Obrzydliwi ludzie w obrzydliwym mieście
"Marnujemy czas, tracimy pieniądze". Jacek, główny bohater "Ślepnąć od świateł" Jakuba Żulczyka powtarzał te słowa w kółko, przez 14 godzin, patrząc w wycelowany w siebie pistolet.
Ukryta za nimi logika ocaliła mu życie, porywacz - "naćpany ogr" - odpuścił. "Marnujemy czas, tracimy pieniądze" to mantra Jacka i najważniejsze słowa książki Żulczyka - powieści o okropnych, nieautentycznych istotach ludzkich, odgrywających swe role w odrażającej Warszawie, pragnących od życia tylko jednego - pieniędzy. Nie rzeczy, które można za nie kupić; nie szczęścia, które mogą zagwarantować; nie poczucia bezpieczeństwa, które dają; ale samych pieniędzy. W gotówce, najlepiej upchniętych w kostkach sklejonych przezroczystą taśmą. Dla nich można zabić wspólnika i zdradzić przyjaciela. To przez nie można uderzyć kobietę.
Żulczyk (rocznik 1983) to jeden z najciekawszych polskich pisarzy "średniego" pokolenia. Debiutował w 2006 roku intrygującą, choć nieco zapomnianą, powieścią "Zrób mi jakąś krzywdę... czyli wszystkie gry video są o miłości" . Opowiadał w niej historię szalonego romansu pomiędzy dwudziestokilkulatkiem a nastolatką. I wpisywał się w modny wówczas nurt powieści o niedojrzałych chłopcach po studiach, bojących się dorosłego życia. Żulczykowi udawała się w tej powieści rzecz niełatwa - o swoim pokoleniu mówił równocześnie z sarkazmem i ciepłem. Unikał też radykalnych ocen wobec pokolenia młodszego, wystrzegał się mentorskiego tonu "za moich czasów", dostrzegając, że dzieciaki zawsze były takie same, zmienia się tylko punkt widzenia ludzi komentujących ich poczynania. "Zrób mi jakąś krzywdę..." przyciągało też językiem. Dziś rozbuchana, agresywna fraza
Żulczyka nie robi już takiego wrażenia, ale wtedy jego przeszarżowane metafory i odważne odwołania do popkultury imponowały. Nikt nie pisał wcześniej o pokoleniu lat 80. jego językiem, nikt nie bombardował czytelników tyloma tropami.
W "Radiu Armageddon" , moim zdaniem, najlepszej polskiej powieści ostatnich lat, Żulczyk rozwinął wątek młodszego pokolenia. To niby powieść dla nastolatków, ale w rzeczywistości skierowana do dojrzałego czytelnika. Historia punkowej kapeli zawiązanej przez grupę outsiderów pokazywała generację pełną namiętności i energii. Nie różniącą się wcale od poprzednich generacji - wychowywaną jedynie w innej rzeczywistości, korzystającą z innych środków wyrazu. Za buntem bohaterów "Radia Armageddon" stały te same motywy, co za buntem dwudziestokilkuletnich studentów zafascynowanych Jarocinem i Solidarnością, czy punków i skejtów, którzy w latach 90. próbowali kontrować siermiężną post-PRL-owską rzeczywistość.
Niestety, po kapitalnych dwóch powieściach, Żulczyk zaliczył wyraźny spadek formy. Największym rozczarowaniem był dla jego czytelników "Instytut" - współczesny thriller o ludziach uwięzionych w mieszkaniu w krakowskiej kamienicy. Choć autor udowadniał w nim umiejętność operowania słowem, to rozczarowywał płytkimi obserwacjami społecznymi i idiotycznym wątkiem horrorowym. A przede wszystkim, po raz pierwszy autentycznie przynudzał. Podobnie zresztą jak w powieściach przeznaczonych dla młodszego czytelnika - "Zmorojewo" i "Świątynia" - którym nie udało się przebić do masowego odbiorcy.
Sam Żulczyk twierdzi, że "Ślepnąc od świateł" to powrót do "Zrób mi jakąś krzywdę" i "Radia Armageddon" ." 'Instytut ' czy 'Zmorojewo' (...) były próbami sprawdzenia się w konkretnej konwencji" powiedział w rozmowie z Angeliką Kucińską. Zaś "Ślepnąc od świateł" to "pokazanie: tak właśnie piszę, to jest moja literatura, dzisiaj, w tym momencie". I jedno trzeba Żulczykowi przyznać - choć jego najnowsza powieść nie jest idealna (ani tak dobra, jak któraś z dwóch
pierwszych), to nie sposób napisać, by była nudna.
