Pierwszy na polach śmierci
17 kwietnia 1975 roku do Phnom Penh, stolicy Kambodży, wkroczyły odziane na czarno oddziały Czerwonych Khmerów. Mieszkańcy miasta wylegli na ulice i witali je z entuzjazmem. Cieszyli się nie tylko z obalenia brutalnej, proamerykańskiej dyktatury generała Lon Nola, ale i z końca długiej, krwawej wojny domowej. Nie wiedzieli, jaki los szykuje im nowa władza. Dwa tygodnie później ta 3-milionowa, przepiękna metropolia było już zupełnie wyludniona.
17 kwietnia 1975 roku do Phnom Penh, stolicy Kambodży, wkroczyły odziane na czarno oddziały Czerwonych Khmerów. Mieszkańcy miasta wylegli na ulice i witali je z entuzjazmem. Cieszyli się nie tylko z obalenia brutalnej, proamerykańskiej dyktatury generała Lon Nola, ale i z końca długiej, krwawej wojny domowej. Nie wiedzieli, jaki los szykuje im nowa władza. Dwa tygodnie później ta 3-milionowa, przepiękna metropolia była już zupełnie wyludniona.
Kolejne 4 lata to jeden z najmroczniejszych epizodów w historii XX wieku. Rządy Czerwonych Khmerów kosztowały życie nawet 3 z 7 milionów Kambodżan. Ale światowa opinia publiczna niewiele wiedziała na temat tych zbrodni. 7 maja 1975 roku, dokładnie 40 lat temu, rządzone przez reżim Pol Pota państwo opuścili ostatni cudzoziemcy. Kraj został odcięty. Dzielnicę ambasad, w której pozwolono zostać dyplomatom Chin, Korei Północnej, Albanii, Egiptu, Jugosławii, Kuby i Laosu otoczono zasiekami, pracownicy dyplomatyczni nie mogli opuszczać budynków, a gdy naprawdę musieli się przemieścić, towarzyszyła im liczna i milcząca eskorta.
Gdy w końcu, w 1979 roku, zjednoczony już Wietnam postanowił obalić rządy Czerwonych Khmerów, niewielu spodziewało się, jaki widok zastaną żołnierze wkraczający na „pola śmierci”. Zrujnowany kraj, masowe groby, spalone wsie, wyludnione miasta, zniszczony system melioracyjny (podstawa kambodżańskiego rolnictwa), sterty kości i czaszek, trupy leżące wzdłuż dróg, szkoły przerobione na tajne więzienia, w których torturowano, a następnie mordowano nie tylko przeciwników reżimu, ale i wszystkich podejrzanych, a nawet zwykłych chłopów – mających przecież, zgodnie z głoszoną oficjalnie doktryną, tworzyć nowy, wspaniały świat.
Ten koszmar opisał polski dziennikarz, Zbigniew Domarańczyk. Dzięki swojemu profesjonalizmowi, a także polskiemu doświadczeniu Holocaustu, o którym rozmawiał z kambodżańskim urzędnikiem przyznającym wizy („Czy otrząsnęliście się już na tyle, by normalnie żyć? Ile czasu potrzeba, aby naród mógł się odrodzić?” – padały pytania), udało mu się w 1979 roku jako pierwszemu na świecie wjechać do Kambodży. Dosłownie – jego wiza miała numer 1. Wizy podróżujących z nim operatorów – 2 i 3. Napisana wtedy „Kampucza, godzina zero” to jeden z najwybitniejszych polskich reportaży literackich. Rzadki już dzisiaj przykład „starej szkoły” polskiego dziennikarstwa: rzeczowego, obiektywnego, zaangażowanego i dogłębnego. Książkę przypomniało właśnie wydawnictwo Dowody Na Istnienie. I bardzo dobrze – bo to naprawdę wybitna literatura.
Na zdjęciu: ewakuacja Phnom Penh, kwiecień 1975 rok.
(img|566086|center)
Statystyka: przerażająca i jałowa
Pisząc o latach 1975-79 w Kambodży łatwo ugrzęznąć w statystykach i w makabrycznych opisach okrucieństwa.
