Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 10:39

Wrota 2

Wrota 2Źródło: Inne
d23qf46
d23qf46

– Może pomóc? – zaproponował uprzejmy głos.
Salianka podniosła głowę znad rozsypanych pakunków. Obok niej stał młody mężczyzna. Na pierwszy rzut oka robił dobre wrażenie: był schludny, skromnie ubrany. Miał krótko ścięte ciemnoblond włosy i irytująco życzliwy wyraz twarzy. Prawie jak u psychopaty.
– Pewnie – zgodziła się, choć lekko podejrzliwe dziewczyna. Co jej w końcu szkodziło przyjąć pomoc? Sama nie dała by rady nieść wszystkiego, przynamniej nie bez kilkugodzinnych ćwiczeń żonglerki, albo użycia lewitacji. To ostatnie było zresztą fatalnym pomysłem, królewna nie była pewna jakie mają w tych okolicach poglądy na czarownice. W końcu kręcili się tu egzorcyści, mogli przyuczyć kmiotków jak się układa stos. A Saliance nie zależało na wywoływaniu zamieszania. Tragarz mógł się przydać. Oczywiście mógł okazać się złodziejem, i spróbować uciec z jej nowo nabytym dobytkiem, ale w końcu daleko by nie zaszedł.
Mężczyzna zabrał jej sakwę i zapakowany morgenstern.
– Dokąd? – zapytał uprzejmie. Dalej się uśmiechał, życzliwie i z sympatią, skierowaną nie konkretnie do dziewczyny, ale do całego świata. Aż dziwne, że świat nie zrobił nic, żeby mu ten uśmiech zetrzeć z twarzy.
– Do gospody – oznajmiła. Zaczynała czuć coraz bardziej dotkliwe ssanie w żołądku. Ostatnim posiłkiem Salianki było spożyte jeszcze w Twierdzy śniadanie.
Kiedy szli do karczmy, Salianka nie mogła się powstrzymać, żeby nie zerkać na swojego towarzysza podejrzliwie. O ile się orientowała, ludzie nie byli mili. Wysilali się tylko wtedy, kiedy mogli coś przez to osiągnąć. Ten, o dziwo, nie sprawiał takiego wrażenia. Nie uciekał z jej rzeczami, nie próbował też nawiązać rozmowy zmierzającej do pytania „moja piękna, a może wieczorem ty i ja...”. W ogóle nic nie mówił, uśmiechał się tylko życzliwie kiedy zdarzyło mu się podchwycić spojrzenie dziewczyny. Doniósł rzeczy Salianki do wolnego stołu, skłonił się na pożegnanie, podczas gdy królewna wyduszała z siebie podziękowania. A potem sobie poszedł.
Salianka spoglądała za nim zdumiona, dopóki widoku nie przysłonił jej tłusty, owinięty w fartuch, brzuch karczmarza. Na materii niegdyś chyba białej, którą ów człowiek interesu był przepasany, znaczyła swój świat cała historia karczmy, a może i prehistoria nawet. Plamy, zlewające się z tłustawą szarością, zatraciły już nawet swą pierwotną barwę. Wszystkie były bure. Spojrzenie powyżej tego brzucha ujawniło, że twarz karczmarza też jest tłusta i czysta tylko teoretycznie.
– Kundel za drzwi – oznajmił stanowczo grubas.
Salianka westchnęła. Pewne reguły, którymi rządził się świat, pozostawały niezmienne. Nawet ona, nie tylko chowana pod kloszem, ale przez pierwsze kilkanaście lat życia kompletnie pozbawiona świadomości, zdawała sobie z tego sprawę.
– Ile? – zapytała bez zbędnych jej zdaniem ceregieli.
– Co ile? – karczmarz zmarszczył brwi. W głębi duszy był nieuleczalnym tępakiem.
– Ile muszę zapłacić, żeby mógł zostać – wyjaśniła królewna.
