Trwa ładowanie...
fragment
24-09-2011 21:22

Skrytobójca 2. Królewski skrytobójca

Skrytobójca 2. Królewski skrytobójcaŹródło: Inne
daactyu
daactyu

Przejrzysta noc pod lśniącymi gwiazdami. Silne zdrowe ciało, hasające po ośnieżonym zboczu. Biały puch osypywał się kaskadami z mijanych krzewów. Upolowaliśmy, zjedliśmy. Nasyceni pod każdym względem, szczęśliwi. Noc rześka i jasna, przyjemny chłód, skrzypiący śnieg. Nikt nas nie więził, nikt nie bił. Razem znaliśmy pełnię wolności. W jednym miejscu wartki strumień prawie nigdy nie zamarzał. Chłeptaliśmy lodowatą wodę. Ślepun otrząsnął nas od czubka nosa po czubek ogona, wciągnął powietrze przez nos.
„Nadchodzi świt".
„Wiem. Nie chcę o tym myśleć. Świtem sny się kończą, wraca rzeczywistość".
„Musisz iść ze mną".
„Ślepunie, przecież jestem z tobą".
„Nie tak. Musisz iść ze mną całkiem. Nie wracać. Puścić".
Już mi to mówił wcześniej, przynajmniej dwadzieścia razy. Naciskał. Ponaglał. Bardzo mnie dziwiła ta konsekwencja, tak do niego niepodobna, gdy nie miała nic wspólnego zjedzeniem. Bez wątpienia działał pod wpływem Brusa.
Nie pojmowałem, czego ode mnie chce.
Ciągle od nowa tłumaczyłem mu, że jestem w zamknięciu, moje ciało zostało uwięzione w klatce. Myślą mogłem podążać za nim, ale nie potrafiłem spełnić jego żądania.
Zbierał resztki cierpliwości.
„Musisz iść ze mną, teraz. Na cały czas. Zanim przyjdą cię obudzić".
„Nie mogę. Moje ciało jest zamknięte w klatce".
„Zostaw je! – wściekł się. – Puść!"
„Co takiego?"
„Zostaw, puść je, chodź ze mną".
„Czy to znaczy, że mam umrzeć? Zjeść truciznę?"
„Tylko jeśli musisz. Ale teraz, szybko, zanim jeszcze cię skrzywdzą. Puść i chodź ze mną. Puść. Raz już tak zrobiłeś, pamiętasz?"
Ponieważ dużo wysiłku wkładałem w zrozumienie jego intencji, skupiałem się na łączącej nas więzi. Przez nią przedzierała się udręka mojego ciała. Gdzieś tam leżałem zesztywniały z zimna i cierpiący. Gdzieś tam każdy oddech rezonował bólem w żebrach. Oderwałem się, wróciłem do silnego zdrowego ciała wilka.
„No właśnie, tak. Po prostu zostaw. Teraz. Puść. Zwyczajnie puść".
Nagle pojąłem, czego ode mnie chciał. Nie bardzo wiedziałem, jak to zrobić, i nie byłem pewien, czy potrafię. Kiedyś, tak, przypominałem sobie, zostawiłem swoje ciało pod jego opieką. Później obudziłem się u boku Sikorki. Niestety, nie byłem pewien, jak tego dokonałem. Wilk strzegł mego ciała, a ja odszedłem dokądś, sam nie wiem dokąd. Tym razem żądał, abym wyrwał siebie. Przeciął więzy łączące ciało i duszę. Nawet gdybym odkrył, jak to uczynić, nie byłem pewien, czy chcę.
„Połóż się i umrzyj..." – powiedział mi przecież Brus.
„No właśnie. Umrzyj, jeśli musisz, ale chodź ze mną".
Podjąłem nagłą decyzję. Zaufać. Zaufać Brusowi, zaufać wilkowi. Co miałem do stracenia?
Wziąłem głęboki oddech, balansowałem jak przed skokiem w zimną wodę.
„Nie, nie. Po prostu zostaw".
„Dobrze, dobrze".
Rozglądałem się w sobie, szukając, co mnie więzi w ciele. Wydłużyłem oddech, chciałem zwolnić bicie serca. Zapomnieć o bólu, chłodzie, zesztywnieniu. Zapadłem daleko, głęboko w siebie.
