i dzień będzie długi. Dlatego uporajmy się z tym jak najszybciej.
Łyknął wody ze szklanki.
– Wczoraj, dwunastego grudnia, około godziny czwartej po południu Clare Kemplay zaginęła w drodze do domu ze szkoły podstawowej Morley Grange w Morley. Clare wyszła ze szkoły z dwiema koleżankami za kwadrans czwarta. Na skrzyżowaniu Rooms Lane i Victoria Road pożegnała się z nimi i ostatni raz widziano ją, gdy szła Victoria Road w kierunku domu około godziny czwartej. To był ostatni raz, gdy ktokolwiek widział małą Clare.
Ojciec gapił się na Oldmana.
– Kiedy Clare nie wróciła do domu, jak powinna, policja w Morley z pomocą znajomych i sąsiadów państwa Kemplayów zorganizowała wczoraj we wczesnych godzinach wieczornych poszukiwania, ale do tej pory nie natrafiono na żaden ślad, który pozwoliłby poznać przyczyny zniknięcia Clare. Clare nigdy wcześniej się nie zgubiła i oczywiście bardzo się niepokoimy, czy jest bezpieczna i gdzie przebywa.
Oldman dotknął znowu szklanki, ale się powstrzymał.
– Clare ma dziesięć lat. Jest błękitnooką blondynką o prostych i długich włosach. Wczoraj po południu miała na sobie nieprzemakalny pomarańczowy płaszcz z kapturem, granatowy golf, jasnoniebieskie dżinsy z charakterystycznym orzełkiem na lewej tylnej kieszeni i czerwone kalosze. Kiedy wychodziła ze szkoły, Clare niosła też plastikową reklamówkę Co-op, a w niej parę czarnych butów od wuefu.
Oldman podniósł powiększone zdjęcie uśmiechniętej dziewczynki, mówiąc:
– Na koniec zostaną rozdane kopie tej zrobionej niedawno szkolnej fotografii.
Znowu napił się wody.
Zaskrzypiały krzesła, zaszeleściły papiery, matka pociągnęła nosem, ojciec nadal się gapił.
– Pani Kemplay chciałaby teraz odczytać krótkie oświadczenie, w nadziei że obywatele, którzy może widzieli Clare po godzinie czwartej wczorajszego popołudnia albo dysponują informacjami o jej obecnym miejscu pobytu albo jej zniknięciu, zgłoszą się, by pomóc w naszym dochodzeniu. Dziękuję.
Starszy nadinspektor Oldman lekko odwrócił mikrofon ku pani Kemplay.
W sali konferencyjnej eksplodowały flesze aparatów. Osłupiała matka zamrugała, wpatrując się w nasze
twarze.
Spuściłem wzrok na notes i obracające się kółka kasety w dyktafonie.
– Chciałabym zaapelować do wszystkich, którzy wiedzą, gdzie jest moja Clare albo widzieli ją od wczorajszego popołudnia, aby zadzwonili na policję. Clare jest bardzo szczęśliwą dziewczynką i wiem, że nie uciekłaby ot tak, bez słowa. Proszę, jeżeli ktokolwiek wie, gdzie jest, albo ją widział, bardzo proszę o telefon na policję.
Zduszone kaszlnięcie, potem cisza.
Podniosłem wzrok.
Pani Kemplay zakryła rękami usta, miała zamknięte oczy.
Pan Kemplay wstał i znowu usiadł, gdy Oldman powiedział:
– Panowie, przekazałem wam wszystkie informacje, jakie obecnie posiadamy, i obawiam się, że w tej chwili nie mamy czasu na odpowiadanie na jakiekolwiek pytania. Zaplanowaliśmy następną konferencję na godzinę piątą, ale może przesuniemy ją na wcześniejszą porę w zależności od rozwoju wypadków. Dziękuję panom za uwagę.
Zaszurały krzesła, zaszeleściły papiery, pomruki zmieniły się w mamrotanie, szepty w słowa.
Rozwój wypadków, kurwa.
– Dziękuję panom. To na razie tyle.
Starszy nadinspektor Oldman wstał i odwrócił się do wyjścia, ale nikt przy stole nawet nie drgnął. Detektyw odwrócił się znowu do rozjarzonych reflektorów telewizyjnych i pokiwał głową do dziennikarzy, których nie mógł widzieć.
– Dziękuję, koledzy.
Znowu spuściłem wzrok na notes, na obracające się kółka kasety. Zobaczyłem rozwój wypadków w pomarańczowym płaszczu leżący twarzą w dół w przydrożnym rowie.
Znowu podniosłem wzrok. Drugi detektyw pomógł panu Kemplayowi wstać, trzymając go za łokieć. Oldman otworzył drzwi przed panią Kemplay i coś jej szepnął, a ona zamrugała.
– Proszę bardzo. – Gruby detektyw w dobrym garniturze rozdawał kopie szkolnej fotografii.
Poczułem szturchnięcie. Znowu Gilman.
– Nie wygląda to, kurwa, najlepiej, co?
– No – powiedziałem, widząc, jak uśmiecha się do mnie twarz małej Clare.
– Biedna kobita. Przez co musi teraz przechodzić, hę?
– No – powiedziałem, spoglądając na zegarek po ojcu, zimny na moim nadgarstku.
– No proszę, to chyba powinieneś brać dupę w troki, co?
– Taa.
Autostradą M1 na południe, z Leeds do Ossett.