Grubas podrapał się w głowę. Pies psem, a pieniądz pieniądzem. Łomotało mu się co prawda we łbie, że niehigienicznie jest, by zwierzę pętało się przy kuchni, ale prawdę mówiąc, Pazur był czyściejszy od większości jego klientów, a nawet od chłopaczka, który pomagał w gotowaniu.
– On będzie tu jadł? – spytał.
– I to to samo co ja – zapewniła Salianka. Nie odważyłaby się zamówić dla Pazura czegoś, co właściciel gospody nazwałby psim jedzeniem. Miała już wystarczająco wiele wątpliwości co do jakości jedzenia dla ludzi. – Nie wiem, co tu podajecie, ale poproszę cztery porcje mięsa. Duże.
– Zje trzy porcje? – karczmarz przyjrzał się ciekawie psu. Duży był, choć widocznie wychudły i osłabiony.
– Nie, zje dwie – wytłumaczyła królewna. – Pozostałe dwie są dla mnie.
Grubas popatrzył na nią z głupią miną, która mogła przy pewnej dozie dobrej woli uchodzić za emanację zdumienia, i poszedł sobie.
Saliance zaburczało w brzuchu. Żeby umilić sobie oczekiwanie na posiłek, co do którego jakości miała zresztą jak najgorsze przeczucia, rozejrzała się po gospodzie. W końcu pierwszy raz była w takim miejscu. Wnętrze niczym nie odstawało od opisów karczm na jakie natknęła się w książkach. Wielka sala, a w niej kominek, drzwi do kuchni, kilka stołów. O tej porze było tu jeszcze pusto, za to brudno było najwyraźniej zawsze, bez względu na porę. Ściany wymagały odmalowania, kominek aż poczerniał od dymu i sadzy. Podłoga była nie wiadomo z czego, warstwa błota zasłaniała ją niczym osobliwy kobierzec. Blaty stołów były względnie najczyściejsze, ale i tak nie zachęcały do tego, żeby oprzeć na nich ręce. O ile wcześniej królewnie przemknęła przez głowę myśl o zatrudnieniu się gdzieś jako sprzątaczka, to teraz wywietrzało jej to z głowy. Nieznane strony wydawały się zdecydowanie bardziej zapuszczone od stron znajomych.
Myśl o znalezieniu sobie jakiegoś płatnego zajęcia była oczywistą konsekwencją postanowienia, żeby nie wracać do Twierdzy. W Twierdzy czekała na nią tylko codzienność i monotonne oczekiwanie na nieuchronny koniec. Poza Twierdzą rozpościerał się świat, w którym miała okazję coś Przeżyć. Po raz pierwszy... nie, po raz drugi w życiu. I tym razem miała zamiar zrobić to na własnych zasadach. Chociaż raz, chociaż ten ostatni raz!
– Nie wracamy do domu – poinformowała leżącego pod stołem Pazura. Pies gwałtownie podniósł łeb i spojrzał żałośnie. Nie był hodowany do wędrówek po bezdrożach. Był psem nawet nie pokojowym, ale pałacowym. – Zwiedzimy kawałek świata – ciągnęła twardo królewna. Dalszą argumentację przerwał karczmarz stawiając na stole posiłek. Dość apetyczne zapachy natychmiast zaprzątnęły uwagę i psa, i królewny. Salianka dwie misy postawiła pod stołem, przed nosem Pazura.
– Tylko jedz powoli – przestrzegła.
Sama zajrzała do pozostałych dwóch. Zawierały coś, co umownie można by nazwać gulaszem z wczorajszych resztek. Jeszcze kilka miesięcy temu odsunęłaby je od siebie i natychmiast kazała stracić kucharza. Ale teraz była głodna. Głodna jak demon! Mogłaby zjeść konia z kopytami i to pewnie nawet żywego konia. Pochłonęła zawartość obu mis, zanim Pazur, usilnie starający się jeść powoli, skończył z pierwszą.
