Trwa ładowanie...
16-04-2014 18:35

„Trzeba mieć piłę, dłuto, młotek i hebel” – wstrząsająca rozmowa z doktorem Sunem, który leczy wieśniaków w spartańskich warunkach

Prezentowana na kolejnych stronach, poruszająca i pełna drastycznych szczegółów, historia prześladowanego przez komunistów doktora Suna, wybitnego lekarza-misjonarza, to jedna z wielu mocnych rozmów przeprowadzonych przez Liao Yiwu, wybitnego chińskiego reportera, na potrzeby książki „Bóg jest czerwony” (Wyd. Czarne), poświęconej w całości trudnej sytuacji chrześcijan w Chinach. Sun jest nie tylko doskonałym specjalistą, ale także praktykującym chrześcijaninem w związku z czym nie miał szans na karierę w państwowych szpitalach i został „wędrownym doktorem”, który w spartańskich warunkach zajmuje się leczeniem chińskich wieśniaków.

„Trzeba mieć piłę, dłuto, młotek i hebel” – wstrząsająca rozmowa z doktorem Sunem, który leczy wieśniaków w spartańskich warunkachŹródło: "__wlasne
d2hy2eq
d2hy2eq

W opłakanych warunkach, na stole w ciemnej sypialni, usunął chorej kobiecie guza piersi wielkości kurzego jaja. Zbadał odrzuconych przez resztę wioski staruszków, których od lat uważano za trędowatych - okazało się, że są zdrowi. W innej wiosce spotkał mężczyznę, który z trudem poruszał się na prymitywnej kuli. Obejrzał jego nogę. „Nie wiem, co za bydlak przeprowadził amputację, ale wyglądało to okropnie. Ten Yi nie miał połowy prawej nogi, a jego kość udowa wystawała jak nóż; otaczające ją ciało gniło, smród był straszny” – wspomina lekarz, który natychmiast rozpoczął amputację reszty chorej nogi w domu cierpiącego.

„Wyszukałem naczynia krwionośne i je podszyłem, jak babcia, która przyszywa podeszwy butów, a potem rozpocząłem amputację. Sam proces nie kryje w sobie żadnej tajemnicy. Przypomina stolarstwo. Trzeba mieć piłę, dłuto, młotek i hebel. Nosiłem z sobą niewielką piłę o ostrych zębach. Kość udowa dorosłego człowieka jest dość twarda; nie tak twarda jak żelazo, ale twardsza niż drewno. Niełatwo jest odciąć człowiekowi nogę. Ramiona mi drętwiały od wibracji piły, tam i z powrotem, tam i z powrotem. Pot spływał mi po twarzy. Gdybyśmy byli w normalnym szpitalu, pomogłyby mi pielęgniarki, ale tu miałem jedynie niewyszkolonych wieśniaków, którzy po prostu stali, nie wiedząc, co robić. Wygładziłem i zaokrągliłem przeciętą kość młotkiem i dłutem, a potem zszyłem zdrową skórę i ciało”.

Prezentowana na kolejnych stronach, poruszająca i pełna drastycznych szczegółów, historia prześladowanego przez komunistów doktora Suna, wybitnego lekarza-misjonarza, to jedna z wielu mocnych rozmów przeprowadzonych przez Liao Yiwu, wybitnego chińskiego reportera, na potrzeby książki „Bóg jest czerwony” (Wyd. Czarne), poświęconej w całości trudnej sytuacji chrześcijan w Chinach. Sun jest nie tylko doskonałym specjalistą, ale także praktykującym chrześcijaninem w związku z czym nie miał szans na karierę w państwowych szpitalach i został „wędrownym doktorem”, który w spartańskich warunkach zajmuje się leczeniem chińskich wieśniaków.

Według obliczeń mniejszość chrześcijańska liczy sobie dzisiaj około 70 milionów (!) wyznawców. Na kolejnych stronach publikujemy obszerne fragmenty rozmowy dziennikarza z doktorem Sunem oraz piszemy więcej na temat książki.

*

d2hy2eq

Doktor Sun, lekarz misjonarz, którego poznałem w 2004 roku, zgodził się przedstawić mnie kilku chrześcijańskim przywódcom w wioskach zamieszkanych przez grupy etniczne Yi i Miao. Odwiedzał te tereny trzy czy cztery razy w roku. Wyruszyliśmy 9 grudnia 2005 roku, jak mi się wydawało – dość wcześnie; gdy skończył się asfalt, a furgon, którym jechaliśmy, zaczął podskakiwać na „landrynkowej” drodze, zbudowanej z mieszanki gliny i drobnych kamyków, dzień już dobiegał końca. Kierowca nie zwolnił, mimo że zęby mu dzwoniły, i samochód pędził naprzód. […]

Liao Yiwu: Przebywanie tu z panem, w tej zagubionej w górach wiosce, wydaje mi się całkiem nierzeczywiste. Tak tu cicho i pięknie. Gdy się poznaliśmy, mówił pan, że urodził się w Nankinie. Jak to się stało, że znalazł się pan w Junnanie?