Wyciskam z vivy ojca sześćdziesiąt mil w deszczu, w radiu Rollersi grają Shang-a-lang.
Przez jakieś siedem mil mamroczę jak mantrę kawałek do gazety:
Matka wystąpiła z błagalnym apelem.
Matka zaginionej dziesięcioletniej Clare Kemplay wystąpiła z błagalnym apelem.
Przy narastających obawach pani Sandra Kemplay wystąpiła z błagalnym apelem.
Narastające obawy, błagalne apele.
Zaparkowałem przed domem matki przy Wesley Street w Ossett za dziesięć dziesiąta, zastanawiając się, dlaczego Rollersi nie nagrali własnej wersji The Little Drummer Boy, i pomyślałem, że trzeba to zrobić, i to zrobić dobrze.
Do słuchawki:
– Okej, przepraszam. Przelećmy jeszcze raz przez pierwszy akapit i będzie gotowe. Od początku: Przy narastających obawach o zaginioną dziesięciolatkę z Morley, pani Sandra Kemplay wystąpiła dziś rano z błagalnym apelem o bezpieczny powrót córki, Clare… Od nowego akapitu: Clare zaginęła w drodze ze szkoły w Morley do domu wczoraj po południu, a intensywne poszukiwania zorganizowane wieczorem przez policję nie przyniosły dotąd żadnych wskazówek co do miejsca pobytu dziewczynki… Okej. A później leci tak jak do tej pory… Dzięki, kochana… Nie, wtedy będę już po wszystkim i będę mógł myśleć o czymś innym… Do zobaczenia, Kath. Pa!
Odłożyłem słuchawkę i zerknąłem na zegarek po ojcu.
Dziesięć po dziesiątej.
Przeszedłem przez korytarz do salonu i pomyślałem, że zrobione, i to zrobione dobrze.
Susan, moja siostra, stała przy oknie z filiżanką herbaty, patrzyła na ogród za domem i mżawkę. Ciocia Margaret została usadzona przy stole, z filiżanką herbaty przed sobą. Ciocia Madge siedziała w bujanym fotelu z filiżanką herbaty na kolanach. Nikt nie siedział w fotelu ojca przy kredensie.
– Wszystko już załatwiłeś? – zapytała Susan, wciąż odwrócona do okna.
– Taa. Gdzie mama?
– Na górze, kochanieńki, szykuje się – powiedziała ciocia Margaret i wstała, biorąc filiżankę i spodek. – Nalać ci świeżej herbatki?
– Nie, dziękuję, nie trzeba.
– Samochody wkrótce przyjadą – powiedziała ciocia Madge do nikogo w szczególności.
– To ja pójdę i się przygotuję.
– Dobrze, kochanieńki. Idź, idź. A ja zaparzę ci herbatki, żebyś miał, jak zejdziesz. – Ciocia Margaret przeszła do kuchni.
– Myślisz, że mama skończyła już w łazience?
– Może ją sam zapytaj? – powiedziała siostra do ogrodu i deszczu.
Po schodach na górę, po dwa stopnie naraz, jak w przeszłości. Wysram się, ogolę, wezmę prysznic i będę gotów. Pomyślałem sobie, że szybkie walenie konia i mycie byłoby lepsze, i nagle zacząłem się zastanawiać, czy ojciec może mi teraz czytać w myślach.
Drzwi do łazienki były otwarte, a te do matki zamknięte. Na łóżku w moim pokoju leżała świeżo wyprasowana biała koszula, a obok czarny krawat ojca. Włączyłem radio w kształcie okrętu, David Essex obiecywał, że zrobi ze mnie gwiazdę. Spojrzałem na swoją twarz w lustrze szafy i zobaczyłem matkę, która stanęła w drzwiach ubrana w różową halkę.
– Wyłożyłam ci czystą koszulę i krawat na łóżku.
– Taa, dzięki, mamo.
– Jak poszło dziś rano?
– W porządku, rozumiesz.
– Mówili o tym w radiu, na samym początku.
– Taa? – Stłumiłem ciekawość i cisnące się pytania.
– Nie wygląda to najlepiej, co?
– Nie – powiedziałem, chociaż wolałbym skłamać.
– Widziałeś matkę?
– Taa.
– Biedaczka – westchnęła i zamknęła za sobą drzwi.
Usiadłem na łóżku, na koszuli. Wlepiłem wzrok w plakat Petera Lorimera na drzwiach.
Dziewięćdziesiąt mil na godzinę, pomyślałem.
Kondukt trzech samochodów przetoczył się przez Dewsbury Cutting, przez udekorowane zgaszonymi lampkami świątecznymi centrum miasteczka, a potem powoli pod górkę.
Ojciec zajął pierwszy samochód. Matka, siostra i ja siedzieliśmy w następnym, a ostatni był wypchany ciotkami, prawdziwymi i przyszywanymi. W dwóch pierwszych samochodach nikt się nie odzywał.
Kiedy dotarliśmy do krematorium, przestało już padać, ale wiało tak, że przemarzłem na kość, gdy stałem przed wejściem i między uściskami dłoni żonglowałem szlugiem, który wcześniej za chuja nie chciał mi się zapalić.