Najedzona i zdecydowanie szczęśliwsza Salianka przeniosła swoją uwagę na otoczenie. Gospoda była częścią nowego świata, świata który królewna dopiero zaczęła poznawać. Było w nim tyle tajemnic, tyle nowości, o których marzyła całe życie. To świadome. Niestety, przynajmniej jeśli chodziło o najbliższe otoczenie, w większości brudnych albo przynajmniej przykurzonych. Pani Twierdzy z wysiłkiem zdusiła w sobie przemożną chęć złapania za miotłę albo szmatę i zagonienia wszystkich obecnych do sprzątania.
Podczas gdy jadła, pojawiło się jeszcze kilku chętnych do spożycia wczesnego śniadania. Salianka patrząc na nich nie mogła powstrzymać grymasu dezaprobaty. Klienci gospody byli zakurzeni, głodni i szczęśliwi, że po długiej podróży mogli wreszcie do kogoś gębę otworzyć. Gadali jak najęci, tyle że o niczym interesującym. Do królewny docierały strzępki ich rozmów, coś o tym, czyj koń okulał i czym najlepiej okładać pęcherze. Nie takich wieści o tym nowym świecie była spragniona. Chciała usłyszeć kto tu rządzi, czy ktoś słyszał o Twierdzy i jej okrutnej Pani i, co najważniejsze, jak wielu egzorcystów pęta się po drogach. Ta ostatnia wiadomość była najistotniejsza. W Saliance, mocno rozdrażnionej faktem, że bezczelnie śmieli ją porwać, powoli dojrzewała chęć odpłacenia im za wszystko, co stało się za ich sprawą. I to odpłacenia im w taki sposób, żeby przez wieki wspominali z lękiem imię ostatniej Pani Twierdzy.
Królewna zorientowała się, że, pochłonięta myślami, tak mocno zacisnęła palce na krawędzi stołu, że aż wyżłobiła w nim głębokie bruzdy. Pośpiesznie opuściła dłonie na kolana i rozejrzała się, czy aby nikt nie zauważył co zrobiła. Jednak większość gości pochłonięta była albo jedzeniem, albo pogaduszkami. Od towarzystwa wręcz rażąco odstawał mężczyzna, który pomógł Saliance nieść zakupione dobra. Siedział samotnie przy stole na uboczu, chyba w ogóle nieświadomy panującego wokół gwaru i obecności innych ludzi. Przed sobą rozłożył grubą księgę i o wiele bardziej pochłonięty był lekturą, niż swoim talerzem, którego zawartość spożywał równie szybko, co nieuważnie. Cokolwiek zawierały w sobie pożółkłe strony, które przeglądał, musiały to być dla niego najważniejsze i najbardziej interesujące informacje na świecie. Wokół mógłby runąć wszechświat, a on pewnie nawet by tego nie zauważył. Uprzejmy nieznajomy stanowił poza tym jedyny w miarę czysty i schludny punkt we wnętrzu, które szarpało brutalnie czułe na porządek
struny duszy Salianki. Gdyby wszyscy ludzie w obcych stronach mogli być tacy... Niestety, ten jeden był chyba wyjątkiem. Pozostali nie potrafiliby nawet przeliterować słowa higiena, tak jak na przykład zarośnięty drab, który zajrzał do gospody, obejrzał sobie klientów siedzących przy stołach, aż wreszcie zatrzymał wzrok na zaczytanym mężczyźnie. Błysk w podłych ślepiach zbira świadczył, że to tego człowieka szukał. Drab, niezauważony przez nikogo poza dziewczyną, cofnął się cicho i zamknął za sobą drzwi. Zaintrygowana królewna wychyliła się odrobinę do tyłu, tak żeby móc wyjrzeć przez okno. Zrobiła to bardziej z nudów, niż z autentycznego zainteresowania. Nie miała nic lepszego do roboty, poza czekaniem aż pies skończy wylizywać miskę.