Dr Sun: I moi dziadkowie, i rodzice byli lekarzami zajmującymi się ziołolecznictwem. Prowadzili jeden z najstarszych i najbardziej szanowanych szpitali w mieście. Spore zarobki inwestowali w zakup ziemi rolnej. Z nadejściem komunistów świat stanął na głowie. Moja rodzina stała się obiektem prześladowań, bo należała do złej klasy wyzyskiwaczy. Skonfiskowano nam szpital i cały majątek. Rodzice byli znani ze swoich lekarskich umiejętności, dlatego miejscowi wyżsi urzędnicy komunistyczni uznali ich za przydatnych. Dzięki temu uniknęli stracenia. Niełatwo żyło się w rodzinie o tak mętnym politycznym zapleczu. W szkole nieustannie mnie nękano i zakazywano udziału w wielu szkolnych przedsięwzięciach.

W 1975 roku, gdy byłem w gimnazjum, zgłosiłem się na ochotnika i wyjechałem do Xishuangbanny na południowym krańcu Junnanu – tak daleko na południe, jak to tylko było możliwe. Pracowałem w państwowym gospodarstwie rolnym. Byłem najmłodszym robotnikiem, ale skłamałem na temat swego wieku. Chciałem uciec z Nankinu, uciec od mojej rodziny, zniknąć. […]

Sądziłem, że żyjąc tak daleko od miasta, zdołam uniknąć kampanii politycznych Mao. Myliłem się. Wszędzie było tak samo, tylko na wieś docierały one z mniej więcej dziesięcioletnim opóźnieniem. O ile w większych ośrodkach celem ataków politycznych przestali już być dawni właściciele ziemscy, a ich miejsce zajęli intelektualiści i urzędnicy rządowi, o tyle w mojej komunie kierownictwo wciąż organizowało wiece potępienia wymierzone w dawnych właścicieli. W dniu, w którym przyjechałem, poznałem młodego człowieka z ludu Dai. Wydawał się miły. Wspiął się nawet na drzewo jak małpa, by zerwać owoce dla przybyszów z miasta. Nie wiedzieliśmy, że jest synem bogatego właściciela ziemskiego, póki miejscowa milicja go nie pobiła. Często go bito.

d2hy2eq

(img|475012|center)

Wydaje mi się, że to tam zrodziły się moje rozczarowanie społeczeństwem i wątpliwości co do komunizmu. Im byłem starszy, tym bardziej stawałem się reakcjonistą. Zdałem sobie sprawę, że te wszystkie hasła polityczne – „Lud jest panem kraju”, „Partia jest zawsze wielka, wspaniała i ma rację” – są całkowicie bzdurne. Pewnego dnia w 1976 roku zbierałem banany, gdy głośniki zaczęły nadawać muzykę żałobną, a spiker powiedział ponurym tonem, że zmarł nasz wielki przywódca, przewodniczący Mao. Zaśmiałem się w duchu i pomyślałem, że codziennie skandowaliśmy: „Niech żyje, niech żyje”, a on sobie umiera jak zwykły człowiek. Co za nowina! Oczywiście nie dzieliłem się tymi uczuciami z nikim innym.

Później komuna przydzieliła mnie do pracy w ośrodku zdrowia. W 1977 roku, gdy w Chinach znów odbyły się egzaminy wstępne na uniwersytet, zdałem wszystkie testy i zapisałem się na Akademię Medyczną w Pekinie. Pięć lat później obroniłem dyplom i dostałem pracę w szpitalu związanym ze Szkołą Medyczną Suzhou koło Szanghaju. Zostałem chirurgiem na oddziale ratownictwa medycznego. Zajmowałem się wszelkiego rodzaju okropnymi przypadkami – pęknięte wątroby, wylewające się wnętrzności, poważne urazy głowy, oderwane kończyny. To tam doskonaliłem swoje umiejętności chirurgiczne. W 1988 roku awansowałem na kierownika, a w 1995 roku zostałem prodziekanem szkoły medycznej.

d2hy2eq

Liao: Był pan bardzo młody i miał przed sobą świetlaną przyszłość.

Sun: Podstawowym wymogiem stawianym chirurgowi na oddziale ratunkowym jest umiejętność postawienia szybkiej i właściwej diagnozy i natychmiastowego działania. Tam się nie da pogrywać. Jednak jako kierownik nie wykorzystywałem tych nabytych umiejętności. Działałem według innego zestawu reguł. Korzystając z kierowniczego stanowiska, wprowadziłem pewne reformy. Szkoła przydzieliła mi samochód santana, ale poprosiłem władze, by go sprzedały, a pieniądze przeznaczyły na szpital. Codziennie jeździłem do pracy rowerem. Zlikwidowałem tradycyjne wielkie przyjęcia dla personelu z okazji świąt i zakazałem wydawania publicznych pieniędzy na jedzenie i picie. Uszczelniłem także system zwrotu kosztów. Wszystkie te posunięcia naruszały interesy innych kierowników; nienawidzili mnie i spiskowali przeciwko mnie. To było denerwujące i przygnębiające.

Na początku lat dziewięćdziesiątych nasza szkoła zaprosiła kilku zagranicznych wykładowców i studentów, by prowadzili tu wykłady i uczyli się. To dzięki nim wpadła mi w ręce Biblia. W tym okresie zastanawiałem się nad swoim życiem. Praca zastępcy dziekana była dla mnie głęboko frustrująca. Biblia nauczyła mnie szacunku i miłości do Boga, dwóch ważnych cech, których Chińczykom brakowało. Zbyt wielu Chińczyków zrobi wszystko dla drobnych zysków materialnych, nie zwracając uwagi na moralność, etykę czy prawo. Jak to zmienić? Czy możemy polegać na partii komunistycznej? Czy możemy polegać na ustawach rządowych? Najwyraźniej nie.

