Trwa ładowanie...
d4fswb1
fragment
15-04-2010 10:39

Rozjaśnić tło

d4fswb1
d4fswb1

1

Minęło blisko trzydzieści lat, odkąd w pokoju BBC w Londynie, na starej maszynie BBC, na gładkim, "bezszelestnym" papierze BBC, napisałem początkowe zdanie swojej pierwszej wydanej potem książki. Za trzy miesiące miałem skończyć dwadzieścia trzy lata. Niespełna rok wcześniej wyjechałem z Oksfordu i zamieszkałem w Londynie, gdzie usiłowałem utrzymać się na powierzchni. Chciałem zadebiutować jako pisarz, w wolnych chwilach starając się rozwiać związane z tym lęki, jednak tylko je potęgowałem.

W Oksfordzie utrzymywałem się ze stypendium przyznanego przez rząd Trynidadu. W Londynie byłem zdany na własne siły. Jedyne pieniądze - osiem gwinei "minus potrącenia" - zarabiałem w Karaibskiej Sekcji BBC. Dorywcze zajęcie w charakterze wydawcy i prezentera cotygodniowego programu literackiego dla Karaibów było pierwszym szczęśliwym zrządzeniem losu od roku lub nawet dwóch.

Sekcja Karaibska mieściła się na drugim piętrze dawnego hotelu Langham, naprzeciw głównej siedziby rozgłośni. Wydzielono tam pomieszczenie redakcyjne dla ludzi mojego pokroju, czyli "wolnych strzelców", tyle że określenie to nie kojarzyło mi się z wolnością ani prestiżem, lecz z niebo rakami pozostającymi na marginesie poważnych przedsięwzięć, z osobnikami zgnębionymi i uzależnionymi od innych: dałbym wiele, by zaliczać się do "etatowców".

Pokój ten nie nasuwał myśli o wspaniałości radia; używano go wyłącznie do opracowywania krótkich scenariuszy. Zachował odrobinę hotelowej atmosfery: w najświetniejszych edwardiańsko-wiktoriańskich dniach hotelu Langham (wzmiankowanego w co najmniej jednym opowiadaniu o Sherlocku Holmesie)
służył być może za spiżarnię. Znajdował się na tyłach owego przyciężkiego budynku z cegły i był ponury, gdy gaszono sufitowe oświetlenie. Kiedy je zapalano, wcale nie stawał się pogodniejszy: brunatne ściany z groszkową lamperią, zmatowiona, dawniej połyskująca farba, pod oknem kaloryfer, parapet z lastryka, kilka krzeseł, telefon, dwa stoły i dwie wysłużone standardowe maszyny do pisania.

d4fswb1

Pewnego późnego już popołudnia, otoczony tą właśnie edwardiańsko-wiktoriańską ponurością, na jednej z tych maszyn, nie mając pojęcia, dokąd zmierzam, nie chcąc prawdopodobnie nawet zapisać całej strony, wystukałem zdanie: "Każdego ranka po przebudzeniu Hat siadywał na poręczy werandy z tyłu domu i krzyczał przez płot: "Co się tam dzieje, Bogart?""
Było to wspomnienie z Port-of-Spain. Wydawało się bardzo odległe, lecz tak naprawdę pochodziło sprzed jedenastu, dwunastu lat. Z czasów, kiedy mieszkaliśmy - różne rozgałęzienia rodu mej matki - w Port-of-Spain, w domu babci. Byliśmy wieśniakami z Indii, kulturowo wciąż Hindusami, a przeprowadzka odzwierciedlała prawidłowości migracji: z hinduskiej wsi w Indiach do miasta białych, Murzynów i Mulatów.