Już nawet suche liczby robią oszałamiające wrażenie. Szacunki ofiar sporządzane przez najróżniejsze organizacje wahają się od 750 tysięcy do 3 milionów ludzi. W kraju liczącym sobie 6-7 milionów mieszkańców. Większość z nich zmarła w wyniku głodu lub wycieńczenia, ale od kilkuset tysięcy do ponad miliona została zamordowana. W samym tylko najsłynniejszym więzieniu S-21 zakatowano na śmierć od 14 do 20 tysięcy ludzi. Skuteczność jego zarządców była tak duża, że odsiadkę w S-21 przeżyło, według różnych źródeł, 7 lub 12 więźniów.
Skalę okrucieństwa Czerwonych Khmerów (i całkowitej obojętności wobec tego okrucieństwa) doskonale obrazuje słynne powiedzenie Ieng Sery’ego – „Brata Numer Trzy” w Demokratycznej Kampuczy – które przywołuje Domarańczyk: „Do realizacji naszych planów wystarczą dwa miliony ludzi. Dwa miliony dobrych towarzyszy”. W domyśle: nic się nie stanie, jeżeli zginą pozostali.
Kadr z filmu "Pola śmierci" nakręconego na podstawie wspomnień Ditha Prana, uciekiniera z Kambodży rządzonej przez Czerwonych Khmerów
(img|566087|center)
Suche liczby niewiele jednak mówią na temat tego, jak banalna i powszechna stała się śmierć pod rządami nacjonalistyczno-komunistycznej dyktatury. W słynnym filmie „Pola śmierci” Rolanda Joffé’a (1984; siedem nominacji do Oscarów i trzy wygrane statuetki) znalazła się scena, w której główny bohater dosłownie zapada się w kościach i czaszkach zapełniających kanał irygacyjny. I choć wydawać by się mogło, że to charakterystyczna dla Hollywood przesada, tym razem jest inaczej. Dokładnie takie kanały opisuje w swojej relacji Domarańczyk. Grzebano w nich całe wioski. „Każda z wygrzebanych czaszek ma z tyłu charakterystyczną dziurę” – czytamy w „Godzinie zero” - „To od uderzenia maczetą”. Z początku do „zdrajców” i „darmozjadów” strzelano, jednak z czasem zaczęto oszczędzać amunicję. Ba, egzekucje były tak powszechne, że nie zawsze sięgano po maczety – innym przerażającym
narzędziem kambodżańskiego ludobójstwa była zwykła łopata.
Sytuacja staje się jeszcze straszniejsza, gdy uświadomimy sobie, że większość Czerwonych Khmerów miała najwyżej kilkanaście lat. To dzieci porywane z wiosek jeszcze za czasów partyzanckiej działalności Kampuczańskiej Partii Komunistycznej; odbierane rodzicom, formatowane i przysposabiane do zabijania. Uczone od maleńkości, że życie ludzkie nic nie znaczy, gdyż liczy się tylko wola Organizacji. Szkoleni w tym, jak zabić człowieka jednym ciosem łopatą – tak, by jak najmniej się namęczyć i nie musieć go dobijać. Domarańczyk przywołuje beznamiętne wyznanie jednego z takich „funkcjonariuszy”. Mówi on spokojny, matowym głosem: „Lubiłem zabijać ludzi. Najbardziej wtedy, kiedy mieli ręce związane do tyłu. Lubiłem patrzeć, jak upadali, jak skręcali się w agonii”.
Na zdjęciu: muzeum pamięci ludobójstwa, szczątki około 2 tys. ofiar Czerwonych Khmerów
(img|566083|center)
Pisząc o ludobójstwie w Kambodży można by przez całe godziny cytować statystyki, zeznania i świadectwa. Przywoływać najbardziej wyszukane sposoby na zabijanie. Jednak, jak podkreśla Peter Fröberg Idling w „Uśmiechu Pol Pota” (reportażu wydanym przez Czarne; rozedrganym i bardzo osobistym, stojącym w opozycji do „Godziny zero” ), takie makabryczne wyliczanki nie mają większego sensu, gdyż jedynie upraszczają obraz sytuacji na potrzeby zachodniego obserwatora. A przecież historia nie jest ani prosta, ani czarno-biała.