We wrześniu 1990 roku wziąłem udział w sesji modlitewnej w akademiku zamieszkiwanym przez zagranicznych studentów. Wtedy modliłem się po raz pierwszy. Ujrzałem tam także kilku chińskich studentów. Zacząłem uczestniczyć w niedzielnych mszach w prywatnych domach i stopniowo wykształciłem w sobie zwyczaj cowieczornej modlitwy; rozważałem przed snem, co zrobiłem tego dnia i jak mogłem zrobić to lepiej. W zimie 1991 roku wyjechałem na urlop do Xishuangbanny. Przypadkiem było wtedy Boże Narodzenie. Podczas nabożeństwa świątecznego w domu pewnego chrześcijanina poczułem takie wzruszenie, jak nigdy przedtem. Pomógł mi misjonarz z Niemiec i zostałem ochrzczony.

d2hy2eq

Liao: Czy można było być równocześnie chrześcijaninem i urzędnikiem państwowym?

Sun: Czułem, że muszę dokonać wyboru, ale tego wyboru właściwie dokonano za mnie. Jeden ze studentów obecnych podczas mojej pierwszej sesji modlitewnej złożył na mnie donos. W 1997 roku przyszedł do mnie szef z formularzem podania o przyjęcie do partii komunistycznej. Powiedział, że wstępując do partii, zadam kłam „pogłoskom” o swoim związku z ruchem chrześcijańskim, że od wielu lat pracuję w służbie zdrowia i wyrobiłem sobie pozycję w kręgach medycznych, i że jest to drobne ustępstwo, które otworzy przede mną wiele drzwi.

Powiedziałem mu, że nie mogę wypełnić formularza. „To, co pan słyszał, to nie pogłoski. To prawda” – dodałem. Mój szef, wstrząśnięty, udał, że nie usłyszał, co powiedziałem. „Wierzę w Jezusa Chrystusa – wyjaśniłem. – Dokonałem już wyboru, i jest to jedyny wybór”. Był całkiem wytrącony z równowagi. „Jest pan komunistycznym urzędnikiem. Otrzymuje pan pensję i premię komunistycznego urzędnika, a wierzy pan w Jezusa Chrystusa. Po co panu Jezus? Czy zapewni panu jedzenie i ubranie?”. Spojrzałem mu w oczy i powiedziałem z rozmysłem: „Odchodzę. Muszę ratować swoją duszę”.

Szpital zwolnił mnie ze wszystkich obowiązków, musiałem też odejść ze szkoły medycznej. Wkrótce potem znalazłem zatrudnienie w szpitalu w Jinghongu w Xishuangbannie, ale nic z tego nie wyszło. Spróbowałem w Specjalnej Strefie Ekonomicznej Shenzhen, a w końcu wylądowałem w Tajlandii, gdzie pojechałem na północ, do pięknego miasta Chiang Mai. Przyjęto mnie na wolontariusza w szpitalu sponsorowanym przez międzynarodową organizację humanitarną i wysłano do biednego górskiego regionu w Birmie, nękanego przez wojnę, epidemie chorób i ubóstwo. Wszędzie rósł mak, a uzbrojeni partyzanci bardziej przypominali bandytów. Czasami słyszałem strzelaninę. „Szpital” składał się z kilku chat krytych słomą, stojących pośrodku lasu, ale pracowali w nim doskonale wykształceni lekarze, w znacznej części z Zachodu, którzy co jakiś czas się zmieniali.

d2hy2eq

Liao: Jak porozumiewał się pan z pacjentami i pozostałym personelem medycznym?

Sun: Wielu pacjentów mówiło po chińsku. Znam także trochę dai i angielski. Panowały tam trudne warunki, ale stosunki w pracy były niezwykle przyjacielskie. Wszyscy bardzo poważnie podchodziliśmy do naszej misji i nie widzieliśmy nic niezwykłego w tym, że czasami trzeba pracować całymi dniami bez przerwy. Wiele się nauczyłem podczas pracy w Birmie.

Wróciłem do Chin w 1999 roku. Miałem dużo pewności siebie i niewiele więcej. Siostrzeniec pomógł mi uzyskać pracę adiunkta w szkole medycznej na Uniwersytecie Junnańskim.

Liao: Przy pana doświadczeniu, dlaczego nie w dużym państwowym szpitalu?

Sun: Jestem chrześcijaninem. Uznałem, że to niemożliwe.

d2hy2eq

Liao: Jak wiara może stanowić przeszkodę w karierze zawodowej?

Sun: To nie chodzi o wiarę. Nie mogłem tam pracować z powodu sumienia. Powiedzmy, że przed panem siedzi pacjent wycieńczony chorobą, patrzy na pana i ma nadzieję, że go pan wyleczy. Jakie lekarstwo pan przepisze? Wielu lekarzy przepisze to samo, ale w bardzo różnych cenach. Ja przepisałbym coś, co jest najtańsze i najskuteczniejsze. Ale gdybym zawsze tak robił, apteka i szpital byłyby niezadowolone, ponieważ obniżałbym ich zyski, naruszałbym wygodny układ między firmami farmaceutycznymi a szpitalami. Gdy łamie się niejawne reguły i przynosi szkodę zbiorowym interesom szpitali i lekarzy, zostaje się wyrzutkiem.