„Nie! Nie! – zawył Ślepun rozpaczliwie. – Do mnie! Chodź do mnie, zostaw to, chodź do mnie!"
Usłyszałem kroki, szmer głosów. Przeszedł mnie dreszcz strachu, mimowolnie owinąłem się mocniej płaszczem księcia Krzepkiego. Uchyliłem jedno oko. Ujrzałem tę samą mroczną celę, to samo zakratowane okienko. W głębi mnie przyczaił się głęboki mroźny ból, coś bardziej zdradliwego niż głód. Nie złamali mi żadnej kości, ale coś uszkodzili. Na pewno.
„Wróciłeś do klatki! – krzyknął Ślepun. – Wychodź! Zostaw ciało i chodź do mnie!"
„Za późno – szepnąłem. – Uciekaj. Nie chcę tego z tobą dzielić". „Nie jesteśmy stadem?" – Desperacja rozpaczliwa jak wilcze wycie. Już byli przed progiem, otworzyli drzwi. Strach ścisnął mnie za gardło. Niewiele brakowało, bym podniósł rękaw do ust i przeżuł bryłkę ukrytą w sekretnej kieszonce. Zamiast tego ścisnąłem w dłoni zwitek pergaminu.
Ten sam człowiek z pochodnią, ci sami dwaj strażnicy. Ta sama komenda.
– Wstawaj.
Odsunąłem płaszcz. W jednym z żołnierzy pozostała jeszcze odrobina człowieczeństwa, bo pobladł na mój widok. Na pozostałych nie znać było wrażenia. Poruszałem się zbyt wolno jak na ich potrzeby, więc któryś chwycił mnie za ramię i poderwał na nogi. Krzyknąłem z bólu, nie zdołałem się opanować. I zaraz zadrżałem ze strachu. Jeśli nie potrafiłem zdusić krzyku, jakim sposobem miałem się oprzeć Stanowczemu? Wyprowadzili mnie z celi, powiedli korytarzem. Trudno właściwie powiedzieć, że szedłem. Posiniaczone ciało zesztywniało przez noc. W czasie bicia otworzyły mi się rany od miecza na ramieniu oraz na udzie, wraz z nimi wrócił ból. Ból był dla mnie teraz niczym samo powietrze. Nie opuszczał mnie ani na chwilę. Na środku dawnej wartowni ktoś mnie popchnął, upadłem. Leżałem na boku. Nie widziałem powodu, by wstawać. Nie miałem już dumy. Lepiej niech myślą, że nie mogę ustać na nogach. Miałem przed sobą ważne zadanie. Wolno, pracowicie zebrałem siły, skupiłem się i zacząłem wznosić mury obronne mego umysłu. Wyżej i
wyżej, przez mgłę cierpienia, umacniałem ściany Mocy, ukrywałem się za nimi. One były najważniejsze – one, nie moje ciało. Zaczęli wchodzić żołnierze, ustawili się wokół mnie pod ścianami. Rozmawiali przyciszonymi głosami, czekali. Ledwie ich zauważyłem. Mój świat to były mury obronne i ból.

Zazgrzytały zawiasy, powiało od otwartych drzwi. Pojawił się książę Władczy. Stanowczy kroczył za nim, beztrosko promieniując energią Mocy. Wyczuwałem go wyjątkowo jasno. Był groźny. Książę Władczy sądził, że przekształcił go w posłuszne narzędzie, nie spodziewał się niebezpieczeństwa.
Usiadł w fotelu. Ktoś przyniósł mu podręczny stolik. Słyszałem otwieranie butelki, zapach nalewanego wina. Ból wyostrzył mi zmysły. Książę wypił. Wzbroniłem sobie myśleć, jak bardzo byłem spragniony.
– Och, spójrz na niego. Nie sądzisz, że posunęliśmy się za daleko? – Nutka rozbawienia w głosie księcia Władczego zdradziła mi, że wypijał już nie pierwszy kielich dzisiejszego dnia. A może wąchał dym? Tak wcześnie? Wilk powiedział: „Świt". Książę Władczy nigdy by nie wstał o świcie... Coś było nie tak z moim wyczuciem czasu.