Mowę pogrzebową wygłosił wielebny, który zastępował rodzinnego wikarego. Ten ostatni był zbyt zajęty osobistą walką z rakiem. Na tym samym oddziale, który ojciec opuścił w środę nad ranem. Superzmiennik uraczył nas wspomnieniem o człowieku, którego nie znał ani on, ani my, i z mojego ojca zamiast krawca zrobił stolarza, a ja siedziałem tam, wkurzony tym brakiem warsztatu i myślałem sobie: pierdolona stolarka na mózg mu, kurwa, padła.
Wbiłem wzrok przed siebie, w trumnę stojącą o trzy kroki dalej. Wyobraziłem sobie mniejszą białą skrzynię i Kemplayów w czerni. Zastanawiałem się, czy wikary też spartoli kazanie, kiedy ją wreszcie znajdą.
Spuściłem wzrok na swoje knykcie, które z czerwonych zrobiły się białe, gdy zaciskałem dłonie na zimnej drewnianej ławce. Zobaczyłem zegarek ojca wystający spod mankietu i poczułem na rękawie dotyk ręki.
W ciszy krematorium oczy matki błagały o krztynę spokoju, bo człowiek przynajmniej się stara, a szczegóły nie zawsze są najważniejsze. Obok niej moja siostra z makijażem tak rozmazanym, że prawie go nie było.
A potem nie było i ojca.
Schyliłem się i położyłem modlitewnik na ziemi. Pomyślałem o Kathryn. Może zaproponuję jej drinka, jak już opiszę popołudniową konferencję prasową. Może wrócilibyśmy znowu do jej chaty. Tak czy siak, nie ma mowy, żebyśmy wrócili do mojej, nie dziś wieczorem w każdym razie. A potem pomyślałem: Nie ma, kurwa, mowy, żeby zmarli czytali ludziom w myślach.
Na dworze znowu stanąłem do żonglerki papierosem między uściskami dłoni, upewniając się, że wszyscy kierowcy znają drogę do domu matki.
Zabrałem się ostatnim wozem i znów siedziałem w milczeniu, w takim stanie, że nie kojarzyłem ani twarzy, ani imion. Przeżyłem chwilę paniki, gdy kierowca wybrał inną trasę do Ossett; byłem przekonany, że dołączyłem do złej grupy pieprzonych żałobników. Ale potem pojechaliśmy znowu przez Dewsbury Cutting, a wszyscy pasażerowie zaczęli się do mnie nagle uśmiechać, jakby myśleli zupełnie to samo co ja.
Po powrocie do domu najpierw obowiązki.
Telefon do redakcji.
Nic.
Brak wieści to złe wieści dla Kemplayów i Clare, a dobre dla mnie.
Dwadzieścia cztery godziny coraz bliżej, tik-tak.
Dwadzieścia cztery godziny znaczące, że Clare nie żyje.
Odłożyłem słuchawkę, zerknąłem na zegarek po ojcu i zastanowiłem się, jak długo muszę dotrzymywać towarzystwa krewnym i znajomym.
Niech będzie godzina.
Przeszedłem znów przez korytarz, wreszcie dziennikarz piszący pod nazwiskiem, który przynosi jeszcze więcej śmierci do domu zmarłego, jak drewno do lasu.
– No więc facetowi z Południa zepsuło się na wrzosowiskach auto. No to zawraca polną drogą, zachodzi na najbliższą farmę i puka do drzwi. Otwiera mu stary farmer, a Południowiec pyta: Czy wie pan, gdzie jest najbliższy warsztat? Stary farmer mówi, że nie. Więc Południowiec pyta: Czy zna pan drogę do miasta? A farmer, że nie. Więc Południowiec mówi: Jakoś cholernie mało pan wie, co? A stary na to: Może i tak, ale to nie ja się zgubiłem!
Wujek Eric zabawia towarzystwo, dumny, że opuścił Yorkshire tylko raz w życiu, żeby bić się z Niemcami. Wujek Eric, którego widziałem, jak zabija łopatą lisa. Miałem wtedy dziesięć lat.
Przysiadłem na poręczy pustego fotela ojca, myśląc o mieszkaniach z widokiem na morze w Brighton, o południowych dziewczynach, które mają na imię Anna albo Sophie, i o niedopasowanym poczuciu synowskiego obowiązku, które teraz jest w połowie zbędne.
– Założę się, że cieszysz się, że wróciłeś, co, chłopcze? – Ciocia Margaret puściła do mnie oko i wepchnęła mi w dłonie filiżankę herbaty.
Siedziałem tak na środku zatłoczonego pokoju, próbując językiem oderwać biały chleb, który przykleił mi się do podniebienia, zadowolony, że mogę przepłukać czymś smak ciepłej i słonej szynki, chociaż wolałbym whisky. I znowu myślałem o ojcu, o człowieku, który w osiemnaste urodziny zgłosił się do wojska na ochotnika.
– A niech mnie, patrzcie tylko na to!
Byłem kilometry i lata stąd, kiedy nagle uświadomiłem sobie, że zbliża się mój moment. Poczułem na sobie wzrok wszystkich obecnych.
Ciocia Madge machała gazetą, jakby polowała na jakąś muchę plujkę.
A ja na poręczy fotela czułem się jak ta mucha.
Młodsi kuzyni poszli po słodycze i wrócili z gazetą, moją gazetą.
Matka wyrwała ją cioci Madge z garści. Wertowała strony tak długo, aż znalazła nekrologi.
Kurwa, kurwa, kurwa.
– Jest o tacie? – spytała Susan.