Liao: W Chinach mówi się teraz: „Lekarze są jak rabusie, skorumpowani i pozbawieni skrupułów”.

Sun: Dokładnie tak. Zadaniem lekarza jest zdiagnozowanie choroby i leczenie jej w odpowiedni sposób. To powinno być tak łatwe jak zepchnięcie łodzi, która osiadła na mieliźnie, z powrotem na wodę. Nagrodą jest fakt, że pomogło się pacjentowi. Ale rzeczywistość w Chinach jest inna. Wizyta u lekarza, nawet przy drobnych dolegliwościach, kosztuje setki juanów. Zamiast przepisać serię antybiotyków czy tradycyjnych ziół, co kosztuje dziesięć czy dwadzieścia juanów, i to już z przyzwoitym zyskiem, szpitale chcą, by lekarze brali dziesięć razy tyle. To chciwość. A jako chrześcijanin muszę mówić moim pacjentom prawdę. Nie mogę kłamać, żeby wyciągnąć od nich więcej pieniędzy.

Liao: Został więc pan zmuszony do zostania „wędrownym lekarzem”.

Sun:Nikt mnie do niczego nie zmuszał. Pewnego dnia w kościele wpadłem na swego dawnego studenta. W pierwszej chwili go nie poznałem; na Uniwersytecie Junnańskim uczyłem bardzo wielu studentów. Powiedział mi, że dorastał w wiejskiej okolicy, w Jiaoxi w powiecie Luquan, który leży głęboko w górach nad rzeką Jinsha. Jego wieś znajduje się daleko, ale mieszkańcy chętnie witają przybyszów. Wszystkie wsie w okolicy przeszły na chrześcijaństwo. Mój student dodał, że w jego wsi mieszka kobieta, która umiera na nieuleczalną chorobę. Spytał, czy interesowałaby mnie wyprawa do chorej. Do niczego się nie zobowiązałem, ale następnego dnia pojawił się przed mymi drzwiami, więc z nim wyruszyłem. Cały dzień jechaliśmy dalekobieżnym autobusem.

(img|475013|center)

Chora kobieta okazała się żoną miejscowego pastora. Zbadałem ją. Miała raka piersi; guz był wielki jak jajo. Należało ją natychmiast operować. Pastor wyjaśnił, że zabierał żonę do różnych szpitali w stolicy prowincji, Kunmingu, ale za operację żądano tam ośmiu tysięcy juanów. Udał się do krewnych i pozostałych mieszkańców wsi, ale zdołał zgromadzić jedynie dwa tysiące juanów. Powiedziałem pastorowi, że zrobię to za darmo, że przeprowadzałem operacje bardziej skomplikowane niż ta, która jest tu potrzebna, i że musi mi zaufać. Spojrzał na mnie niedowierzająco, tak samo jak gromadzący się wokół nas wieśniacy. Nie jestem pewien, które z moich zapewnień wydało im się najbardziej niewiarygodne.

Chciałem zabrać kobietę z sobą do Kunmingu, by przeprowadzić zabieg w prawdziwej sali operacyjnej, ale odmówiła opuszczenia domu. Tego wieczoru, gdy ukląkłem i modliłem się, przypomniał mi się stary amerykański serial – grupa wesołych lekarzy przeprowadza operacje, opowiadając sobie dowcipy; przenośny szpital wojskowy, namioty na otwartym polu, wojna w Korei.

Liao: Na pewno mówi pan o serialu MAS*H. Widziałem kilka odcinków.

Sun: Tak. Poczułem się natchniony. Następnego dnia kupiłem kilka podstawowych narzędzi chirurgicznych, by uzupełnić te, które miałem ze sobą, i przeprowadziliśmy operację w jej sypialni. Sypiała na drewnianych deskach; nie potrzebowałem stołu. Trzeba było tylko wysprzątać pokój i mogliśmy tam to zrobić.

Liao: Czy ktoś panu pomagał?

Sun: Tak, inny pastor ze wsi. Był po sześćdziesiątce, taki dziadek. W pokoju było bardzo ciemno; nawet po otwarciu wszystkich okien wciąż panował głęboki mrok. Związałem razem cztery latarki i poprosiłem dziadka, by je trzymał jak lampę nad stołem operacyjnym. Był silny i zdrowy; stał tak wiele godzin bez ruchu, trzymając latarki. Usunąłem guz, co trwało dość długo, ale wcale nie czułem się zmęczony. Przepełniało mnie słodkie uczucie, że jestem tam z ubogimi wieśniakami i wykonuję Bożą pracę, choć nigdy nie sądziłem, że będę operować w takich warunkach.

Wiadomość o tej operacji rozeszła się lotem błyskawicy i zewsząd zaczęli ściągać wieśniacy proszący o pomoc. W końcu zostałem tam ponad tydzień, wliczając w to ośmiogodzinną pieszą wyprawę z Jiaoxi do Zhaji w powiecie Wuding. Nie było drogi. Wspinałem się na góry, przechodziłem rzeki. Zanim dotarliśmy na miejsce, moje buty niemal się rozpadły. Byłem dobrym piechurem, ale ta wyprawa okazała się najdłuższa i najtrudniejsza ze wszystkich, jakie kiedykolwiek przedsięwziąłem.