Hat mieszkał po sąsiedzku przy tej samej ulicy. Nie był Murzynem ani Mulatem. Lecz uważaliśmy go za kogoś w tym rodzaju. Był Hindusem z Port-of-Spain. Tamtejsi Hindusi - istniało kilka ich skupisk - nie mieli wiejskich korzeni, chadzali własnymi ścieżkami, ledwo tworzyli jako taką wspólnotę i odróżniali się od nas jeszcze pod jednym względem: wielu wywodziło się z Madrasu; byli potomkami Hindusów z południa, nie władali hindi, nie należeli do kast. Nie dostrzegaliśmy u nich żadnych znanych nam podziałów ani zakazów i choć sami żyliśmy ubogo (gnieździliśmy się na kupie w jednym domu), rodaków z naszej ulicy postrzegaliśmy jako męty.

Krzyk z werandy stanowił pod wieloma względami krzyk ulicy. Mało tego, skierowany był do kogoś z naszego podwórka: do spokojnego młodego mężczyzny, związanego z rodziną mojej matki. Przypłynął on niedawno z ojczyzny i mieszkał w oddzielnym jednopokojowym drewniaku na tyłach naszego podwórza.
Drewniak ten nazywaliśmy służbówką. Do lat trzydziestych XX wieku domy wznoszone w Port-of-Spain miały oddzielne służbówki - były to małe pudełeczka bez werand, prawdopodobnie w stylu dawnych przybudówek dla Murzynów z czasów niewolnictwa. Wydaje mi się, że w jednym czy dwóch domach przy naszej ulicy służący faktycznie mieszkali w służbówkach. Na ogół jednak było inaczej. Służbówki cieszyły się wzięciem - i to nie wśród służących - ze względu na atmosferę prywatności.

Trwała wojna. Przyjazd mojej rodziny do Port-of-Spain był częścią o wiele większej migracji. Ludzie wszelkiego autoramentu ściągali do tego miasta, by pracować w dwóch amerykańskich bazach. Jedną z nich zbudowano na dopiero co osuszonej ziemi u krańca naszej ulicy - osiem domów od nas. Dwa razy dziennie słyszeliśmy trąbki; Amerykanie, nieprzystępni w swych mundurach, z krawatami w kolorze khaki zatkniętymi za koszule, stanowili część życia na naszej ulicy. Ulica była gwarna, podwórza rojne. Na naszym panował większy tłok niż na innych. W naszej służbówce nigdy nie mieszkał żaden służący. Znajdowali w niej schronienie kolejni przejezdni, będący w drodze do lepszego losu. W czasach poprzedzających wielkie wędrówki naszej rodziny byli to obcy; teraz w większości zjawiali się krewni lub osoby blisko związane z rodziną - jak Bogart.

d4fswb1

Więź łącząca go z klanem mojej matki była niecodzienna. Na przełomie wieków ojciec Bogarta i mój dziadek wyemigrowali z Indii jako kontraktowi tenninatorzy. W trakcie długiej i niebezpiecznej podróży poprzysięgli sobie braterstwo. Związek ten respektowali ich potomkowie. Rodzina Bogarta -ludzie urodziwi - pochodziła z Pendżabu. Jego dwaj bracia, których poznaliśmy, byli ambitni, dochrapali się ciepłych posad. Jeden został nauczycielem, drugi (przewinął się przez naszą służbówkę) niedzielnym sportsmenem, którego nazwisko regularnie pojawiało się na łamach gazet w sezonie rozgrywek krykieta. Bogart nie miał wykształcenia ani ambicji swoich braci; nie wiedziano, jak zarabia na życie. Był człowiekiem łagodnego usposobienia, pozbawionym szczególnych cech charakteru, zamkniętym w sobie i - jako mieszkaniec zatłoczonego podwórza - osobliwie samotnym.

