100 lat Marka Twaina
100 lat Marka Twaina
Czytelnicy czcili go jak gwiazdę rocka, a on brutalnie chłostał imperialną manię wielkości swego narodu. Mark Twain bardzo przydałby się Ameryce także dziś, 100 lat po swojej śmierci.
Załóżmy, że wróciłby teraz na łono ojczyzny, by świętować setną rocznicę zgonu. Trochę to makabryczne wyobrażenie, ale tam na górze udzielają specjalnych przepustek tylko jubilatom. Samuel Langhorne Clemens (1835–1910), bardziej znany pod nazwiskiem Mark Twain , nalałby sobie solidną porcję trunku i zasiadł w Harvard Faculty Club w Cambridge. Wokół ciężkie tapicerowane meble, obrazy olejne i znani szalbierze, których poznał z niebiańskiej dali. Z pewnością zdenerwowałoby go, że nigdzie nie wolno palić. Za jego czasów było inaczej. Utyskując, przeniósłby się z butelką czerwonego wina do pokoju i usiadłby przed telewizorem, by po chwili wykrzyknąć z dezaprobatą: Wielkie nieba, co się dzieje z tym krajem?
Serwisy informacyjne donoszą o kamikadze, który wbił samolot w gmach urzędu skarbowego w Austin w Teksasie. Widać kulę ognia, a w internecie można przeczytać zredagowany w biblijnej stylistyce list sprawcy: „Weźcie moje ciało!” Korupcja wśród nowojorskich demokratów, kolejny zamach niezrównoważonego maniaka w pobliżu Columbine High School, napady bandyckie w Chicago, wszechobecne reklamy produktów spożywczych, przeżuwanie i chrupanie w najrozmaitszych wariantach, w przerwie informacja o wielorybie, który pochwycił szczękami swoją trenerkę, a poza tym niekończące się powtórki spowiedzi z seksualnych grzeszków pewnego czarnoskórego golfisty.
Matthias Matussek
Pełna wersja artykułu dostępna w aktualnym wydaniu „Forum”.