Stanowczy zbliżył się wolno. Nawet nie próbowałem spojrzeć mu w twarz. Oszczędzałem siły. Kopnął mnie, powietrze uszło mi z płuc. Niemal w tej samej chwili zaatakował Mocą. Tutaj przynajmniej mu się oparłem. Wrócił do księcia.
– Wasza wysokość, jego ciało wytrzyma już niewiele, można mu tylko wyrządzić szkody, które będzie widać nawet po upływie miesiąca. W umyśle, niestety, nadal stawia opór. Zadawanie bólu może otępić, ale nie musi się łączyć z osłabieniem Mocy. Nie sądzę, żeby się dało go złamać w ten sposób.
– Nie pytałem cię o zdanie! – rzucił ostro książę Władczy. Usiadł wygodniej. – Za długo to trwa. Książęta zaczynają się niecierpliwić. Musi się złamać dzisiaj. Mówiłeś, że jego ciało wytrzyma już niewiele? – zapytał melancholijnie. – Co byś w takim razie zaproponował?
– Zostaw go, królu, ze mną sam na sam. Dam ci, czego pragniesz.
– Nie. – Odmowa nie dopuszczała dyskusji. – Dobrze wiem, czego ty od niego chcesz. Dla ciebie jest źródłem tryskającym Mocą, chętnie byś je osuszył. Może na koniec coś ci się dostanie, ale jeszcze nie teraz. Chcę, żeby stanął przed Radą Królestwa i przyznał się do zdrady. Nie koniec na tym. Chcę, żeby pełzał u moich stóp i błagał o litość. Ma oskarżyć wszystkich, którzy mi się przeciwstawili. Nikt nie zwątpi, jeśli to on nazwie ich zdrajcami. Niech obwini córkę księcia Krzepkiego na jego oczach, niech cały dwór usłyszy, że księżna Cierpliwa, która tak głośno domaga się sprawiedliwości, sprzeniewierzyła się koronie. A potem ta... Sikorka.
Serce we mnie zadrżało.
– Nie znalazłem jej jeszcze, mój królu – wtrącił Stanowczy.
– Cicho! – zagrzmiał książę Władczy. Prawie jakbym słyszał króla Roztropnego. – Po co mu dajesz nadzieję? Nie musisz jej odnaleźć, żeby mógł ją obwinić o zdradę. Dziewczynę odszukamy przy sposobności. Bękart będzie umierał ze świadomością, że ona wkrótce rajdzie w jego ślady, skazana słowami, które wyszły z jego własnych ust. Przetrząsnę Kozią Twierdzę od lochów po dachy najwyższych wież i uwolnię od sprzeniewierców! – Podniósł kubek w toaście za samego siebie, pociągnął długi łyk.
„Zupełnie jakbym słyszał królową Skwapliwą, kiedy była pod działaniem wina albo dymu" – pomyślałem.
W połowie pyszałek, w połowie tchórz. Zawsze będzie się bał każdego, kto nie jest od niego całkowicie zależny. A potem także i tych, nawet jeszcze bardziej.
Odstawił kielich.
– Dobrze. No, zaczynamy. Andrus, postaw go.
Andrus dobrze znał swoją pracę, lecz jej nie lubił. Nie był delikatny, ale i nie przesadnie brutalny. Stanął za mną, chwycił mnie za ramiona. Nie pobierał nauk u Czernidła. Mogłem mu głową złamać nos i wybić kilka zębów. Bolałoby mnie to tylko odrobinę mniej, niż gdybym nią wyrżnął o kamienną posadzkę. Stałem spokojnie, rękoma osłoniłem brzuch. Odsuwałem od siebie ból, zbierałem siły. Wreszcie podniosłem wzrok na księcia Władczego. Przesunąłem językiem po zębach, oddzieliłem od nich wargi.
– Zabiłeś własnego ojca – powiedziałem.

Książę Władczy zesztywniał. Trzymający mnie żołnierz napiął mięśnie. Zwisałem w jego uścisku, zmuszałem go, żeby mnie dźwigał.
– Prawy i Pogodna uczynili to na twój rozkaz – rzekłem spokojnie. Książę Władczy wstał.