Chociażby miliony ludzi, którzy umarli z głodu. Zarówno Idling, jak i Domarańczyk wskazują, że za ich śmierć odpowiedzialni są nie tylko Czerwoni Khmerzy. Przypominają, iż o tym, że na Kambodżę spadnie klęska głodu wiadomo było jeszcze przed dojściem do władzy komunistów. Państwo rządzone przez Lon Nola utrzymywało się tylko dzięki pomocy z zewnątrz. Amerykańskie bombardowania (szwedzki dziennikarz podaje, że na ten niewielki kraj zrzucono 2 756 941 bomb, „półtora raza tyle, ile alianci zrzucili w czasie całej drugiej wojny światowej”) i rządy ich marionetki zrujnowały kraj. Czerwoni Khmerzy są więc za nią odpowiedzialni o tyle, że zamknęli Kambodżę i nie zwrócili się do nikogo z prośbą o pomoc humanitarną. Bojąc się spisków Amerykanów i straty władzy, woleli by ich obywatele umierali.
Na zdjęciu: przesłuchanie w więzieniu S-21
(img|566091|center)
Wszechobecna organizacja
Zbrodnie Czerwonych Khmerów przerażają tym bardziej, że nie do końca wiadomo, kogo za nie winić. Inaczej niż w większości komunistycznych dyktatur, opartych na kulcie wodza, w Demokratycznej Kampuczy rządy sprawowała raczej niewidzialna i wszechwładna Organizacja niż stojący na jej czele Pol Pot – dla wielu Kambodżan będący postacią całkowicie anonimową.
Komunistyczna Partia Kampuczy powstała 30 września 1951 roku, ale długo była to organizacja mająca minimalne wpływy, niemal nieznana. Jej funkcjonariusze ukrywali się głęboko w kambodżańskiej dżungli, przekonani (nie bez racji), iż ich szeregi wciąż inwigilują siły imperialistów. W obronie przed wrogami - prawdziwymi, ukrytymi i wyimaginowanymi - stawiała przede wszystkim na tajność. Nie wychodziła do ludzi, nie prowadziła akcji agitacyjnych, nie próbowała przekonać do siebie społeczeństwa.
Kiedy za rządów Lon Nola Czerwoni Khmerzy rozszerzali wpływy w partyzantce i przejęli palmę pierwszeństwa w koalicji sił antyrządowych, ludność Kambodży nie do końca wiedziała, z kim właściwie ma do czynienia. Anonimowość Organizacji była tak duża, że nawet triumfując w 1975 roku pozostawała nieznana i musiała sięgnąć po pomoc księcia Norodoma Sihanouka, który legitymizował jej rządy. Szybko został jednak odsunięty od władzy i zamknięty w areszcie domowym. Sam Pol Pot (prawdziwe imię: Saloth Sar, pseudonim był elementem tajemnicy otaczającej Organizację) został przedstawiony światu aż dwa lata po przewrocie, 2 października 1977 roku, podczas oficjalnej wizyty w Chinach.
Na zdjęciu: Brat Numer Trzy, Ieng Sary wita się z Mao Zedongiem, z tyłu Pol Pot (zdjęcie wykonane w roku 1970)
(img|566088|center)
Zamiast wyrazistych przywódców w rodzaju Stalina, Kim Ir Sena czy Fidela Castro, których mogłaby wielbić propaganda, powołano niewidzialną Najwyższą Organizację (w języku Khmerów - Angkar Leu). Jak pisze Domarańczyk „to właśnie Angkar rządziła krajem, wydawała rozkazy, była panem życia i śmierci obywateli. Siłą Angkar była jej tajemniczość. Nikt nie znał jej schematu ani też ludzi działających w jej imieniu. Mit tajemniczej Organizacji mocno zapadł w świadomości obywateli kraju”. „Angkar widzi i wie wszystko” powtarzano mieszkańcom Kambodży. Odbierając partii przywódcę, tworzono wszechobecny, niemal mityczny byt, zdolny do kontrolowania każdej myśli swoich obywateli.