– Nie. Pewnie będzie jutro – odpowiedziała, patrząc na mnie tymi smutnymi, bardzo smutnymi oczami.
– „Przy narastających obawach o zaginioną dziesięciolatkę z Morley, pani Sandra Kemplay wystąpiła dziś rano z błagalnym apelem o bezpieczny powrót córki”. – Teraz gazetę miała ciotka Edie z Altrincham.
Jebane błagalne apele.
– „Edward Dunford, korespondent działu kryminalnego na Anglię Północną” – przeczytała ciocia Margaret przez ramię ciotki Edie. – A niech mnie!
Wszyscy w pokoju zaczęli mnie zapewniać, jak dumny byłby ze mnie ojciec i jaka to wielka szkoda, że nie ma go tutaj teraz, żeby świętować ten wielki dzień, mój wielki dzień.
– Przeczytałem wszystko, co napisałeś o tym facecie Szczurołapie – powiedział wujek Eric. – Dziwny był z niego facet.
Szczurołap, w środku gazety, okruchy ze stołu Jacka pierdolonego Whiteheada.
– Taa. – Uśmiechałem się i kiwałem głową to w tę, to w tamtą, wyobrażając sobie, że ojciec siedzi w pustym fotelu przy kredensie i czyta ostatnią stronę jako pierwszą.
Było poklepywanie po plecach, a potem, na krótką chwilkę, gazeta trafiła prosto w moje ręce. Spojrzałem w dół:
Edward Dunford, korespondent działu kryminalnego na Anglię Północną.
Nie przeczytałem ani linijki więcej.
Cap! – i gazeta znów powędrowała po pokoju.
Zobaczyłem siostrę po drugiej stronie, na parapecie. Siedziała z zamkniętymi oczami, z dłońmi na ustach.
Otworzyła oczy i popatrzyła prosto na mnie. Chciałem się podnieść, podejść do niej, ale wstała i wyszła z pokoju.
Chciałem pójść za nią, powiedzieć: „Przykro mi, naprawdę mi przykro, że to się musiało stać właśnie dzisiaj”.
– Wkrótce będziemy go prosić o autograf, nie? – Ciocia Madge się roześmiała, podając mi świeżo zaparzoną herbatę.
– Dla mnie zawsze będzie małym Eddiem – stwierdziła ciotka Edie z Altrincham.
– Dziękuję – powiedziałem.
– Ale sama sprawa nie wygląda zbyt dobrze, co? – podjęła ciocia Madge.
– Nie – skłamałem.
– To już kilka takich przypadków, prawda? – zauważyła ciotka Edie z filiżanką herbaty w jednej ręce, a moją dłonią w drugiej.
– Tak, tak, w ciągu kilku lat. Najpierw ta dziewuszka w Castleford – powiedziała ciocia Madge.
– To już kilka lat temu było, prawda. Ale pamiętacie? Nie tak dawno mieliśmy coś takiego u nas, w naszych stronach. – Ciotka Edie napiła się herbaty.
– Oj tak, w Rochdale. Pamiętam – potwierdziła ciocia Madge i ścisnęła mocniej spodeczek.
– Nigdy małej nie znaleziono – westchnęła ciotka Edie.
– Naprawdę? – zapytałem.
– I nikogo nie złapali.
– Jakoś nigdy nikogo nie łapią – oznajmiła ciocia Madge wszystkim obecnym.
– Pamiętam czasy, kiedy takich rzeczy w ogóle nie było.
– Ci w Manchesterze byli pierwsi.
– Oj tak – mruknęła ciotka Edie, puszczając moją dłoń.
– To byli źli ludzie, źli do szpiku kości – wyszeptała ciocia Madge.
– I pomyśleć, że policja pozwoliła, by tamta chodziła na wolności jakby nigdy nic.
– Niektóre ludziska to jednak głupie są.
– Krótka pamięć i w ogóle – powiedziała ciotka Edie, wyglądając przez okno na ogród i deszcz.
Edward Dunford, korespondent działu kryminalnego na Anglię Północną, buch w drzwi!
Lało jak z cholernego cebra.
Autostradą M1 z powrotem do Leeds, na drodze pełno ciężarówek, ruch się ślimaczył. Wyciskałem z vivy sześćdziesiąt pięć mil w deszczu, więcej nie dawało rady.
Lokalna stacja radiowa:
„Poszukiwania zaginionej uczennicy z Morley, Clare Kemplay, trwają, lecz narastają obawy”…
Zerknięcie na zegar upewniło mnie o tym, co już wiedziałem.
Czwarta po południu oznaczała, że czas jest przeciwko mnie, że czas jest przeciwko niej, że nie ma czasu na zebranie informacji o zaginionych dzieciach, czyli na sformułowanie pytań na konferencję o piątej.
Kurwa, kurwa, kurwa.
Zjechałem rozpędzony z autostrady. Rozważałem za i przeciw: czy zadać swoje pytania w ciemno, tu i teraz, o piątej, na podstawie tego, co mówią dwie starsze panie.
Dwoje zaginionych dzieci, w Castleford i Rochdale, żadnych dat, tylko domysły.
Strzelać? Ryzyk-fizyk…
Wcisnąłem guzik, rozgłośnia ogólnokrajowa: sześćdziesiąt siedem osób zwolnionych z „Kentish Times” i „Slough Evening Mail”, lokalna sekcja Krajowego Związku Zawodowego Dziennikarzy rozpoczyna strajk 1 stycznia.