– Zdążyliśmy jednak jeszcze sięgnąć Mocą ku księciu Szczeremu – odezwałem się głośniej. – On wie o wszystkim. – Książę zbliżał się do mnie, Stanowczy tuż za nim. Przeniosłem spojrzenie na niepozornego członka kręgu Mocy. – O tobie także wie. Wie o wszystkim.
Strażnik przytrzymał mnie mocniej, książę Władczy wymierzył mi siarczysty policzek. Jeden. Drugi. Popłynęła krew z rozciętej skóry. Książę zwinął dłoń w pięść. Przygotowałem się, skoncentrowałem, skupiłem.
– Uwaga! – wrzasnął Stanowczy, rzucił się na księcia.
Za bardzo się starałem. Mocą wyczuł moje zamierzenia. W tej samej chwili wyrwałem się strażnikowi, zrobiłem unik. Jedną ręką chwyciłem uzurpatora za kark, przygiąłem do drugiej, w której trzymałem rozgnieciony papierek z proszkiem. Zamierzałem mu go rozetrzeć na ustach i nosie, miałem nadzieję, że zdołam go zabić. Stanowczy udaremnił moje plany. Wyrwał mi księcia z drętwego uchwytu spuchniętych palców, odepchnął. Kiedy trafił mnie ramieniem w klatkę piersiową, sięgnąłem do jego twarzy. Wtarłem papier i biały proszek w usta, w nos i w oczy. Trucizna wzbiła się leciutką chmurką między nami. Stanowczy, zaskoczony goryczą, gwałtownie wciągnął powietrze, a potem obaj znaleźliśmy się na ziemi.
Bardzo chciałem stracić przytomność, ale chwija wytchnienia nie była mi dana. Żołdacy bili mnie, kopali, dusili, a książę Władczy krzyczał rozszalały:
– Nie zabijać go! Nie zabijać!
Wreszcie ktoś zwrócił na niego uwagę. Zeszli ze mnie, wyciągnęli spode mnie Stanowczego. Słyszałem wszystko, ale nie widziałem nic. Krew zalała mi oczy, mieszała się ze łzami. Zaprzepaściłem ostatnią szansę. Nie zabiłem nawet Stanowczego. Będzie chorował przez kilka dni, ale zapewne nie umrze. Dochodził mnie szmer głosów.
– Zabierzcie go do medyka – rozkazał książę Władczy. – Może będzie wiedział, co mu jest. Kopnął go któryś w głowę?
Sądziłem, że mówi o mnie, póki nie usłyszałem, jak wynoszą Stanowczego. Więc albo udało mi się wmusić w niego więcej trucizny, niż przypuszczałem, albo ktoś rzeczywiście kopnął go w głowę. Może w tamtej chwili, gdy głęboko wciągnął powietrze, proszek dostał mu się do płuc. Nie miałem pojęcia, co trucizna mogła zdziałać w takim przypadku. Nacisk Mocy słabł, a ja odczułem ulgę tak wielką, że porównywalną z ustaniem bólu. Ostrożnie opuściłem tarczę. Pozbyłem się wielkiego ciężaru. I jeszcze jedno przyjemne doznanie: przebłysk – oni nie wiedzieli. Nikt nie zauważył papieru ani proszku, dla nich wszystko stało się zbyt szybko. Może nawet nie pomyślą o truciźnie, aż będzie dla niego za późno.
– Bękart też martwy? – książę Władczy był wściekły. – Jeśli tak, przysięgam, powywieszam was bez wyjątku!
Jakiś żołnierz się nade mną nachylił, poszukał pulsu na szyi.
– Żyje – burknął.
Któregoś dnia książę Władczy dowie się, że nie należy straszyć własnej drużyny. Miałem nadzieję, że nauczy się tego dzięki strzale w plecach.
Ktoś wylał na mnie wiadro wody. Wrócił ostry ból, na granicy szaleństwa. Uchyliłem jedno oko. Dojrzałem krew na podłodze. Jeśli cała należała do mnie, było ze mną źle. W zamroczeniu próbowałem wymyślić, do kogo innego mogłaby należeć. Mój mózg nie pracował najlepiej. Czas mijał skokami. Książę Władczy stał nade mną, wściekły i potargany, a zaraz potem siedział w fotelu. Raz tu, raz tam. Światło, ciemność, a potem znowu światło. Ktoś przykląkł obok mnie, zbadał z wprawą. Brus? Nie. On był tylko dawnym snem. Ten człowiek miał niebieskie oczy i mówił z nosowym akcentem mieszkańca Księstwa Trzody.