Pewnego razu wyjechał. Gdy wrócił po paru tygodniach lub miesiącach, gruchnęła wieść, że "tyrał na statku". Port-of-Spain był portem kolonialnym; marynarzy postrzegaliśmy jako osobników nieokrzesanych, jako męty. Robota na morzu - choć kojarzyła się z pieniędzmi i łutem szczęścia, bo o pracę było niełatwo - nasuwała myśl o niebezpieczeństwach. Takie zajęcie przystało ludziom z marginesu, Niewątpliwie odpowiadało Bogartowi, bo po jakimś czasie znowu wyjechał - zniknął.
Tym razem mówiono, źe wyruszył do Wenezueli, Wrócił wprawdzie, lecz nie przypominam sobie tego. Jego przygody - o ile miał takowe - pozostały dla mnie tajemnicą. Zasłyszałem, źe poprzednio najął się na statek jako kucharz. A może sam to zmyśliłem? O Bogarcie wiedziałem tylko tyle, ile się napatrzyłem z boku jako dziecko, gdy mieszkał w naszej służbówce. On oraz jego wyjazdy i powroty były częścią ówczesnej atmosfery: zamieszania, przypadkowości i stłoczenia.

Cztery lub pięć lat później zacząłem widywać go częściej. Wojna dobiegła końca. Zamknięto amerykańską bazę u wylotu ulicy. Budynki rozebrano, a miejscowy przedsiębiorca budowlany, który znał kogoś z naszej rodziny, udostępnił nam teren na kilka dni, byśmy wynieśli całe potrzebne nam drewno. Rozległa rodzina mojej matki rozpadała się na części składowe; wyprowadzaliśmy się z domu babci. Ojciec kupił własny dom, Drewno z amerykańskiej bazy wykorzystałem do zrobienia bramy. Wkrótce potem otrzymałem stypendium od trynidadzkiego rządu, które zagnało mnie do Oksfordu.

d4fswb1

Bogart podobno nadal prowadził życie obieżyświata. Teraz mógł zrobić to, czego prawdopodobnie chciał zawsze: zdystansować się jak najbardziej wobec swoich bliskich. Zamieszkał w Carenage, nadmorskiej osadzie położonej z pięć mil od Port-of-Spain. Była to murzyńsko-mulacka mieścina z domieszką hiszpańszczyzny (pagnol, jak mawiano w lokalnym dialekcie francuskim). Niewielu znalazłoby się tam Hindusów, co z pewnością mu odpowiadało. Czekałem na wyjazd, nie mając nic do roboty, nie mogąc usiedzieć na miejscu, toteż czasami jeździłem na rowerze do Carenage. Po wyciskającym poty pedałowaniu miło było popluskać się w rozkołysanym morzu, a potem pójść do Bogarta na coca-colę. Mieszkał przy bocznej uliczce, krętej alejce, na wpół porośniętej krzakami, na wpół zabudowanej. Był teraz krawcem i najwyraźniej miał klientelę; siedział przy maszynie w otwartym zakładzie, serdeczny, lecz nie wylewny, łagodny, milkliwy i samotny jak zawsze, Chętnie się ze mną bawił. Pozwolił mi namalować szyld dla swojego zakładu. To ja
wpadłem na ten pomysł, a on potraktował go poważnie. Kazał stolarzowi przygotować tablicę ze świeżego drewna; na niej właśnie, gruntując i malując przez parę dni, wykonałem szyld. Bogart zawiesił go nad zakładem, a ja, zaskoczony efektem, pomyślałem sobie, że to najprawdziwszy szyld pod słońcem. Mój pierwszy w życiu.