Edward Dunford, członek sekcji lokalnej.
Do diabła z tym strzelaniem.
W oczach stanęła mi twarz detektywa starszego nadinspektora Oldmana, zobaczyłem twarz naczelnego, zobaczyłem piękną południową dziewczynę o imieniu Sophie albo Anna, jak zamyka drzwi mieszkania w Chelsea.
Może i łysiejesz, ale do Kojaka to ci, kurwa, daleko.
Zaparkowałem na tyłach posterunku przy Millgarth. Właśnie zwijał się targ, w rynsztokach pełno liści kapusty i zgniłych owoców, a ja myślałem. Ryzykować? Nie ryzykować?
Ścisnąłem kierownicę i pomodliłem się:
NIECH ŻADEN INNY CHUJ NIE ZADA TEGO PYTANIA.
Traktowałem to właśnie tak, jako pobożne życzenie.
Przy zgaszonym silniku jeszcze jedna modlitwa zza kierownicy.
TYLKO TEGO, KURWA, NIE SPIERDOL.
Po schodkach i przez dwuskrzydłowe drzwi, z powrotem na posterunku przy Millgarth.
Zabłocone podłogi i żółte światło lamp, pijackie pieśni i narwańcy.
Błysnąłem legitymacją dziennikarską w dyżurce, a w odpowiedzi sierżant błysnął musztardowym uśmiechem.
– Odwołane. Dzwonili z biura rzecznika.
– Żartuje pan? Dlaczego?
– Nie ma nic nowego. Jutro o dziewiątej rano.
– Dobrze. – Czyli żadnych pytań, pomyślałem i wyszczerzyłem zęby.
Sierżant się skrzywił.
Rozejrzałem się dookoła, otworzyłem portfel.
– Ile na począteczek?
Capnął mi portfel z ręki, wyłowił piątaka i zwrócił resztę.
– Tyle wystarczy, proszę szanownego pana.
– No i co?
– Nico.
– To był pieprzony piątak.
– No więc za piątaka powiem ci, że mała nie żyje.
– Wstrzymajcie, kurwa, druk pierwszej strony – powiedziałem, odchodząc.
– Pozdrowienia dla Jacka.
– Idź się walić.
– A kto ciebie pokocha?
Piąta trzydzieści po południu.
Z powrotem w redakcji.
Barry Gannon za swoimi pudłami, George Greaves z czołem opartym o biurko, Gaz z działu sportowego nawija gadkę-szmatkę.
Ani widu Jacka pierdolonego Whiteheada.
Bogu dzięki.
Kurwa, gdzie się ten chuj podziewa?
Paranoja.
W końcu jestem Edward Dunford, korespondent działu kryminalnego na Anglię Północną. I mam to na piśmie w każdym egzemplarzu „Evening Posta”.
– Jak poszło? – Kathryn Taylor ze świeżo zakręconymi lokami, ubrana w brzydki kremowy sweter, wstała zza biurka, a potem znowu usiadła.
– Jak marzenie.
– Jak marzenie?
– Taa. Doskonale. – Gęba sama mi się cieszyła.
Kathryn zmarszczyła brwi.
– Co się stało?
– Nic.
– Nic? – Wyglądała na zupełnie zagubioną.
– Odwołali konferencję. Wciąż szukają. Nic nie mają – powiedziałem, wysypując na jej biurko zawartość kieszeni.
– Miałam na myśli pogrzeb.
– Aha. – Wziąłem swoje szlugi.
Dzwoniły telefony, stukały maszyny do pisania.
Kathryn popatrzyła na mój notes na biurku.
– I co sądzą?
Zdjąłem marynarkę, wziąłem jej kawę i zapaliłem papierosa – wszystko jednym płynnym ruchem.
– Że mała nie żyje. Słuchaj, czy szef ma teraz jakieś spotkanie?
– Nie wiem. Nie wydaje mi się. A co?
– Chciałbym, żeby załatwił mi wywiad z George’em Oldmanem. Na jutro rano, przed konferencją.
Kathryn wzięła mój notes i zaczęła nim kręcić między palcami.
– Miałbyś fart.
– Pogadasz z Haddenem? Lubi cię – powiedziałem, zabierając jej notes.
– Żartujesz?
Potrzebowałem faktów, żelaznych, kurwa, faktów.
– Barry! – zawołałem nad głową Kathryn, przekrzykując telefony i stukot maszyn. – Mogę zamienić z tobą słówko, jak będziesz miał chwilkę?
Barry Gannon zza fortecy pudeł z materiałami:
– Skoro już musisz.
– Fajnie. – Nagle zdałem sobie sprawę, że Kathryn patrzy na mnie.
Wyglądała na złą.
– Mała nie żyje?
– Krwawe kawałki dobrze się sprzedają – powiedziałem, podchodząc do biurka Barry’ego i nienawidząc samego siebie.
Odwróciłem się.
– Proszę cię, Kath.
Wstała i wyszła.
Kurwa mać.
Zapaliłem następnego szluga, od poprzedniego.
Barry Gannon, chudzielec, samotnik z obsesją, wszędzie zabazgrane notatkami papierzyska.
Przykucnąłem przy jego biurku.
Barry Gannon gryzł końcówkę długopisu.
– No więc?
– Nierozwiązane sprawy zaginionych dzieci. Jedna w Castleford, a druga w Rochdale… chyba.