Inteligent od kokainy
Głównym bohaterem "Ślepnąc od świateł" jest Jacek, bezwzględny handlarz kokainą, przemierzający nocną Warszawę swoim "grafitowym Audi RS4 z 2009 roku". Jacek żyje po zmroku, budzi się o 15, pracę zaczyna późnym wieczorem. Jeździ od imprezy do imprezy, od klienta do klienta, dostarczając paliwa do dalszej zabawy.
Do swojego zawodu podchodzi z podziwu godną skrupulatnością - jest drobiazgowy i obowiązkowy, nie znosi amatorszczyzny i niesłowności. Wszystkich trzyma na dystans, stara się, by nikt nic o nim nie wiedział. Klientów wybiera według klucza, obsługuje prestiżowy sektor show-biznesowy (bo "kokainę walą wszyscy, których na to stać"). Dlatego bywa w domach gwiazd telewizji, na imprezach modnych projektantów, na popijawach modelek, w świetnie urządzonych kawalerkach bogatych dzieci, kupionych im przez bogatych rodziców. Nie gardzi jednak politykami z pierwszych stron gazet i opuszczonymi żonami wpływowych biznesmenów. Nie obsługuje za to podrzędnych narkomanów i nie handluje heroiną. To nie jego styl, nie jego warstwa społeczna.
Można cenić profesjonalizm Jacka, ale nie da się go lubić. Bo główny bohater "Ślepnąc od świateł" to jedna z najbardziej odrażających postaci, jakie wyprodukowała rodzima literatura od wielu, wielu lat. Nie tylko dlatego, że handluje narkotykami, a dla swoich klientów (często zdesperowanych, uzależnionych, czasami na skraju załamania) nie ma cienia współczucia. W Jacku tkwi coś o wiele gorszego. To - jak słusznie zauważa jeden z mafiosów zaludniających karty powieści Żulczyka - człowiek, który świadomie postanowił być zły. Wymyślił siebie jako bandytę. O ile jego współpracownicy są podli, bo po prostu nie potrafią być inni, o tyle Jacek jest taki umyślnie. Na krzywdę innych patrzy z wystudiowaną, wykalkulowaną obojętnością studenta ASP, który porzucił marzenia o karierze artystycznej, bo ważniejsze okazały się pieniądze. Pielęgnowane w sobie poczucie wyższości pozwala mu patrzeć, jak łamie się ludziom ręce; usprawiedliwiać
okrucieństwo wobec bliskich; wreszcie grozić człowiekowi w jego własnym domu, przy jego własnych dzieciach, w trakcie wigilijnej kolacji, pytać dziecko czekające na prezenty, o to w jakiej szkole się uczy tylko po to, by zastraszyć rodzica.
To seksistowski pseudo-inteligent słuchający Bacha i zabierający na urlop książki Manna, Prousta i Celine'a, który potrafi rozgrzeszyć się z każdego bestialstwa. Wciąż powtarza, że tylko rak przydarza się ludziom bez powodu - wszystkie inne nieszczęścia spadają na nich z ich winy. Bo nie przewidzieli komplikacji, nie zabezpieczyli się, nie byli dość mądrzy. Jest dzięki takiemu myśleniu idealnym przedstawicielem pokolenia przebojowych polskich biznesmenów, bezwzględnych budowniczych naszego kapitalizmu, którzy uwagi o kosztach transformacji zbywają lekceważącym machnięciem, cytatem z Miltona Friedmana i zarzutem o roszczeniowość. To słowo - być może najbardziej niesprawiedliwe słowo ostatniego 25-lecia - pada też w "Ślepnąć od świateł" . Jacek mówi tak o sobie i swoich kolegach ze studiów. "Roszczeniowych jak małe dzieci" "bohaterach studenckiej etiudy filmowej", "skażonych przez swoich rodziców, napchanych przez fałszywe obietnice,
nakarmionych kłamstwem - że życie jest jakąś szansą, że świat, w którym funkcjonują pozwoli im stać się wymarzonymi wersjami siebie".
Spieniężona rzeczywistość
Dojrzały Jacek wyprowadził się więc z "czteropokojowego mieszkania na Pradze" zamieszkanego przez sześć osób. Zapomniał o winie Sophia za sześć pięćdziesiąt za butelkę, "jedzeniu zupek chińskich i pasztetów", piosenkach Davida Bowiego "puszczanych z laptopowych głośników". Zamieszkał w schludnym, drogim mieszkaniu kupionym za gotówkę, urządził biuro w swoim Audi R6 i zajął się robieniem pieniędzy. Bo, jak już wspomniałem, to właśnie one napędzają Jacka, większość postaci drugoplanowych i akcję powieści. Pieniądze pełnią w "Ślepnąc od świateł" rolę paliwa. Bez nich cała Warszawa by umarła, a życie bohaterów byłoby puste.