– Stracił dużo krwi, królu Władczy. – Przycisnął mi łuk brwiowy. Do porozbijanych ust przytknął kubek z rozrzedzonym winem. Zakrztusiłem się. – Widzisz, wasza wysokość, żyje. Dzisiaj lepiej dać mu spokój. Wątpię, czy zdoła odpowiadać na pytania. Będzie mdlał. – Chłodna profesjonalna ocena. Położył mnie z powrotem na podłodze i odszedł.
Bolesny kurcz. Nadchodził atak. Całe szczęście, że nie było tu Stanowczego. W czasie napadu choroby wątpliwe, bym zdołał podtrzymywać mury obronne.
– Zabierzcie go. – Książę Władczy był zdegustowany i rozczarowany. – Tracę czas. – Nogi fotela zaskrobały o podłogę. Usłyszałem kroki; książę opuścił wartownię.
Ktoś chwycił mnie za koszulę pod szyją, poderwał na nogi. Nie mogłem już nawet krzyczeć z bólu.
– Głupi gówniarz – usłyszałem. – Nie waż się umierać. Nie będę za ciebie brał chłosty.
– Nastrasz go, Werdykt – dotarł do mnie drwiący głos. – Będzie się bał, że jak umrze, to zrobisz mu kuku.
– Zamknij się. Też będziesz miał plecy odarte ze skóry. Pomóż go wynieść, trzeba tu jeszcze posprzątać.


Cela. Gołe ściany. Zostawili mnie na podłodze, nogami w stronę drzwi. Uznałem, że to nie w porządku, skoro już i tak mnie nieśli taki kawał drogi. Teraz musiałem się odwrócić, żeby zobaczyć, czy mam wodę.
Nie. To zbyt męczące.
„Teraz przyjdziesz?"
„Chciałbym, Ślepunie, ale nie wiem jak".


„Odmieńcu. Odmieńcu! Bracie mój! Odmieńcu".
„Co takiego?"
„Tak długo byłeś uciszony. Idziesz?"
„Uciszony...?"
„Tak. Myślałem, że umarłeś. Nie mogłem cię znaleźć".
„Pewnie miałem atak. Nie wiedziałem. Już jestem, Ślepunie. Już jestem".
„No to chodź. Pośpiesz się, zanim umrzesz".
„Chwileczkę. Muszę się zastanowić".
Wiedziałem, że muszę mu odmówić, ale dlaczego? Nie mogłem sobie przypomnieć. Nazwał mnie Odmieńcem. Mój wilk nazwał mnie Odmieńcem, błazen oraz Cierń – Katalizatorem. No dobrze. Czas odmienić plany księcia Władczego. Skoro będę martwy, nie zdoła mnie złamać. Zejdę z tego świata sam. Nie pociągnę za sobą innych. Miałem nadzieję, że książęta zażądają pokazania mojego ciała.

daactyu

Długo trwało, nim przesunąłem rękę z podłogi na pierś. Wargi miałem porozcinane i spuchnięte, zęby obluzowane, dziąsła obolałe. Wsadziłem do ust fragment rękawa, wyszukałem bryłkę zawiniętą w listek. Zgryzłem ją mimo bólu, zacząłem ssać. Po chwili poczułem smak karime. Dosyć przyjemny. Trochę cierpki. Kiedy zioło znieczuliło mi usta, zacząłem bardziej intensywnie przeżuwać rękaw. Zupełnie niepotrzebnie starałem się uważać na kolec jeżozwierza. Nie chciałem go sobie wbić w wargę.
„To naprawdę boli" – ostrzegł mnie wilk.
„Wiem, Ślepunie".
„Chodź".
„Próbuję. Daj mi chwilę".