Na zewnątrz zobaczyła pięciu drabów, zarośniętych i podobnych do siebie jak krople wody. Na pierwszy rzut oka przypominali łupieżców z Twierdzy, tyle że łupieżcy już od dawna bardziej o siebie dbali. Zbiry naradzały się, ciasno ku sobie pochylone, jedna skołtuniona głowa stykała się z następną. Wszyscy razem mieli przy sobie ilość broni wystarczającą do wypełnienia niewielkiego arsenału.
Salianka zmarszczyła brwi. Za oknem draby skończyły szeptaną dyskusję i wyciągnęły miecze. Sytuacja wyraźnie zmierzała w coraz bardziej określonym kierunku: co najmniej jednego mordu, najpewniej na człowieku, który pomógł królewnie nieść sakwy.
Rozlew krwi jako urozmaicenie nudnego posiłku był czymś, czego Salianka jeszcze nigdy nie widziała. W Twierdzy takie rozrywki załatwiano w lochach, nie przy stołach. Nikt nie chciałby przecież, żeby czyjaś ucięta głowa wtoczyła mu się do talerza. Tu najwidoczniej ludzie mieli inne upodobania, albo po prostu nie mieli nic do gadania w tej sprawie. A może było im wszystko jedno, skoro pożywiali się przy tak wątpliwej czystości stołach, to broczący krwią trup koło kominka nie powinien im robić różnicy. Zresztą królewna spodziewała się, że kiedy już dojdzie do rozlewu tej krwi i innych tkanek, prawdopodobnie i tak nikt tego nie posprząta. Wzdrygnęła się z odrazą. Krew i śmierć były jej w zasadzie obojętne, ale nie znosiła nieporządku. Nawet częściowe opętanie nie zmieniło jej poglądów na czystość. Skoro ludzie chcieli się mordować, i to koniecznie przy śniadaniu, to ich sprawa, ale powinni mieć tyle przyzwoitości, żeby po sobie posprzątać.
Pogrążona w ponurych rozważaniach na temat porządku, a raczej jego braku, zupełnie przestała zwracać uwagę na to, co się dzieje za oknem. Jej wzrok prześlizgnął się po zakurzonej podłodze, starych stołach, aż wreszcie zatrzymał się na przyszłej ofierze. Mężczyzna dalej czytał księgę, nieświadomy zagrożenia. Szarozielone oczy podążały za kolejnymi zdaniami, a na wysokim czole pojawiła się zmarszczka skupienia. Musiał poczuć na sobie spojrzenie Salianki, bo podniósł głowę i rzucił jej nieprzytomny uśmiech. Zaraz potem wrócił do lektury, nieświadomy zupełnie tego, co właśnie się stało.
A stało się bardzo wiele. Ten uśmiech trafił prosto do miejsca, gdzie królewna przechowywała swoje najcenniejsze i najbardziej bolesne wspomnienia, tam gdzie na zawsze zapisane zostały twarze tych, którzy znaczyli dla niej najwięcej. Tych, których już nie było na tym świecie. Oni też się kiedyś do Salianki uśmiechali. Królewna, nie zastanawiając się co robi, wstała. Pazur zaczął wyczołgiwać się spod stołu, ale rzuciła mu krótkie: „zostań”. Szybkim krokiem przemierzyła salę i usiadła naprzeciw mężczyzny.
– Pięciu wielkich uzbrojonych typów wpadnie tu za chwilę – powiedziała bez wstępów, kiedy podniósł głowę i spojrzał na nią zdumiony. Kobieta, która siedziała naprzeciw niego, nie przypominała tej sprzed gospody. Teraz miała zaciśnięte dłonie i niesamowity, wręcz przerażający wyraz twarzy. Niczym nie do końca rozbudzona lunatyczka. – Zdaje się, że szukają ciebie.