Dosłownie. Przymuszani do składania samokrytyki ludzie nie tyle odkrywali swoje grzechy przed Organizacją, co je potwierdzali. Organizacja, jak im mówiono, doskonale je znała. Rolą kajającego się obywatela było tylko potwierdzić swoją lojalność. Udowodnić, że powtórzy dokładnie to, co Angkar wie.
Domarańczyk przywołuje w "Godzinie zero" świadectwo kobiety „wybranej” by zostać Czerwonym Khmerem i wstąpić do Organizacji. Podczas szkolenia, "starszy, niepiśmienny chłop bez nazwiska i imienia" wpajał nowym członkom tylko trzy zasady rządzące Angkar. Pierwsza: "Angkar zawsze ma rację". Druga: "Angkar wie wszystko". I trzecia: "Angkar nigdy nie przebacza" (w rządzonym przez Czerwonych Khmerów państwie były tylko dwie kary - ostrzeżenie, po którym należało złożyć samokrytykę; i eliminacja, jeżeli ostrzeżony popełnił drugi błąd).
Organizacją nie mógł więc rządzić typowy dyktator, gdyż jego indywidualizm stałby w sprzeczności z tajemnicą i wszechwiedzą. Dlatego przywódcy Czerwonych Khmerów pozostali w cieniu. Wielu mieszkańców Kambodży nie miało pojęcia, kto tak naprawdę nimi rządzi – cały ich kontakt z Organizacją, ograniczał się do najniżej postawionych funkcjonariuszy: zindoktrynowanych, bezwzględnych nastolatków, wyszkolonych w likwidowaniu wszelkiego oporu.
Na zdjęciu: ukrywający się w dżungli Pol Pot, rok 1998
(img|566090|center)
To rozmycie doskonale widać na przykładzie Pol Pota. Nie był to wybitny polityk, ani szczególnie charyzmatyczny przywódca. Niespecjalnie znał się na wojskowości. Wprawdzie w latach 50., jako jeden z pierwszych Kambodżan w historii, wyjechał na stypendium do Paryża, ale będąc we Francji nie radził szczególnie dobrze. Domarańczyk przypomina, że przyszły dyktator trzykrotnie zdawał egzaminy do szkoły wyższej (miał zostać radioelektrykiem) – za każdym razem bez powodzenia. Idling podkreśla zaś, że wśród barwnej kambodżańskiej emigracji, Pol Pot niczym się nie wyróżniał. Był cichym i spokojnym odludkiem, który po powrocie do kraju został nauczycielem. I choć miał w sobie pewien czar – jego były uczeń wyznał, że czuł, iż Pol Pot „mógłby zostać jego przyjacielem na całe życie” – nikt nie nazwałby go naturalnym przywódcą.
Idealne społeczeństwo
Pol Pot nie był może wybitnym przywódcą, ale świetnie przyswoił sobie nauki Mao Zedonga. To właśnie przywódca komunistycznych Chin był największym autorytetem Czerwonych Khmerów.
Budowane przez nich społeczeństwo miało być społeczeństwem chłopskim i prymitywnym. Organizacja głosiła, że Khmerowie od zawsze żyli z uprawy ziemi, zaś nowoczesna technologia, przemysł, a nawet miasta to narzucone Kambodży imperialistyczne wymysły. To właśnie dlatego ewakuowano Phnom Penh – mieszkańców stolicy przepędzono na wieś, gdzie mieli przypomnieć sobie uroki prostego, chłopskiego życia („Miasto jest sztucznym tworem na zdrowym organizmie wsi. Jest rozsadnikiem wszelkiego zła. Miasta trzeba zniszczyć” – nauczał Mao).
Demokratyczna Kampucza miała być autarkią – państwem samowystarczalnym, całkowicie niezależnym od jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz. Jej obywatele mieli ciężko, ale uczciwie pracować na polach ryżowych, by nie było potrzeby importowania pożywienia. W tym chłopskim raju podejrzani byli wszyscy inteligenci. Nauczyciele, urzędnicy, lekarze, kadra akademicka. Czasami można było umrzeć tylko dlatego, że nosiło się okulary. Częste były też „testy” na inteligenta, polegające na przemawianiu w obcym języku i obserwowaniu, czy ktoś zrozumiał.