Jak się zostawia własne ciało? Próbowałem myśleć o sobie tylko jako o Ślepunie. Doskonały węch. Leżąc na boku, pracowicie wygryzałem spomiędzy palców bryłkę zmarzniętego śniegu. Czułem jego smak i smak własnej łapy. Przygryzałem ją i oblizywałem. Podniosłem wzrok. Zapadał wieczór. Wkrótce najlepszy czas na polowanie. Wstałem, otrząsnąłem się cały.
„Właśnie tak". – Ślepun dodawał mi odwagi.
Ciągle jednak był strach, ta krucha świadomość sztywnego cierpiącego ciała na zimnej kamiennej podłodze. Sama myśl o nim nadawała mu realny kształt. Przebiegł je dreszcz, wstrząsnął kośćmi, zaszczekał zębami. Następny atak. Tym razem wyjątkowo silny.
I nagle wszystko stało się łatwe. Zostawić tamto ciało dla tego. I tak już do niczego się nie nadawało, w dodatku zamknięte w klatce. Nie było sensu się go trzymać. Nie było sensu w ogóle być człowiekiem.
„Jestem".
„Wiem. Chodźmy na łowy".
Ruszyliśmy.

33
WILCZE DNI

Być sobą fest łatwo. Należy przestać myśleć, co zamierza się zrobić. Potem przestać myśleć, co się zrobiło. Następnie przestać myśleć, że przestało się myśleć. Wówczas odnajduje się teraźniejszość, czas rozciągnięty w wieczności i jedyny. Tam. w tamtym miejscu, ma się nareszcie czas być sobą.


Jest jakaś doskonałość w życiu, gdy tylko polujesz, jesz i śpisz. W końcu naprawdę niczego więcej ci nie trzeba. Biegaliśmy samotnie, my, jeden wilk, i niczego nam nie brakowało. Bywało, że zadowalaliśmy się królikiem, bywało, że nie żałowaliśmy krukom resztek sarny. Niekiedy przypominał nam się inny czas, inne życie. Wtedy zastanawialiśmy się, dlaczego był taki ważny. Jeśli nie byliśmy głodni, nie zabijaliśmy, a gdy nie udało się zabić, byliśmy głodni. Zmrok i świt to najlepszy czas na łowy, a inne pory są dobre na spanie. Poza tym czas nie miał znaczenia. Życie wilka, podobnie jak psa, trwa krócej niż człowieka, jeśli je mierzyć liczbą dni oraz pór roku, ale po dwóch latach szczeniak jest dorosły, silny i umie wszystko, czego mu trzeba, żeby być myśliwym, obrońcą lub przewodnikiem. Płomień jego życia pali się krócej, ale intensywniej niż człowieczego żywota. Trzeba mu ledwie dziesiątka lat na to, na co człowiek zużywa pięć lub sześć razy więcej. Rok dla psa jest jak dekada dla człowieka. Nie brakuje czasu
temu, kto zawsze żyje w teraźniejszości.
Tak więc rozróżnialiśmy noce i dni, głód i uczucie sytości. Beztroską radość i niespodzianki. Złapać mysz, podrzucić ją wysoko, mlasnąć, schrupać. Jak dobrze. Wystraszyć królika, ścigać go, gdy kluczy i zatacza koła, nagłe wydłużyć krok i dopaść go w fontannie śniegu i futra. Jedno potrząśnięcie łamie mu kark, potem leniwa uczta, rozedrzeć mu żołądek, trącać nosem ciepłe wnętrzności, potem jeść soczyste mięso, chrupać kostki żeber. Ociężałość z przejedzenia i sen. Pobudka, znowu polowanie. Zagonić łanię na zmarzniętą taflę sadzawki. Wiedzieliśmy, że nie uda nam się dopaść tej zdobyczy, ale cieszyliśmy się radością polowania. Ona wchodzi na lód, a my zataczamy koła, jeszcze i jeszcze, i jeszcze, bez końca, a jej ślizgają się racice i w końcu decyduje się uciekać, ale jest zbyt zmęczona, nie umknie przed naszymi zębami, tniemy po ścięgnach, kły tak blisko gardzieli. Żremy do przesytu. Sztorm, który zacina deszczem ze śniegiem, zapędza nas do nory. Śpimy z nosem przy ogonie, na zewnątrz hula wiatr. Budzi nas
światło połyskujące przez warstwę białego puchu. Kopiemy, oto jasny dzień zimowy, który lada moment zgaśnie. Na łani zostało jeszcze mięso, zmrożone, krwiste i słodkie, wystarczy wyciągnąć spod śniegu. Cóż może być piękniejszego od świadomości, że czeka na ciebie doskonałe mięso? „Chodź".