Liao: Znam tamte okolice. Miejscowi używają osłów do przewozu towarów, a te nieustannie ślizgają się i spadają w przepaście.

Sun: Po tej wspinaczce i wędrówce dobrze się wyspałem, a potem przeprowadziłem dwie operacje, jedną związaną z rakiem szyi, a drugą skóry. Obie przeszły gładko. Znalazłem swoją drogę i swoją misję. Powiat Yiliang w regionie Zhaotong należy do najbiedniejszych w Junnanie. Szczyty gór są nagie, ogołocone z drzew, a wsie rozproszone. Ludzie mieszkają w niskich, krytych strzechą domach z drzwiami jak wejścia do jaskiń – trzeba się pochylić, żeby wejść do środka. W jednej z odwiedzanych przeze mnie wsi ludzie ciągnęli wodę z dwóch studni – jednej dla zwierząt, drugiej dla ludzi. Gdy region dotknęła susza, musieli przynosić wodę z rzeki płynącej u stóp góry. Jeździłem tam kilkakrotnie w misjach medycznych. Czasami nie mieliśmy wody, żeby się umyć, i całymi dniami obywałem sę bez prysznica, a nawet bez mycia twarzy. Ale nie obchodziło mnie to.

Podczas jednej z tych wypraw spotkałem pewnego Yi, który z trudem się poruszał, wspierając na prymitywnej kuli. Na moje pytanie odpowiedział, że stracił część nogi w wypadku drogowym. Spytałem, czy mogę obejrzeć jego nogę, i skłoniłem go, żeby usiadł. Nie wiem, co za bydlak przeprowadził amputację, ale wyglądało to okropnie. Ten Yi nie miał połowy prawej nogi, a jego kość udowa wystawała jak nóż; otaczające ją ciało gniło, smród był straszny. Powiedziałem mu: „Muszę to naprawić albo pan umrze”.

Spojrzał na mnie, najpierw zdumiony, ale zrozumiał, co powiedziałem, i po policzkach spłynęły mu łzy. Jeśli miałem mu uratować życie, musiałem amputować resztę nogi. Wkrótce wokół mnie zebrał się tłum. Nikt nie wiedział, kim jestem, oprócz tego, że przybyłem z Kunmingu. Byli jednak ufni; pomogli mi zanieść mężczyznę do jego chaty i położyć na łóżku. Wyjąłem z torby narzędzia, wysterylizowałem je, zdezynfekowałem zakażony obszar, podałem narkozę i usunąłem zgangrenowaną tkankę.

(img|475044|center)

Wyszukałem naczynia krwionośne i je podszyłem, jak babcia, która przyszywa podeszwy butów, a potem rozpocząłem amputację. Sam proces nie kryje w sobie żadnej tajemnicy. Przypomina stolarstwo. Trzeba mieć piłę, dłuto, młotek i hebel. Nosiłem z sobą niewielką piłę o ostrych zębach. Kość udowa dorosłego człowieka jest dość twarda; nie tak twarda jak żelazo, ale twardsza niż drewno. Niełatwo jest odciąć człowiekowi nogę. Ramiona mi drętwiały od wibracji piły, tam i z powrotem, tam i z powrotem. Pot spływał mi po twarzy. Gdybyśmy byli w normalnym szpitalu, pomogłyby mi pielęgniarki, ale tu miałem jedynie niewyszkolonych wieśniaków, którzy po prostu stali, nie wiedząc, co robić. Wygładziłem i zaokrągliłem przeciętą kość młotkiem i dłutem, a potem zszyłem zdrową skórę i ciało.

Kiedy indziej udałem się do prefektury Rzeki Czerwonej, gdzie znajduje się sławna fabryka papierosów. Odwiedziłem leprozorium, by zoperować człowieka z zapaleniem wyrostka robaczkowego. Żaden lekarz w okolicy nie chciał się nim zająć. Jeden wysłał lekarstwa, ale nie zgodził się pójść na miejsce, by postawić diagnozę. Usunięcie wyrostka to nieskomplikowana operacja i bez wahania zaszedłem tam, by ją przeprowadzić, choć pacjenci na oddziale okazywali zdziwienie. „Ma pan jaja, żeby nas tu odwiedzać” – powiedzieli. Pacjentem był mężczyzna w średnim wieku; jego ręce i stopy wydawały się zdeformowane z powodu martwej i martwiejącej skóry. Był bardzo spokojny, nie skarżył się na ból. Przy operacji pomagała mi katolicka dziewczyna z prowincji Gansu. Wszystko poszło dobrze. To był prosty zabieg, przeprowadzony w znieczuleniu miejscowym. Założyliśmy mu szwy, pacjent skinął głową z podziękowaniem i powoli wrócił na swój oddział.

Skoro mówimy o trądzie… Pewnego dnia czekałem na autobus przy drodze koło Shimenkanu, gdy wśród drzew na wzgórzu dostrzegłem na wpół schowaną, krytą strzechą chatę. Sądząc, że być może mieszka tam pustelnik albo uczony, postanowiłem złożyć wizytę. Przewodnik był wystraszony i próbował mnie zatrzymać: „To dom dwojga trędowatych”. Zaciekawiony, poszedłem tam, ignorując ostrzeżenia. Zobaczyłem stare małżeństwo drzemiące na słońcu. Zbadałem ich i stwierdziłem, że żadne nie ma objawów trądu. Byli całkiem zdrowi.