Na zdjęciu: Chum Mei, ocalały więzień S-21 patrzy na fotografię Ducha - naczelnika więzienia
(img|566084|center)
Idea wielkiego skoku, który miałby niemal natychmiastowo przemienić Kambodżę, doprowadziła Czerwonych Khmerów do naprawdę radykalnych rozwiązań. Domarańczyk opisuje chociażby buty zaścielające ulice opuszczonego Phnom Penh. „Buty były wynalazkiem kapitalistycznego szatana” – tłumaczy w „Godzinie zero” – „Sto pokoleń azjatyckich chłopów nie wiedziało o istnieniu butów. (…) Dlatego też buty jako fakt społeczno-ekonomiczny należało zniszczyć”. Opuszczającym miasto ludziom zabroniono też zabierać ze sobą jakiekolwiek urządzenia elektryczne.
Skoro z taką surowością traktowano zwykłe buty, to nic dziwnego, że lekkim ruchem przekreślono całą ekonomię. Niemal od razu unieważniono pieniądze i zakazano handlu. Nie było zresztą czym handlować, bo wszystko, poza najbardziej osobistymi przedmiotami, należało do ludu – czyli Organizacji. Miało to zrównać wszystkich obywateli, ale doprowadziło do przygniatającej nędzy. Peter Idling kpi z tego, wkładając w usta Kieu Samphana, prezydenta Demokratycznej Kampuczy następujące słowa – „gdy nie masz nic - zero dla niego i zero dla ciebie – to jest prawdziwa równość. Jeśli zezwoli się na choćby najdrobniejszą własność prywatną, to znika cała jednolitość i to już nie jest komunizm”.
Czcząc chłopską prostotę zakazano edukacji. Od tej pory to Organizacja miała zajmować się wychowaniem młodzieży, zaś wszystkie książki należało spalić. „Książki zatruwają dusze” – przywołuje hasło Czerwonych Khmerów Domarańczyk. „Wasza wiedza pochodzi od kolonialistów i imperialistów, i musi zostać zniszczona” - wtóruje mu Idling. Nie przez przypadek katownia S-21 powstała w budynku szkoły (niektóre źródła mówią, iż przed rewolucją uczył w niej sam Pol Pot).
W nowej, wspaniałej Kambodży wszyscy mieli być równi i jednakowi. Obowiązkiem obywatela było pracować na roli i nie myśleć. Ludzie nie mogli się przemieszczać, posiadać, czytać, uczyć się. Nie mogli wyrażać własnej opinii. Nie powinni zresztą nawet posiadać własnej opinii - celem ich życia miała być służba wszechmocnej, nieomylnej Organizacji. Ci zaś, którzy nie chcieli lub nie mogli służyć byli wrogami ludu i należało ich zlikwidować.
Takie podejście prowadziło do tego, że przemieniona w wielki obóz pracy Kambodża stała się obozem zagłady dla starców i niedołężnych. „Kto nie pracuje, ten nie je” mówiła oficjalna linia Organizacji. Tych więc, którzy padali z wycieńczenia na polu ryżowym wynoszono z wioski i porzucano przy najbliższym drzewie. Nie warto się było nimi opiekować, bo przecież „jednostki nieproduktywne są niepotrzebnym obciążeniem dla społeczeństwa”.
Na zdjęciu: Richard Nixon i Henry Kissinger
(img|566089|center)
Zbrodniarz z pokojowym Noblem
Książka Zbigniewa Domarańczyka to nie tylko raport z tragedii Kambodży, ale i akt oskarżenia wobec Stanów Zjednoczonych i Chin. Polski dziennikarz co chwila przypomina, że Kambodża stała się ofiarą w grze wielkich imperiów. Gdyby nie USA, Czerwoni Khmerzy najprawdopodobniej nigdy nie doszliby do władzy. Gdyby nie Chiny nie utrzymaliby się przy niej.