Zatrzymujemy się. Nie. Mięso czeka. Ruszamy kłusem.
„Chodź do mnie. Chodź. Mam dla ciebie mięso".
Mamy mięso. Znacznie bliżej.
„Ślepunie! Odmieńcu! Serce Stada was wzywa".
Znowu się zatrzymujemy. Drżymy. To nieprzyjemne. A kim jest dla nas Serce Stada? Nie jest stadem. Mięso mamy bliżej. Postanowione. Ruszamy nad brzeg stawu. Tutaj. Gdzieś tutaj. Kopiemy. Jest. Przyleciały kruki, czekają, aż skończymy.
„Ślepunie! Odmieńcu! Chodź do mnie. Chodź. Wkrótce będzie za późno".
Mięso jest zmrożone, chrupie w zębach. Jeden kruk zlatuje z drzewa, ląduje na śniegu, niedaleko. Hop, hop, podskakuje. Przekrzywia łebek. Dla zabawy skaczemy na niego, zrywa się do lotu. Całe mięso nasze. Starczy na długo.
„Chodź. Proszę. Chodź. Proszę. Chodź szybko, chodź teraz. Wracaj do nas. Jesteś potrzebny. Chodź. Chodź!"
Nie odszedł. Kładziemy uszy po sobie, ale ciągle go słyszymy.
„Chodź, chodź, chodź!"
Niszczy radość jedzenia tym upartym skamleniem. Dosyć. Wystarczy na razie, jesteśmy syci. Pójo"ziemy, niech wreszcie zamilknie.
„Dobrze. Tak dobrze. Chodź do mnie, chodź do mnie".
Idziemy, biegniemy w zapadających ciemnościach. Nagle królik. Staje słupka, rzuca się do ucieczki. Czy...? Nie. Brzuch jest pełen. Biegniemy dalej. Przecinamy ścieżkę człowieka – nagą pustą przestrzeń pod nocnym niebem. Przekraczamy ją spiesznie, biegniemy poboczem w cieniu drzew.
„Chodź do mnie. Chodź. Ślepunie, Odmieńcu, wzywam cię! Chodź do mnie".
Las się kończy. Przed nami nagie zbocze, dalej płaska przestrzeń, bez żadnej osłony. Zbyt otwarta. Na skrzypiącym śniegu nie ma żadnych śladów, ale u stóp wzgórza są ludzie. Dwóch. Serce Stada robi dół, a ten drugi patrzy. Serce Stada kopie szybko, z całych sił. Jego oddech unosi się mgiełką. Ten drugi ma światło, za jasne, nie sposób na nie patrzeć. Serce Stada przestaje kopać. Podnosi na nas wzrok.
„Chodź – mówi. – Chodź".
Czarna ziemia, zmarznięte grudki na czystym śniegu. On wskakuje do dziury z głuchym odgłosem, jaki wydaje jeleń walący rogami w drzewo. Kuca, używa narzędzia, które łupie i drze. Siadamy, ogon wyciągnięty sztywno po ziemi. Co to ma wspólnego z nami? Jesteśmy najedzeni, moglibyśmy teraz spać. Nagle patrzy na nas. „Zaczekaj. Jeszcze chwilę. Zaczekaj".
Warczy coś do tego drugiego, tamten opuszcza światło do dziury. Serce Stada się pochyla, ten drugi mu pomaga. Coś wyciągają. Woń tego czegoś jeży nam sierść na karku. Odwracamy się, rzucamy do ucieczki, zawracamy, nie możemy odejść. Tu jest strach, niebezpieczeństwo, groźba bólu, samotności, końca.
„Chodź. Chodź do nas, chodź tutaj. Teraz jesteś potrzebny, nadszedł czas".