Stary człowiek, Zhang Zhi-en, mieszkał dawniej w pobliskiej wsi. W latach siedemdziesiątych, wykopując zioła w górach, natknął się na węża, którego miejscowi nazywają wężem Ma. Zabił go motyką. Gdy opowiedział o tym innym wieśniakom, rozeszła się pogłoska, że zachorował na trąd. Według lokalnych ludowych wierzeń ludzie zapadają na trąd po spotkaniu w wężem Ma, którego nazwa brzmi podobnie do chińskiego słowa oznaczającego trąd. Mężczyznę zamknięto na lata w miejscowym sanatorium. Jego byłą żonę, także uważaną za trędowatą, spalono żywcem, gdy z powodu innej choroby nie mogła się podnieść z łóżka. Stara kobieta, którą zobaczyłem przed chatą, była drugą żoną tego człowieka. Prowadzili bardzo biedne życie. Nikt ich nie odwiedzał. Część domu się zawaliła, ale nie mieli jak tego naprawić. Skontaktowałem się z miejscowym kościołem i sam ofiarowałem dwa tysiące juanów na remont. Na dachu położyliśmy dachówki i teraz dom wygląda naprawdę ładnie. Kupiliśmy nawet kilka świń i kurcząt, by mogli je hodować. Życie tego
mężczyzny znacznie się poprawiło. Ludzie w kościele go akceptują. […]

Liao: Poznałem całkiem sporo pana uczniów.

Sun: W ciągu kilku ostatnich lat przeszkoliłem trzydziestu czy czterdziestu, dysponujemy teraz podstawową wiejską siecią lekarską. Choć dostęp do wykształconych, wykwalifikowanych lekarzy jest bardzo ważny, pilniejszą sprawą są ludzie w terenie, dysponujący podstawową wiedzą medyczną. Jeśli na wsi dochodzi do nagłego wypadku, lekarz nie dotrze szybko. Wieśniacy w tych górskich regionach prowadzą naprawdę ciężkie życie, są oddaleni o wiele godzin drogi od najbliższego miejskiego ośrodka, a nawet tam szpitale są źle wyposażone i mają nie najlepszy personel. Wszystko w porządku, jeśli ktoś jest zdrowy i dobrze się czuje, ale gdy wieśniaka dopadnie nagła choroba, ma problem. Wiele osób umiera co roku na skutek naprawdę drobnych chorób i uszkodzeń ciała.

Liao: Ale założenie i prowadzenie wiejskiej sieci medycznej to zadanie rządu.

Sun:Partia komunistyczna jest dogłębnie zepsuta; jak możemy liczyć na rząd? Wielką pomoc okazało kilka zagranicznych organizacji dobroczynnych, ale to akcja doraźna. Najczęściej musimy polegać na własnych zasobach. W 1999 roku porozumiałem się z organizacją dobroczynną w Singapurze. Przysłali trzech lekarzy, jednego ze Stanów Zjednoczonych, jednego z Hongkongu i jednego z Singapuru. Jeździliśmy po całym regionie. Wówczas to spotkaliśmy pewnego człowieka, również noszącego nazwisko Sun. Mieszka we wsi Dazhuji, w powiecie Zehei. Miał pewne wykształcenie medyczne i prowadził niedużą przychodnię, ale był bardzo zadłużony, a jego przychodnia stała na skraju bankructwa. Organizacja charytatywna zaoferowała pomoc finansową. Wydaje mi się jednak, że ważniejsze jeszcze okazało się to, iż daliśmy mu tak bardzo potrzebną pewność siebie. Powiedziałem mu: „Zagraniczna pomoc jest niewątpliwie dobra, ale nie można zawsze na niej polegać. Musi pan znaleźć sposób, by wykorzystać miejscowe środki. Najlepszym na to
sposobem jest zająć się chińskimi ziołami. Są łatwo dostępne w tym regionie”. Od lat pan Sun pomaga innym, zdołał też spłacić długi. Teraz całkiem dobrze mu się powodzi.

Liao: W pana domu w Kunmingu poznałem dwóch amerykańskich lekarzy chińskiego pochodzenia. Czy są pomocni?

Sun: Kilkakrotnie odbyli podróże w rejony wiejskie i chętnie wspomogli nas finansowo. Zobaczyli, jak to jest w odległych zakątkach Chin. Poradziłem im, żeby trzymali się z daleka od urzędników rządowych, wtedy ich pieniądze przyniosą korzyść bezpośrednio mieszkańcom wsi. Muszę przyznać, że nasza pomoc jest ograniczona. Wielokrotnie stajemy bezradni w obliczu ludzkiego cierpienia.