– Tak. Tę w Rochdale musiałbym sprawdzić, ale ta dziewczynka w Castleford zaginęła w 1969 roku. Lądowanie na Księżycu. Nazywała się Jeanette Garland.
Coś mi dzwoniło.
– I nigdy jej nie znaleźli?
– Nie. – Barry wyjął z ust końcówkę długopisu. Patrzył mi w oczy.
– A policja w ogóle coś ustaliła?
– Wątpię.
– Dzięki. To ja już lepiej pójdę.
– Nie ma za co. – Puścił do mnie oko.
Wstałem.
– Jak tam Dawsongate?
– A chuj wie. – Barry Gannon, nieuśmiechnięty, spuścił wzrok na papiery i zapiski. Znowu gryzł końcówkę długopisu.
Kurde.
Załapałem sugestię.
– Dzięki, Barry.
Byłem w połowie drogi do własnego biurka, kiedy Kathryn ze skrytym uśmiechem wróciła do redakcji, a Barry krzyknął:
– Idziesz później do Press Clubu?
– Jeżeli się wyrobię z tym wszystkim.
– Jak przyjdzie mi do głowy coś jeszcze, to powiem ci w Press Clubie.
Raczej z zaskoczeniem niż z wdzięcznością:
– Dzięki, Barry. Doceniam to.
Kathryn Taylor, ani śladu uśmiechu:
– Pan Hadden zobaczy się ze swoim korespondentem działu kryminalnego na Anglię Północną punktualnie o siódmej.
– A kiedy ty zechcesz się spotkać ze swoim korespondentem działu kryminalnego na Anglię Północną?
– W Press Clubie, jak przypuszczam. Jeśli muszę. – Uśmiechnęła się.
– Musisz – odparłem, puszczając do niej oko.
W głąb korytarza, do archiwum.
Przestarzałe wiadomości.
Przez metalowe szuflady do pudeł.
Tysiące martwych jętek jednodniówek.
Wziąłem rolki, usiadłem przed ekranem i zacząłem przewijać mikrofilm.
Lipiec 1969 roku.
Film śmigał mi przed oczami:
Oddziały Specjalne Policji Ulsteru, Bernadette Devlin, Wallace Lawler i projekt ustawy In Place of Strife.
Wilson, Wilson, Wilson. Jakby Teda Heatha w ogóle nie było.
Lądowanie na Księżycu i Jack pierdolony Whitehead byli wszędzie.
A ja w Brighton, dwa tysiące lat świetlnych od domu.
Stęskniony.
Jest!
Zabrałem się do pisania.
– No więc przekopałem się przez materiały archiwalne, rozmawiałem z paroma znajomymi, zadzwoniłem do Manchesteru i myślę, że jest coś na rzeczy – powiedziałem, pragnąc, żeby naczelny wreszcie podniósł wzrok znad stosu cholernych zdjęć z gry „znajdź piłkę”, które leżały na biurku.
Bill Hadden wziął lupę i zapytał:
– Rozmawiałeś z Jackiem?
– Nie było go w pracy. – Bogu dzięki.
Poprawiłem się na siedzeniu i wyjrzałem przez okno, dziesięć pięter nad ziemią, na czarne Leeds.
– To co właściwie masz? – Hadden gładził się po srebrzystej brodzie i patrzył przez lupę na zdjęcia.
– Trzy bardzo podobne sprawy…
– A w telegraficznym skrócie?
– Trzy zaginione dziewczynki. Jedna ośmioletnia i dwie dziesięciolatki. W roku 1969, potem w 1972, no i wczoraj. Wszystkie zaginęły bardzo blisko od swoich domów i w odległości kilkunastu mil jedna od drugiej. To jak powtórka morderstw w Cannock Chase.
– Miejmy nadzieję.
– Też trzymam kciuki.
– To był z mojej strony sarkazm. Przepraszam.
– Ach tak. – Znowu poprawiłem się w siedzeniu.
Hadden nadal wpatrywał się przez lupę w czarno-białe zdjęcia.
Spojrzałem na zegarek po ojcu. Wpół do dziewiątej, psiakrew.
– Co pan o tym sądzi? – Nie kryłem irytacji.
Hadden podniósł czarno-białą fotografię jakichś piłkarzy. Jednym z nich był Gordon McQueen, który właśnie skakał do krzyżyka. Piłki nie było.
– Grałeś w to kiedyś?
– Nie – skłamałem. Nie podobało mi się, że tak sobie ze mną pogrywa.
– „Znajdź piłkę” – powiedział redaktor Bill Hadden – jest głównym powodem, dla którego kupuje naszą gazetę trzydzieści dziewięć procent mężczyzn z klasy robotniczej. Co o tym sądzisz?
Albo „tak”, albo „nie”, tylko bez tej gadki-szmatki.
– Ciekawe – skłamałem znowu, myśląc coś, kurwa, przeciwnego: że trzydzieści dziewięć procent mężczyzn z klasy robotniczej robi sobie jaja z ankieterów.
– To co tak naprawdę o tym myślisz? – Hadden patrzył znowu na zdjęcia.
Zupełnie mnie zażył, zbaraniałem.
– O czym?
Podniósł znowu wzrok.
– Naprawdę myślisz, że to może być ten sam sprawca?
– Tak. Tak właśnie myślę.