Amerykańskie lotnictwo rozpoczęło bombardowanie Kambodży pod koniec lat 60., w ramach operacji Breakfast (Śniadanie – po niej nastąpiły operacje Lancz, Przekąska, Obiad, Kolacja i Deser, wszystkie były zaś częściami większej operacji Menu; jak widać Amerykanów nie opuszczało ponure poczucie humoru). Richardowi Nixonowi i jego najbliższemu doradcy – Henry’emu Kissingerowi – zależało na odcięciu szlaków Wietkongu prowadzących z Północnego Wietnamu do Południowego Wietnamu przez kambodżańską dżunglę. Nie chodziło już nawet o zwycięstwo w wojnie wietnamskiej, ale o „wycofanie się z twarzą”, tak by amerykańskie społeczeństwo nie przyjęło odwrotu, jako klęski. Z początku bombardowania te były tajne i nielegalne, gdyż Nixon nie wystąpił o zgodę Kongresu. W samym środku tej niewypowiedzianej wojny Henry Kissinger dostał pokojowa nagrodę Nobla za wynegocjowanie pokoju z Północnym Wietnamem.
Bombardowania były nie tylko tajne i nielegalne, ale i zupełnie bezsensowne. Wojna w Wietnamie pokazała, że zrzucanie bomb nie sprawdza się w przypadku walki z partyzantami ukrywającymi się w dżungli. Taki wróg jest po prostu zbyt mobilny, by można go było zaskoczyć z powietrza. Ale Nixonowi i Kissingerowi nie zależało na efektach militarnych, a politycznych – zwłaszcza, gdy w 1973 roku rozpoczęła się kampania mająca zapewnić temu pierwszemu drugą kadencję.
(video|https://www.youtube.com/watch?v=_Z1sj7gzpCk|600|400)
Ilu ludzi zginęło w tych bombardowaniach? Nie wiadomo, wielu. Idling przywołuje dwie skrajne liczby – 50 tysięcy i 500 tysięcy. Na pewno wiadomo, że masakrowanie kambodżańskiej wsi i wspieranie dyktatury Lon Nola wzmacniało pozycję antyrządowej partyzantki, w której przewodzili Czerwoni Khmerzy. Doprowadziło też do sytuacji, w której Kambodża nie była w stanie się wyżywić bez pomocy z zewnątrz. A ta urwała się w 1975 roku, gdy Amerykanie uciekli z Phnom Penh i zerwali zaopatrujący miasto most powietrzny. Co ciekawe, po upadku Demokratycznej Kampuczy i wycofaniu się Czerwonych Khmerów do dżungli, w Waszyngtonie zapomniano o ich grzechach i nawiązano z nimi, jako przedstawicielami sił antysowieckich, współpracę.
Domarańczyk mocno uderza też w Chiny – protektora Pol Pota i jego stronników, żywo zainteresowanego tym, by w rejonie powstała przeciwwaga dla wspieranego przez ZSRR Wietnamu. Krwawy reżim wspomagano nie tylko finansowo i politycznie, ale też militarnie, wysyłając do Kambodży tysiące „doradców” wojskowych i sprzedając armii Pol Pota broń. „Każdy żołnierz musi wiedzieć, że stoi za nim osiemset milionów przyjaciół gotowych w każdej chwili przyjść mu z pomocą” – mówił o tej pomocy Pol Pot, a jego chińscy protektorzy łaskawie przymykali oko na to, że w Demokratycznej Kampuczy wymordowano niemal całą, liczną mniejszość chińską.
„Chińczycy całkowicie wyposażyli czterdzieści pułków armii Pol Pota” – czytamy w „Godzinie zero” – „Zachowały się wykazy dostaw: rakiet kaliber 107 mm, dział szybkostrzelnych kaliber 130 mm, automatycznych karabinów szturmowych AK-47, samochodów pancernych i ciężarowych, transporterów, paliwa i amunicji”. Kambodża płaciła za to uzbrojenie… artykułami spożywczymi – w momencie, gdy setki tysięcy jej obywateli umierały z głodu.