W odległej wsi Jiaoxi poznałem naczelnika wioski, który miał na szyi wielki guz. Na początku, gdy guz był niewielki, jakiś lekarz usiłował go usunąć, ale nie wyczyścił dokładnie rany, więc guz odrósł i robił się coraz większy. Gdy mi go pokazano, pokrywał już całe lewe ramię i tył głowy i był tak ciężki, że naczelnik nie potrafił utrzymać równowagi w pozycji stojącej. Był to rak węzłów chłonnych na takim etapie, że nie nadawał się już do operacji. Mogłem jedynie siedzieć z tym mężczyzną. Czytałem mu Biblię i powiedziałem: „Pana życie na ziemi ma kres, ale dla Boga jest nieskończone”. Pokiwał głową i uśmiechnął się. Trzymałem go za rękę i siedziałem obok niego w ciszy przez godzinę. Zmarł następnego dnia.

Raz zaprowadzono mnie do domu pięćdziesięciopięcioletniej kobiety. Z trudem łapała powietrze, bardzo cierpiała. Miała krwotok wewnętrzny, ale na jakiekolwiek leczenie było za późno. Poprosiłem o miskę z ciepłą wodą, umyłem jej twarz i rozczesałem włosy. Jako lekarz nic nie potrafiłem dla niej uczynić, ale jako człowiek mogłem jej przywrócić nieco godności. Siedziałem z nią, trzymałem za ręce. Oddychała ciężko, z bólem. Było mi bardzo smutno. Wyszeptałem: „Starsza siostro, wiem, że w tym życiu bardzo cierpiałaś. Nie bój się. To minie. Bramy niebios są przed tobą szeroko otwarte. Tam twoje cierpienia się skończą”. Łzy spłynęły jej po twarzy, jej ciało drgnęło kilkakrotnie i po paru minutach umarła. Szybko to poszło.

A teraz opowiem panu pogodniejszą historię. W lecie 2001 roku podróżowałem po regionie Jiaoxi i zatrzymałem się w pewnej wiosce. Była mniej więcej trzecia po południu. Odpoczywałem z godzinę, gdy miejscowy urzędnik spytał, czy nie odwiedziłbym pewnego bliskiego śmierci człowieka. Wymagało to dwuipółgodzinnej wędrówki błotnistą górską ścieżką. Kilka razy poślizgnąłem się i upadłem. Była już ósma, gdy dotarliśmy na miejsce. Pamiętam, że słońce zachodziło za wzgórzami. Ciemny, przykryty strzechą dom chorego otaczała chyba setka ludzi. Przy drzwiach stała czerwona trumna z otwartym wiekiem. Wyglądało to dość niesamowicie. Pacjent kaszlał krwią; wszędzie widniały czerwone plamy. Wydawał się umierający. Członkowie jego rodziny powiedzieli mi, że chory ma raka płuc, i pokazali mi jego prześwietlenie. Pacjent był całkiem przytomny. Zrobiłem mu zastrzyk, żeby zatrzymać krwawienie, i spytałem o historię jego choroby. Zbadanie go doprowadziło mnie do wniosku, że to nie rak, tylko gruźlica – także groźna. Nie miałem z
sobą żadnych lekarstw przeciwgruźliczych, dlatego następnego ranka z dwiema córkami chorego wyruszyłem do Kunmingu, dokąd dotarliśmy po południu. Odesłałem je do domu z lekarstwami i instrukcjami na temat właściwego ich przyjmowania. Gdy poszedłem tam trzy dni później, trumna sprzed drzwi zniknęła, a stan chorego się poprawiał. Wizyta kontrolna po trzech tygodniach potwierdziła, że szybko dochodzi do siebie.

Liao: Wędruje pan po terenach wiejskich, służąc ludziom. Z czego się pan utrzymuje? Czy bierze pan od ludzi pieniądze za leczenie?

Sun:Przez pierwsze dwa lata pewna organizacja kościelna w Stanach Zjednoczonych zapewniała mi wsparcie finansowe, bym mógł pracować charytatywnie. Zaprzyjaźniłem się blisko z młodą kobietą z tej organizacji. Potem jej szef zmienił zdanie i wstrzymał pomoc finansową. Ale pokładam ufność w Bogu. Nie mam dużych wydatków. Potrzebuję pieniędzy tylko na bilety autobusowe czy kolejowe. Gdy podróżuję od wsi do wsi, zatrzymuję się w domach lokalnych chłopów, którzy dają mi miskę ryżu z fasolą.

Liao: Nie jest to plan perspektywiczny.

Sun: Ludzie są naprawdę mili. Niektórzy chłopi nalegają, bym przyjął pieniądze za leczenie – dziesięć czy dwadzieścia juanów. Ci, którzy wymagają bardziej skomplikowanego leczenia, dają dwieście lub trzysta. Mam pewne kontakty, które pozwalają mi płacić za lekarstwa cenę hurtową, a pieniądze, które dostaję od chłopów, pokrywają te wydatki. W ciągu minionych dwóch lat kilku zagranicznych lekarzy usłyszało o mnie i zainteresowało się tym, co robię. Przysyłają lekarstwa, a dwaj amerykańscy lekarze chińskiego pochodzenia wynajęli w Kunmingu gabinet, z którego korzystają, gdy tu są; ja z kolei opiekuję się ich pacjentami, gdy przebywają w Stanach Zjednoczonych.

Liao: Kiedyś zatrzymałem się w ich biurze.

Sun:Może się tam pomieścić sześć osób. W dużych miastach jest dość lekarzy. Myślę, że spędzę tu resztę mego życia. Doskonale mi to odpowiada.