Nie nadszedł. Czas jest zawsze, jest wszędzie. Potrzebujesz nas, ale może my nie chcemy być potrzebni. Mamy mięso i ciepłe miejsce do spania, i nawet mięso na następny raz. Pełny żołądek i przytulna nora, czego więcej nam trzeba? Podejdziemy bliżej. Powąchamy to coś, zobaczymy, co to jest. Przeraża, a nęci. Brzuch przy ziemi, ogon nisko, ześlizgujemy się po zboczu. Serce Stada siedzi na śniegu i trzyma to coś. Drugiemu gestem kazał odejść, i tamten się cofa, cofa, cofa, zabierając ze sobą bolesne światło. Bliżej. Zbocze jest za nami, nagie, niebezpieczne. Daleko do schronienia, jeśli coś nas przestraszy. Nic się nie porusza. Jest tylko Serce Stada i to coś, co trzyma. Cuchnie starą krwią. On to otrząsa, jakby się troskał o kawałek mięsa. Potem to przeciera, przesuwa rękami, jakby suka zębami iskała szczeniaka. Znamy zapach tego czegoś. Podchodzimy bliżej. Bliżej. Na odległość jednego susa.
„Czego chcesz?" – pytamy go.
„Wróć".
„Przyszliśmy".
„Wróć, Odmieńcu. – Jest uparty. – Wróć tutaj". – Przesuwa ramię, podnosi dłoń. Pokazuje nam głowę opartą na swoim ramieniu. Odwraca tę głowę, pokazuje nam twarz. Nie znamy.
„Cuchnie. To mięso jest zepsute. Nie chcemy takiego. Mamy lepsze przy stawie".
„Chodź tutaj. Chodź bliżej".
To nie jest dobry pomysł. Nie podejdziemy bliżej. Patrzy na nas, przyszpila wzrokiem. Przysuwa się bliżej, to coś bierze ze sobą. Bezwładne w jego ramionach.
„Spokojnie. Spokojnie, Odmieńcu. Chodź bliżej".
W gardzieli rodzi nam się warkot, ale on nie odwraca wzroku. Kulimy się, ogon pod brzuchem, chcemy odejść, ale on jest silny. Bierze to coś za rękę i kładzie nam tę dłoń na łbie. Żebyśmy się nie ruszali, chwyta nas za sierść na karku.
„Wróć. Musisz wrócić".
Kulimy się mocniej, wbijamy pazury w zaśnieżoną ziemię. Garbiąc grzbiet próbujemy się wycofać, choć o jeden krok. On ciągle trzyma za kark. Zbieramy siły, żeby się wyrwać i uciec.
„Pozwól mu odejść, Ślepunie. On nie jest twój". – Cień groźby. Serce Stada mierzy nas ciężkim spojrzeniem.
„Twój także nie" – odrzekł Ślepun.
„Czyj więc jestem?"
Moment niepewności, balansowania na krawędzi dwóch światów, dwóch rzeczywistości, dwóch ciał. Potem wilk zawraca i umyka z podkulonym ogonem, pędzi po śniegu, biegnie sam, ucieka przed obcością. Na szczycie wzgórza się zatrzymuje, celuje nosem w niebo i zanosi wyciem. Jest nieszczęśliwy. Wyje, wyje, wyje...


Nie mam żadnych wspomnień z własnego lodowatego grobu. Czasem tylko wraca do mnie sen. Byłem strasznie zmarznięty, ze-sztywniały, poczułem płomień okowity, nie tylko w ustach, ale w całym ciele. Brus i Cierń nie chcieli mnie zostawić. Nie zważali, że zadają mi ból; rozcierali mi dłonie i stopy, nie zwracając uwagi na stare stłuczenia, na strupy na ramionach. Kiedy tylko zamykałem oczy, Brus szarpał mną, potrząsał jak kukłą.
– Zostań ze mną, Bastardzie – powtarzał. – Zostań ze mną. Zostań ze mną. Żyjesz, chłopcze, żyjesz.
Nagle przycisnął mnie do siebie, jego brodata twarz znalazła się tuż przy mojej, gorąca Iza skapnęła mi na policzek. Kołysał mnie w ramionach, siedząc na brzegu mojego grobu.
–Żyjesz, synu. Żyjesz.

daactyu
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
daactyu