W mężczyźnie zaszła niedostrzegalna zmiana. Już nie był nieświadomym istnienia świata czytelnikiem, pojawiła się w nim czujność, która u kogoś takiego była wręcz zaskakująca. Rzucił szybkie spojrzenie w stronę drzwi. Widać było jego zaniepokojenie, ale nie przerażenie. Kimkolwiek byli ludzie z mieczami, najwidoczniej spodziewał się, że mogą się pojawić. Wstał, zamknął księgę i chwycił ostatnią bułeczkę, która została na talerzu.
– Dziękuję – powiedział, może trochę niewyraźnie, ze względu na bułeczkę, którą wsadził sobie do ust.
Nie zdążył zrobić nawet kroku, kiedy drzwi otworzyły się i pięciu drabów z mieczami wpadło do gospody. Salianka miała rację, chodziło im o właśnie o jasnowłosego mężczyznę. Na innych nie zwracali uwagi. Siedzący przy stołach klienci podnieśli głowy, ale nikt się nie ruszał. Najpewniej po prostu woleli przeczekać bitkę. Zaniepokojony Pazur warknął spod stołu, a wstający mężczyzna znieruchomiał z bułeczką w zębach.
Królewna zastanowiła się szybko. Nie było wątpliwości, że uzbrojone draby nie przyszły tu, żeby rozmawiać. Już zaczynali okrążać sympatycznego młodzieńca, z mieczami wzniesionymi do ciosu. W głowie dziewczyny na pierwszy plan wybiła się myśl, że on jej pomógł. Tylko nieść bagaże, ale jednak pomógł. Towarzyszył tej myśli irytujący wniosek, że jak dotąd, wszystkich, którzy jej pomogli, trafiał szlag. Pirka, Ulk, Virven... Ich wspomnienie było niczym sztylet, który wbijał się głębiej w serce Salianki.
Konkluzją mogłoby być stwierdzenie, że królewna przynosi pecha nieszczęśnikom, którzy z dobrego serca lub innych pobudek postanowili jej pomóc, ale ona nie miała zamiaru dochodzić do takiej nieprzyjemnej konkluzji. Prawdę mówiąc, samo przypuszczenie, że tak mogło by być, doprowadziło ja do wściekłości. No i jeszcze ten nieszczęśnik? Czy musieli go mordować zaraz po tym, jak uprzejmie poniósł jej sakwę? Nie mogli poczekać, aż ona sobie pójdzie? Kompletnie wyprowadzona z równowagi Salianka przestała się zastanawiać co robi.
Dość elegancka młoda kobieta, która nagle jednym skokiem przemieszcza się z ławy na sufit, a odbiwszy się od niego wszystkimi czterema kończynami ląduje pomiędzy prześladowanym a jego prześladowcami, jest widokiem dość niezwykłym. Takie rzeczy nie zdarzają się nie tylko w prawdziwym życiu, ale nawet w legendach. Klientów zatkało całkowicie, prześladowcy wytrzeszczyli gały, a prześladowany omal nie udławił się bułeczką. Wszyscy milczeli, bo i co można w takiej chwili powiedzieć?
Królewna tymczasem spojrzała podejrzliwie na sufit, sama lekko zaskoczona własnymi akrobacjami, które przychodziły jej nader łatwo. Fragment demona najwidoczniej na dobre zadomowił się w jej mięśniach. Czuła go w sobie, niczym przyśpieszone bicie serca. Odruchowo poprawiła spódnicę i odrzuciła na plecy warkocz. Dopiero potem spojrzała na drabów z mieczami. Skoro już podjęła decyzje, czy może raczej decyzja podjęła się sama, to Saliance pozostawało tylko robić dalej to, co zaczęła. Nie bała się napastników, ani wcześniej, ani teraz. Miała do czynienia z robakami. Nie mogły zrobić jej krzywdy, nie mogły się obronić. Wystarczyło je zdeptać.