– Dobra. – Hadden odłożył lupę. – Detektyw starszy nadinspektor Oldman jutro się z tobą spotka. Ale nie oczekuj od niego podziękowań. Panika przed jakimś pieprzonym porywaczem dzieci jest ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzył. Poprosi, żebyś nie pisał o tym artykułu, ty powiesz, że zgoda, a on będzie sprawiał wrażenie wdzięcznego. A wdzięczny detektyw starszy nadinspektor to ktoś, kogo powinien mieć każdy korespondent kryminalny na Anglię Północną.
– Ale… – Podniosłem rękę i głupio się z tym poczułem.
– Ale potem przekopiesz się dokładnie przez cały materiał o tych dziewczynkach z Rochdale i Castleford. Przeprowadzisz wywiady z ich rodzinami, jeżeli oczywiście zechcą się z tobą spotkać.
– Dlaczego? Przecież…
Bill Hadden się uśmiechnął.
– Puścimy to w dziale ludzkim, „pięć lat po” czy jakoś tak. Dzięki temu potem, jeśli się okaże, że miałeś rację, nie obudzimy się z ręką w nocniku.
– Rozumiem – powiedziałem ze świadomością, że dostałem wymarzony prezent na święta, tylko że w złym kolorze i rozmiarze.
– Ale nie naciskaj jutro na George’a Oldmana – podjął Hadden, podsuwając okulary wyżej na grzbiet nosa. – Nasza gazeta ma doskonałe stosunki z naszymi nowymi Siłami Policji Metropolitalnej Yorkshire Zachodniego. Wolałbym, żeby dalej tak było, zwłaszcza teraz.
– Oczywiście.
Zwłaszcza teraz? – pomyślałem.
Bill Hadden rozparł się w wielkim skórzanym fotelu i założył ręce za głowę.
– Wiesz równie dobrze jak ja, że jutro ta sprawa może rozejść się po kościach, a nawet jeśli tak się nie stanie, to do świąt i tak będzie skończona.
Wstałem, jak tego oczekiwał, ale pomyślałem sobie: A to strzelił kulą w płot.
Naczelny znowu podniósł lupę.
– Wciąż dostaję listy o Szczurołapie. Dobra robota.
– Dziękuję, panie Hadden. – Otworzyłem drzwi.
– Naprawdę powinieneś spróbować w to zagrać – powiedział i postukał palcem w zdjęcie. – To coś w sam raz dla ciebie.
– Dziękuję. Tak zrobię. – Zamknąłem drzwi.
Zza drzwi:
– I nie zapomnij porozmawiać z Jackiem.
Raz, dwa, trzy, cztery, po schodach na dół i w drzwi.
Press Club, przed ślepiami dwóch kamiennych lwów, w centrum Leeds.
Press Club, po jedenastej, święta zapowiadały się pracowicie.
Press Club, wstęp tylko dla członków.
Edward Dunford, członek, po schodach w dół i w drzwi. Kathryn przy barze, nieznajomy pijak przy jej uchu, jej oczy na mnie.
Pijak bełkocze:
– I jeden lew mówi do drugiego kurewsko cicho, no nie?
Spojrzałem na prawdziwą scenę i kobietę w sukni z piór, śpiewającą wysilonym głosem We’ve Only Just Begun. Dwa kroki w tę i dwa we w tę, najmniejsza scenka świata.
Podniecenie ściskało mi żołądek, rozdymało pierś. W garści szkocka z wodą, nade mną lamety i kolorowe lampki świąteczne, w kieszeni notes, a w głowie jedna myśl: TO JEST TO.
Z czerni i czerwieni wyłoniła się ręka Barry’ego Gannona ze szlugiem między palcami. Wziąłem drinka, zostawiłem Kathryn i podszedłem do stolika Barry’ego.
– Najpierw kradzież u Wilsona, a potem, dwa dni później, znika John zasrany Stonehouse. – Barry Gannon peroruje, tłumacząc głupim, na czym świat stoi.
– Nie zapominaj o „Szczęściarzu” – uśmiechnął się George Greaves, stary wyga.
– A co z pieprzonym Watergate? – zarechotał Gaz z działu sportowego, znudzony Barrym.
Przysiadłem się. Wszyscy kiwają do mnie głowami: Barry, George, Gaz i Paul Kelly. Gruby Bernard i Tom z Bradford siedzą dwa stoliki dalej, kumple Jacka.
Barry dopił swoje piwo.
– Wszystko jest powiązane. Pokażcie mi dwie sprawy, które nie byłyby powiązane.
– Stoke City i pierdolone mistrzostwo rozgrywek ligowych. – Gaz od sportu znowu się zaśmiał i zapalił następnego szluga.
– Jutro wielki mecz, co? – powiedziałem, fan futbolu z doskoku.
A Gaz, z prawdziwym gniewem w oczach:
– Tylko żeby nie było takiej kichy jak w zeszłym tygodniu.
Barry wstał.
– Ktoś chce czegoś z baru?
Kiwanie głowami, pomruki, Gaz i George gotowi do
przegadania następnej nocki o Leeds United, Paul Kelly spogląda na zegarek i kręci głową.
Podniosłem się i wychyliłem scotcha.
– Pomogę ci.
Z powrotem przy barze. Kathryn przy drugim końcu gada z barmanem i Steph, maszynistką.
Barry Gannon, ni z gruchy, ni z pietruchy:
– To jaki masz plan?
