Trwa ładowanie...
recenzja
26-04-2010 16:13

Zlodowacenie akcji

Zlodowacenie akcjiŹródło: "__wlasne
d1cgtj7
d1cgtj7

Kończąc recenzję pierwszej odsłony PLO, wyrażałam nadzieję, że jej słabe zakończenie to jedynie wypadek przy pracy, a kolejna będzie nie tylko tak samo dobra, ale wręcz dużo lepsza. Jednak, właśnie ze względu na wywołane wspomnianym zakończeniem obawy, nie czekałam na kontynuację przesadnie niecierpliwie. Największym niebezpieczeństwem każdej trylogii jest tak zwany „syndrom drugiego tomu”. Pierwszy ma naturalny potencjał – kreślimy świat, przedstawiamy bohaterów, rozkręcamy intrygę. Trzeci przynosi odpowiedzi, ostateczne konfrontacje, rozstrzygnięcia – słowem, ma atuty każdego zakończenia. A nieszczęsny drugi? Czymś go trzeba wypełnić, enigmatycznie a powszechnie przyjmuje się, że zawiera tak zwany „rozwój akcji”, co zresztą pozostaje w zgodzie z klasyczną triadą kompozycji. Brzmi to bardzo prosto, jednak właśnie część druga, w której nie wolno jeszcze powiedzieć za dużo, bo największe strzelby wypada zachować na ostatni akt, a zarazem nie należy czytelnika zanudzić, by go do finału ostatecznie nie
zniechęcić, jest prawdziwym probierzem każdego cyklu.

Jak PLO wyszedł z tej próby? Mimo nielichych przesłanek, pozwalających wierzyć, że zaliczy ją gładko (niezwykła sprawność narracyjna i stylistyczna autora, spory potencjał fabularny obu głównych wątków, wyglądająca na spójną i przemyślaną koncepcja cyklu), padł ofiarą najbardziej klasycznej odmiany „ syndromu drugiego tomu”. Choć liczy ponad 600 stron, nie wnosi do opowieści niemal nic nowego. O ile na mało dynamiczny rozwój akcji w wątku Vuka byłam przygotowana, biorąc pod uwagę niezbyt szczęśliwą, mówiąc oględnie, pozycję wyjściową tego bohatera, o tyle wędrówka następcy Tygrysiego Tronu przez ogarnięty kultem Pramatki kraj została rozbudowana daleko poza granice mojej prywatnej czytelniczej wytrzymałości. Tym bardziej, że dostajemy opis jej zaledwie najmniej istotnego wycinka, rozgrzewki, pierwszego etapu. W porównaniu z ogromem zdarzeń, jakie zawierała jego opowieść z tomu pierwszego, to zaledwie irytująca przystawka. Vuko tymczasem wyplątał się ze zdawałoby się skutecznie go uziemiających tarapatów
wcale szybko, choć nie bez znaczącej pomocy z zewnątrz i nie bez skutków ubocznych. Stracił swoje wspomagacze: tryb bojowy, znajomość języka, wszystko, co było gwarancją jego przetrwania w obcym świecie. Musi tę stratę jakoś wyrównać i, choć jego na wskroś racjonalne jestestwo aż się przed tym wzdraga, postanawia, za radą swoich nowych protektorów, którym zawdzięcza ocalenie, sięgnąć po magię. Nauka pieśni bogów okazuje się nużąca – nie tylko dla mimowolnego adepta, ale także dla Czytelnika, niestety. Efekty są chaotyczne, nieprzewidywalne i trudne do okiełznania. Ogólnie, można odnieść wrażenie, że Drakkainen biega w kółko po własnych wcześniejszych śladach, tylko bardziej nieporadnie niż za pierwszym razem. Nawet zakończenie tej szarpaniny jest podobne. I dopiero wtedy bohaterowi przychodzi do głowy, że wchodzenie po raz trzeci do tej samej rzeki raczej nie da innego rezultatu. Jak na zamówienie, objawia mu się zatem nowa ścieżka. Tylko że wtedy wpadamy na magiczną barierę – koniec tomu drugiego.

Właściwie zatem PLO 2 można postawić tylko jeden, ale bardzo poważny zarzut. Poza dwoma ostatnimi rozdziałami, w których w każdym z wątków raczy zaistnieć akcja, powieść wprost uderzająco przypomina polski film z definicji inżyniera Mamonia: „nuda, panie, nic się nie dzieje”. Szkoda, ale z drugiej strony może to i lepiej. Łatwiej będzie czekać na trzeci tom, w którym autorowi na szczęście nie pozostanie nic innego, jak akcję rozmrozić.

d1cgtj7
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1cgtj7