"Człowiek to zwierzę z impulsem akumulowania dóbr" mówi Jacek na setnej stronie i przez następne 400 udowadnia, że naprawdę tak postrzega świat. "Wsparcie. Miłość. Nadzieja. Sens. Zdrowie. Harmonia. Dobro. Dobrobyt. Prawda. Sprawność (...) To jedynie wyrazy". Prawdziwa jest gotówka (i jej zamiennik, woreczki z kokainą) - trzymane w tajnym mieszkaniu torby pełne pieniędzy i narkotyków; paczki banknotów poupychane pod tapicerką samochodu i w innych wymyślnych skrytkach; 20 tysięcy dolarów na czarną godzinę - kwota tak śmieszna, że nie rozwiąże żadnych problemów Jacka, traktowana przez niego, jak drobne na waciki. Rzeczywistość, w której żyją bohaterowie "Ślepnąc od świateł" dźwięczy metalicznym szelestem, "spienięża się". Polska jest dla nich krajem "w którym na jeden banknot przypada troje ludzi, którzy chcą go zajebać".
Tu każdy z każdym rywalizuje. Nie ma miejsca na przyjaźń ("przy kwotach większych niż pięćdziesiąt tysięcy złotych nie ma niczego takiego jak zwykłe koleżeństwo"), ani normalne relacje międzyludzkie. Kiedy Jacek zostaje okradziony pierwszą podejrzaną jest jego najlepsza przyjaciółka. Bo przecież ona znała go najlepiej, najłatwiej było jej wykorzystać Jacka słabość.
"Jesteś jak mój mąż i jego koledzy" - ocenia Jacka w pewnym momencie bohaterka drugoplanowa. "Mówili: jeszcze będzie czas, by pożyć. Na razie trzeba zarabiać. Trzeba ulepić ten pierwszy milion przed czterdziestką. Pierwsze dziesięć, dwadzieścia milionów. Ile razy to słyszałam? (...) Wiesz, gdzie są teraz? (...) W apartamentach. Z kurwami. Na jachtach. Ale po prostu dalej się trzęsą, dalej srają, dalej ćpają pieniądze, ćpają ich zapach". I choć bohater Żulczyka odpowiada jej, że "zamierza się najeść tyle, ile potrzeba" i wtedy przestanie, zarówno jego rozmówczyni, jak i czytelnik, wiedzą, że to nieprawda. Jacek nigdy się nie naje, zawsze będzie chciał więcej. Bo przecież, jak tłumaczy mu gwiazdor telewizji, autor popularnego talk show: "Kapitału nie akumuluje się za pomocą drobnych".
Warszawa, miasto z koszmarów
A wszystko to dzieje się w Warszawie, mieście, które zdaje się pożerać wszystkie inne polskie miasta. Żulczyk, typowy stołeczny słoik (urodził się w Szczytnie, wiele lat spędził w Olsztynie, studiował w Krakowie), obrazuje to miasto bez litości. To przytłaczający, mroczny moloch. Tętniący nie tyle życiem, co żółcią. Warszawa owszem, jest wielkim organizmem, ale organizmem odpychającym swoimi cuchnącymi wnętrznościami, organizmem, który charczy, spluwa, trawi. Pulsującym złą energią i chciwością, zamieszkałym przez pozbawionych zasad ludzi myślących jedynie o swoich karierach.
W swoim niekończącym się monologu Jacek jest okrutny dla wszystkich mieszkańców Warszawy. W myślach ubliża każdej grupie społecznej, z którą się styka. Ludzie show-biznesu? "Wzbudzają tyle samo zaufania co byli esbecy". Młode dziewczyny zafascynowane tymi ludźmi? "Tępe szpundle (...) z cyckami na wierzchu, przypieczone na solarium (...) z bogatych rodzin z Polski B". Polscy mężczyźni? Po czterdziestym piątym roku życia "nagle ich twarze zmieniają się w ten sposób, że pasują do nich tylko wąsy, ich blade rozlane cielska dobrze wyglądają tylko w krótkich bojówkach i klapkach. Nagle potrafią odpocząć wyłącznie na rybach, oglądając piłkę nożną". Słoiki? Przezroczyści i zabiegani, marzący o warszawskim bogactwie, "przyjechali tutaj po indeksy, po stanowiska, po kredyty na mieszkania na Kabatach i w Nowym Wilanowie, po samochody w leasingu, po karty kredytowe, po życie". Bogate dzieciaki, kupujące od Jacka kokainę? O jednym z nich czytamy: "ma kutasa, ale nie jest mężczyzną. (...) Wszystko, co mówi, brzmi
piskliwie jak prośby małego dziecka o zabawkę. (...) Jest z tego złego miotu, który nigdy nie ma własnej myśli, suchej ręki, pełnego wzwodu".