– Hadden załatwił mi wywiad z George’em Oldmanem na jutro rano.
– To skąd ta kwaśna mina?
– Chce, żebym nie przypierał Oldmana do muru z tymi nierozwiązanymi sprawami. Mam tylko zebrać materiały do artykułu w rodzaju z życia wzięte, spróbować przeprowadzić wywiad z rodzinami, jeżeli zechcą ze mną rozmawiać.
– Wesołych świąt, ojcze i matko zaginionej, przypuszczalnie martwej dziewczynki. Święty Eddie wyręczy Mikołaja i przywiezie wszystkie złe wspomnienia.
Idealna wymówka:
– Na pewno śledzą sprawę Clare Kemplay. Wspomnienia i tak wróciły.
– Właściwie to wyświadczysz im przysługę. Przyniesiesz katharsis. – Barry uśmiechał się przez chwilę i toczył spojrzeniem po sali.
– Są powiązane, jestem tego pewien.
– Ale z czym? Trzy kufle piwa i…
Zbił mnie z tropu, załapałem z opóźnieniem.
– Whisky z wodą.
– I whisky z wodą. – Barry Gannon patrzył teraz na Kathryn przy drugim końcu baru. – Szczęśliwy z ciebie facet, Dunford.
A ja – poszarpane nerwy i wyrzuty sumienia. Za dużo whisky albo za mało whisky, rozmowa jakoś mi się nie kleiła.
– Co masz na myśli? Co o tym sądzisz?
– A dużo masz czasu?
Chuj z tym, za bardzo byłem sterany na taką gadkę.
– Taa. Wiem, co masz na myśli.
Ale Barry odwrócił się do mnie plecami i rozmawiał już z jakimś młokosem przy barze, chudym jak ołówek, ubranym w gruby śliwkowy garnitur, z pomarańczoworudymi pierzastymi kłakami na łbie. Czarne nerwowe oczka łypnęły na mnie zza lewego barku Barry’ego.
Kiepska podróba Bowiego.
Próbowałem słuchać, co mówią, ale ta w kiecy z piór na scenie zaczęła się drzeć przy Don’t Forget to Remember.
Spojrzałem w sufit, na podłogę, z powrotem na bar.
– Dobrze się bawisz? – Kathryn miała zmęczone oczy.
Oho, zaczyna się, pomyślałem.
– Znasz Barry’ego. Zachowuje się czasem jak nierozgarnięty – szepnąłem.
– Nierozgarnięty? Dobre słowo, w sam raz dla ciebie.
Zlekceważyłem jedną przynętę, żeby capnąć następną.
– A co u ciebie?
– A co ma być?
– Dobrze się bawisz?
– Och, uwielbiam stać samotnie przy barze na dwanaście dni przed świętami.
– Nie jesteś sama.
– Byłam, dopóki nie przyszła Steph.
– Mogłaś podejść.
– Nikt mnie nie zapraszał.
– Wzruszające. – Uśmiechnąłem się.
– Ależ proszę, skoro już proponujesz. Napiję się wódki.
– Myślę, że ja też.
Zimne powietrze raczej nie pomogło.
– Kocham cię – powiedziałem, ledwo trzymając się na nogach.
– Chodź, kochanie, taksówka przyjechała. – Głos kobiety. Głos Kathryn.
Odświeżacz powietrza o zapachu sosnowym też nie pomógł.
– Kocham cię – powiedziałem.
– Tylko żeby się nie porzygał – rzucił przez ramię taryfiarz Pakistańczyk.
Czułem jego pot pomimo sosnowego zapaszku.
– Kocham cię – powiedziałem.
Jej matka spała, ojciec chrapał, a ja klęczałem na posadzce w ich łazience.
Kathryn otworzyła drzwi i zapaliła światło. Znowu puściłem pawia.
Bolało mnie i paliło, kiedy wszystko podchodziło do gardła i wylewało się z ust, ale chciałem rzygać wiecznie. A kiedy wreszcie skończyłem, przez długi czas gapiłem się na whisky i na szynkę, na kawałeczki w kiblu i na to, co chlapnęło na podłogę.
Kathryn położyła mi ręce na barkach.
Usiłowałem zidentyfikować głos, który mówił mi w głowie: „Udało ci się sprawić, że ludziom zrobiło się go autentycznie żal, a to wydawało mi się zupełnie niemożliwe”.
Kathryn wsunęła mi ręce pod pachy.
Nie chciałem wstawać już nigdy więcej. A potem, kiedy wreszcie wstałem, rozpłakałem się.
– Chodź, kochanie – szepnęła.
W nocy trzy razy budził mnie ten sam koszmarny sen.
Za każdym razem myślałem: jestem już bezpieczny, jestem już bezpieczny, mogę znowu zasnąć.
Za każdym razem ten sam sen: kobieta na ulicy ściskająca poły czerwonego swetra, którym się otuliła, krzyczy mi prosto w twarz.
Za każdym razem kruk albo jakiś inny duży czarny ptak sfruwa z nieba o tysiącu odcieni szarości i czepia się pazurami jej ładnych blond włosów.
Za każdym razem ściga ją w głąb ulicy, próbując wydziobać albo wydrapać oczy.
Za każdym razem budzę się zlany zimnym potem i sparaliżowany, na poduszce mokrej od łez.
Za każdym razem z mrocznego sufitu uśmiecha się do mnie buzia Clare Kemplay.