*

Epilog

W 2009 roku doktor Sun stał się przedmiotem uwagi władz Junnanu, które oskarżyły go o kierowanie się „ukrytymi motywami” w leczeniu za darmo i wkrótce zakazały mu praktykowania medycyny w tej prowincji. Gdy Liao opublikował historię doktora Suna na zagranicznym portalu chińskojęzycznym, pewien chiński kościół w Stanach Zjednoczonych zaprosił doktora, by przyjechał i opowiedział o swojej pracy. Doktor przybył do Stanów Zjednoczonych w 2009 roku, ale nie pozwolono mu wjechać z powrotem do Chin. Obecnie mieszka w Kalifornii, gdzie stara się udoskonalić znajomość angielskiego i szuka możliwości pracy misyjnej w Afryce.

*

O książce „Bóg jest czerwony” i autorze

"Bóg jest czerwony" - książka Liao Yiwu (na zdj.), laureata nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki z 2012 roku, opowiada o społeczności chrześcijan, który tworzą największą zorganizowaną wspólnotę religijną współczesnych Chin.

World Christian Database ocenia, że w Chinach mieszka około 70 mln praktykujących chrześcijan. W społeczeństwie ściśle kontrolowanym przez ateistyczny rząd to właśnie chrześcijaństwo jest największą zorganizowaną religią. Wyznawcy Chrystusa dotarli do Państwa Środka już w VII wieku, jednak głębiej ta religia zakorzeniła się w tym kraju dopiero w XIX wieku, za sprawą misjonarzy. Przed przejęciem władzy przez komunistów w 1949 roku liczba wyznawców sięgnęła siedmiuset tysięcy.

Pod rządami komunistów aż do śmierci Mao Zedonga w 1976 roku wielu chińskich chrześcijan doświadczyło prześladowań, trafiło do więzienia lub straciło życie - komuniści traktowali wszystkich wyznawców jako podejrzanych o szpiegostwo. W ostatnim okresie władze rozluźniły nieco kontrolę nad religią, a chrześcijaństwo przeżywa gwałtowny rozwój, mimo że partia komunistyczna stara się ograniczyć jego ekspansję.

(img|475046|center)

Liao Yiwu (na zdj.), wychowany pod rządami Mao, gdy praktyki religijne były zakazane, a komunizm uważano za narodowe wyznanie, sceptycznie odnosił się do wszelkich form kultu. Niewiele wiedział o chrześcijaństwie, które władze demonizowały jako sprowadzone przez zagranicznych imperialistów "opium dla ducha".

Chrześcijan poznał, gdy w 2004 roku ukrywał się w Junnanie przed agentami bezpieczeństwa, którzy zrobili nalot na jego syczuańskie mieszkanie, ponieważ przeprowadzał wywiady z członkami Falun Gong, zakazanego ruchu quasi-religijnego. Region, w którym pisarz się ukrywał, zamieszkują głównie chińskie mniejszości narodowe takie jak Miao czy Yi.

W tych enklawach etnicznych, do których nie dotarły niemal żadne przejawy nowoczesności, Liao napotkał żywą chrześcijańską społeczność, która rozwinęła się dzięki pracy zachodnich misjonarzy w końcu XIX i początkach XX wieku. Liao rozmawiał z chrześcijanami, był świadkiem ich nabożeństw i modlitw.

Okazuje się, że w tym regionie Chin ciągle żywa jest pamięć o "wysokich, blond lub rudych cudzoziemcach z wielkimi nosami", którzy ratowali wieśniaków podczas epidemii dżumy w Chinach na początku XX wieku. Misjonarze uczyli wieśniaków higieny, sposobów ochrony wody pitnej przed zanieczyszczeniem, zakładali szkoły i szpitale, ratowali dzieci porzucane przez rodziców zbyt biednych, aby je utrzymać. W osiemnastu zebranych w książce wywiadach Liao przedstawia chińskich chrześcijan, którzy mimo represji, pozostali wierni swojej religii.

Liao Yiwu urodził się w 1958 r. w Syczuanie. Jest poetą, prozaikiem, dziennikarzem i muzykiem. W 1989 roku po wydarzeniach na Placu Niebiańskiego Spokoju napisał poemat "Masakra", który szybko stał się bardzo popularny. Za to właśnie chińskie władze osadziły pisarza w więzieniu, gdzie przebywał w latach 1990-94. Gdy wyszedł na wolność nie mógł znaleźć żadnej pracy i utrzymywał się jako wędrowny grajek. Liao poznał w tym czasie oblicze Chin ukryte przed okiem Zachodu, znalazł się wśród przegranych, zagubionych, bezdomnych, tych, którym komunizm złamał życie, ale nie znaleźli też swojego miejsca w nowej chińskiej rzeczywistości rozwijającego się kraju.

Opowieści, które znalazły się w nagrodzonej w 2012 roku nagrodą im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki książce "Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych", autor zebrał w tym właśnie okresie. W 2010 roku pisarzowi udało się opuścić Chiny. Obecnie mieszka w Berlinie.

Książka "Bóg jest czerwony" Liao Yiwu ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne.

*

*Tłumaczenie książki: Barbara Gadomska. Wstęp, opracowanie i wybór powyższych fragmentów: Grzegorz Wysocki, WP.PL. *

d2hy2eq
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2hy2eq