Zdaje się, że jedyne, co może Warszawie pomóc to jakiś kataklizm. Jacek zresztą się o niego modli - o wielką ulewę, która wymyłaby z miasta bród i syf. Ale, przeczytawszy "Ślepnąc od świateł" i poznawszy pesymistyczne zakończenie, trudno uwierzyć, żeby taki potop pomógł. Jedyne co by pomogło to całkowite unicestwienie. "Warszawa byłaby na swój sposób piękna" - naucza handlarz kokainą - "gdyby wszystkich jej mieszkańców zabiła eksplodująca cicho bomba".
Świetna fraza, która męczy
Cytuję Żulczyka tak obficie, by pokazać jak dobrze napisane jest "Ślepnąć od świateł" . Fraza autora "Radia Armageddon" trafia w sedno, miejscami wręcz porywa. Zdarzają mu się naprawdę doskonałe porównania - rozbrajające i urzekająco prawdziwe. Zbitki słowne, wokół których można by zbudować cały felieton (uznawany zresztą przez autora za "jedną z najszlachetniejszych form pisania").
Ale Żulczyk wciąż nie nauczył się umiaru. "Ślepnąc od świateł" pełne jest niepotrzebnych słów i zbędnych akapitów. Gdyby tę książkę odchudzić, gdyby usiadł nad nią jakiś bezlitosny redaktor, z ponad 500 stron ostałaby się może 250. Tom nie wyglądałby wtedy tak imponująco na sklepowych półkach, ale sama powieść by zyskała. Bo teraz sprawia wrażenie chorobliwie spuchniętej, cierpiącej na tę samą chorobę, co jej główny bohater - patologiczny przypadek narcyzmu.
Pisał o tym niegdyś Łukasz Najder, krytykując "Instytut" . "Jak przy 'Radiu Armageddon' łykałem bez mrugnięcia żulczykową frazę - widząc w niej świadomą strategię wyrażenia licealnych buntów i rozterek za pomocą patosu, rozbuchania i podkręcenia karty graficzne na maksa - tak w 'Instytucie' staje mi ona w gardle". W "Ślepnąc od świateł" być może nie staje w gardle, bo można ją wytłumaczyć nienawiścią i obrzydzeniem kipiącymi w głównym bohaterze, ale jednak częściej męczy niż zachwyca. Żulczyk nie wie, kiedy się zatrzymać. Udane zdania podkręca do granic przyzwoitości, a następnie odbiera im moc próbując przebić je kolejnymi - mniej udanymi, wysilonymi.
Jednocześnie cały czas się powtarza, konstruuje wielozdaniowe akapity mielące jedną, prostą myśl. Jak chociażby w przywoływanym już fragmencie o przedstawicielach polskiego show-biznesu. Doskonałe zdanie, iż "wzbudzają tyle samo zaufania co byli esbecy" Żulczykowi nie wystarcza. Chwilę później dowiadujemy się więc, że "przebywają w świecie zupełnie pozbawionym punktów odniesienia". Mało! "Są jak trzymane w przezroczystych bańkach dzieci". Mało! "Turlają ich powiewy klimatyzowanego powietrza". Wciąż mało! "Nie widzą niczego dookoła, ich świat wygląda dokładnie tak jak świat przedstawiany w serialach, w których występują - trochę droższa Ikea z przebitkami na Pałac Kultury". I to wszystko w jednym akapicie, na zaledwie jednej trzeciej strony! Aż chciałoby się przywołać mantrę Jacka: "marnujemy czas, tracimy pieniądze".
Muszę też wypomnieć Żulczykowi scenę erotyczną. Jedną z najgorszych, jakie kiedykolwiek czytałem, zasługującą na polski odpowiednik brytyjskiego wyróżnienia Bad Sex Award . Nie dlatego, że bohaterowie dosłownie walczą w niej, zamiast się kochać - to zrozumiałe, autorowi udaje się przygotować pole pod ten pojedynek tak, by czytelnika nie odrzuciła gwałtowność zbliżenia. Ale dlatego, że jest po prostu żenująca i śmieszna. Bo naprawdę trudno zachować powagę, czytając, że bohaterce wyglądającej "jak złe drzewo, które wypuszcza gałęzie" "prawie kapie z cipy", a "jej piersi rozlewają się jak surowe białko".
Te zastrzeżenia sprawią, że ciężko mi nową powieść Jakuba Żulczyka uznać za w pełni udaną. Choć z pewnością jest fascynująca - nawet w tych momentach, w których jest także odpychająca, naiwna czy śmieszna.
Tomasz Pstrągowski