– Wynocha – zaproponowała nie znoszącym sprzeciwu tonem władczyni. Coś w jej wnętrzu szeptało, że nie tak powinna postąpić, ale zignorowała ten głos. Nie słuchała Wrót, nie miała też zamiaru słuchać instynktu demona. Stojące naprzeciw królewny draby spojrzały po sobie. W głębi dusz byli anarchistami i rozkazy nie robiły na nich wrażenia. Zwłaszcza, gdy wydawał je ktoś nieuzbrojony, kto nawet nie sięgał im do ramienia. Mimo to zawahali się przed rzuceniem się z mieczami na ładną, odrobinę zbyt skoczną, ale raczej nieszkodliwą dziewczynę. Jakieś byłoby to niewłaściwe. Jeden z napastników ruszył na królewnę, z opuszczonym mieczem i ponurym wyrazem twarzy. – Z drogi, mała – zażądał. Jego ton sugerował, że jeśli nie posłucha, to może się spodziewać razów, najpewniej wymierzonych ogromnym łapskiem i to w miejsce, o którym nie mówi się w kulturalnym towarzystwie.
Salianka bez namysłu wyciągnęła przed siebie dłonie, żeby go odepchnąć. Była pewna, że jest od niego silniejsza, wystarczyło tylko uderzyć na tyle mocno, żeby drab poleciał pod ścianę. To mogło pomóc jego kompanom w zrozumieniu prostej prawdy, iż należy słuchać właściwych sugestii. Kiedy tylko poczuła pod palcami chropowatą kolczugę, pchnęła z całej siły. Ale skutki nie były do końca takie, jakich się spodziewała. Ręce napotkały jakiś opór, a kiedy spojrzała na nie, żeby zobaczyć co się stało, nie krzyknęła tylko dlatego, że nagle jakaś zimna obręcz zacisnęła się na jej gardle. Cofnęła się, wciąż wpatrzona w osłupieniu w swoje dłonie, które nagle zrobiły się czerwone i jeszcze z nich kapało. Gdzieś w głębi umysłu przemknęła jej myśl, że trzeba będzie zacząć nosić rękawiczki.
Drab, którego chciała odepchnąć, zwalił się ziemię. W jego szeroko otwartych oczach nie było już ani śladu życia. W klatce piersiowej ziały mu dwie wielkie, krwawe dziury. Jego kompani zgodnie zrobili krok do tyłu. To, co przed chwilą widzieli, odebrało im całą siłę i odwagę. Mężczyzna stojący za Salianką przełknął pośpiesznie bułeczkę i złapał dziewczynę za łokieć. Bez czasochłonnych wyjaśnień pociągnął ją w stronę drzwi wyjściowych.
Królewna, zajęta trzymaniem swoich dłoni jak najdalej od siebie, posłusznie zrobiła trzy kroki, ale przy czwartym ją zastopowało. Oprzytomniała, przynajmniej na tyle, żeby przypomnieć sobie o czymś ważnym.
– Pazur! – krzyknęła strasznym głosem. Nie mogła opuścić gospody bez psa, przecież on był teraz dla niej najważniejszy. Przedarła się w nocy przez las, przyszła tu tylko po to, żeby go ocalić!
Jej pupil, wciąż leżący pod stołem, zaskowyczał. Wciąż był zbyt słaby, żeby się podnieść, inaczej na pewno pobiegł by już za swoją panią. Wybawca, czy też wybawiany, spojrzał na zastopowaną królewnę, ocenił sytuację i rzucił się w stronę Pazura. Po dziewczynie było widać, że prędzej wyrwie wnętrzności wszystkim obecnym, niż zostawi swojego zwierzaka. Po prawdzie to jasnowłosy miłośnik książek miał naprawdę dobre serce i też nie chciałby zostawiać psa samego. Jednak mimo najszczerszych chęci, trochę potrwało, zanim udało mu się wreszcie schwycić psa, księgę, sakwy i opakowany morgenstern jednocześnie. Tak jak wcześniej Salianka, przekonał się, że to wszystko na raz, to jednak za dużo na jedną osobę

d23qf46
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d23qf46