Na zdjęciu: ofiary S-21
(img|566093|center)
Paradoksem historii jest, że to właśnie uzależnienie od Chin doprowadziło w końcu do upadku Czerwonych Khmerów. Gdyby nie ono i nie skrajnie antywietnamska polityka Demokratycznej Kampuczy, być może nie doszłoby do wietnamskiej inwazji w 1979 roku. Chiny starały się ratować sojusznika, atakując Wietnam, ale przekonały się, że nie tak łatwo poradzić sobie z bitnymi, doskonale wyszkolonymi wojskami, które wcześniej przez wiele lat walczyły (z sukcesami!) z Francuzami i Amerykanami. Domarańczyk, najprawdopodobniej ze względu na cenzurę, wybiela w swym reportażu Wietnam, przedstawiając ten konflikt bardzo jednostronnie, (ani słowem nie wspomina chociażby o tym, że wyniesiony do władzy premier Hun Sen [rządzi Kambodżą do dziś] był do 1977 roku Czerwonym Khmerem) ale faktem jest, że gdyby nie inwazja ludobójstwo w Kambodży trwałoby w najlepsze.
Dziennikarstwo „starej szkoły”
Polski czytelnik powinien sięgnąć po „Kampuczę, godzinę zero” , nie tylko po to, by dowiedzieć się czegoś na temat ludobójstwa w Kambodży. Wydana przez Dowody Na Istnienie książka to doskonały przykład starej szkoły polskiego dziennikarstwa. Pomimo ogromu cierpienia z jakim zetknął się zmarły w 2013 roku Domarańczyk, pisząc o Czerwonych Khmerach pozostawał prawdziwym dziennikarzem. Najważniejsze było dla niego zaświadczenie prawdy i przekazanie jej czytelnikom. Skupiał się nie na swoich przeżyciach i przygodach (a przecież mógłby – w końcu to on dostał wizę numer 1), ale na dogłębnej, kompetentnej relacji.
Przez to świadectwo z Kambodży może się wydawać oschłe, ale warto docenić, że Domarańczyk do końca pozostał zdystansowanym profesjonalistą, którego celem nie było wzbudzanie taniej sensacji, ale tłumaczenie ludziom świata. Dlatego wciąż starał się budować szerszy kontekst – nie pisać jedynie o trupach i statystykach, ale wyjaśnić, jak do tego wszystkiego doszło. Opisać mechanizmy międzynarodowej polityki. Naświetlić rolę Stanów Zjednoczonych i Chin. Wpisać konflikt w Kambodży w kończącą się równolegle wojnę w Wietnamie.
Dużo w „Godzinie zero” cytowania depesz i powoływania się na innych autorów. Sporo cytatów z autorytetów . Dużo wtrąceń w stylu: „zatrzymajmy się na chwilę”, „warto wytłumaczyć kontekst”, „cofnijmy się w czasie”. Ba, bywa, że autor uczciwie przyznaje się do własnej bezsilności: jak chociażby podczas rozważań nad tym, czy nastoletni funkcjonariusze reżimu zostaną kiedyś zresocjalizowani i powrócą do normalnego życia. „Odpowiedzi na te pytania daleko wykraczają poza dziennikarską kompetencję” – pisze szczerze Domarańczyk.
(img|566096|center)
Nie znaczy to jednak, że to reportaż idealny. „Kampucza. Godzina zero” to „stara szkoła” polskiego dziennikarstwa na dobre i na złe. Uważnego czytelnika AD 2015 mogą drażnić polityczne przemilczenia i nieścisłości. Konflikt w Wietnamie przedstawiony został niemiłosiernie jednostronnie. Podobnie jak wojna kambodżańsko-wietnamska zakończona klęską Czerwonych Khmerów i wycofaniem się ich do dżungli. Na szczęście tom kończy doskonałe posłowie profesora Piotra Ostaszewskiego, tłumaczącego meandry ówczesnej sytuacji.
Szczególnie dobrze czyta się „Godzinę zero” w zestawieniu z przywoływanym przeze mnie szwedzkim reportażem „Uśmiech Pol Pota” Petera Fröberga Idlinga. Obie te książki to wybitne osiągnięcia literatury faktu, obie jednak wywodzą się z zupełnie innej tradycji. Czytane wspólnie zdają się dawać uczciwy obraz tragedii, która spadła na Kambodżę, a którą zachodni świat obserwował w zawstydzającym milczeniu.