Potem nadszedł czas wyjazdu do Anglii. Bogart został w Carenage. W mojej pamięci nadal tam mieszkał, jako postać zamazana, nigdy nie nabierająca wyrazistości pierwszego planu: mężczyzna, który pracował na statku, był w Wenezueli, a później siedział spokojnie przy maszynie do szycia, pod moim szyldem, w małym domku-zakładzie z betonu.
Tak właśnie wyobrażałem sobie życie Bogarta. Taką historię chciałem opowiedzieć, gdy po wszystkich trynidadzkich wędrówkach rodziny, po wyjeździe do Anglii i pobycie w Oksfordzie, po dwóch nieudanych próbach powieściowych usiadłem nad maszyną do pisania w pokoju redakcyjnym wolnych strzelców w hotelu Langham i po raz kolejny spróbowałem zostać pisarzem. Tego popołudnia szczęście mi sprzyjało. "Każdego ranka po przebudzeniu Hat siadywał na poręczy werandy z tyłu domu i krzyczał przez płot: Co się tam dzieje, Bogart?" Szczęście mi sprzyjało, ponieważ to pierwsze zdanie było tak bardzo bezpośrednie, klarowne, pozbawione udziwnień, że narzuciło zdanie następne: "Bogart przewracał się w łóżku i mruczał tak cicho, że nikt nie słyszał: A co się dzieje, Hat?"

Pierwsze zdanie mówiło prawdę. Drugie było zmyśleniem. Lecz dla mnie - pisarza już! ~ razem dokonały czegoś nadzwyczajnego. Choć pomijały wszystko ~ miejsce akcji, czas historyczny, narodowe i społeczne cechy przedstawionych ludzi ~ jednocześnie o wszystkim "przebąkiwały"; przywołały świat ulicy. Razem, jako zdania i słowa, wytyczyły rytm, wartkość, które zadecydowały o całej reszcie.
Opowieść wprowadziła narratora w pierwszej osobie. Aby utrzymać odpowiednie tempo, uniknąć komplikacji i zgrać wszystko z wyklarowanym już rytmem, narratorem nie mogłem być ja. Mój narrator zamieszkał więc tylko ze swoją matką w domu przy ulicy. Nie miał ojca ani krewnych. Tak oto cała liczna rodzina mojej matki, kłopotliwa w rzeczywistości tak samo, jak kłopotliwa byłaby na stronach książki, wyparowała bez śladu; dla uproszczenia spraw mój narrator był także bardziej zestrojony z życiem ulicy niż ja.

d4fswb1

Przeniosłem zakład krawiecki Bogarta z wykonanym przez siebie szyldem z zaułku w Carenage do służbówki w Port-of-Spain, a wraz z nim cichą więź, która się między nami wytworzyła w późniejszym okresie. Służbówka i ulica - domy, trotuary, otwarte podwórza, amerykańska baza - stały się scenerią. Każdy mógł przejść ulicą, każdy mógł zawitać do służbówki. Wystarczyło - dzięki rytmowi narracji i nagromadzonym echom ulicznego życia - by narrator o tym powiedział. Zatem Bogart mógł pojawiać się i znikać bez żadnych ceregieli. Kiedy w mojej opowieści wyjechał po raz pierwszy, nie trzeba było wiele - parę dorzuconych nazwisk - by ugruntować obraz ulicy jako swoistego klubu towarzyskiego.

Tamtego popołudnia w hotelu Langham wspomnienia z Port-of-Spain, dotąd niebrane pod uwagę, uległy przeobrażeniu i uproszczeniu. Tempo opowiadania było tempem pracy pisarza. W szystko to, co później jawiło się jako przemyślany zabieg literacki, wzięło się z niepokojów autora. Za wszelką cenę chciałem doprowadzić historię do końca. Lękałem się, że jeżeli przystanę gdziekolwiek nazbyt długo, stracę wiarę w to, co robię, skapituluję kolejny raz i nic nie zyskam.
Tempo podyktowało rozwiązanie tajemnicy Bogarta. Pragnął być wolny (od konwenansów hinduskiej rodziny, co nie zostało powiedziane otwarcie). Nie miał żadnych aspiracji ani umiejętności; mimo szyldu nie zasługiwał na miano krawca. Był przeciętniakiem, człowiekiem ze wsi, któremu aurę tajemniczości i imię Bogart nadała ulica; ona miala własny, miejski zmysł dramatu. Jeżeli Bogart całymi popołudniami układał pasjanse w służbówce, to robił tak dlatego, że nie potrafił inaczej spędzać czasu. Jeżeli był małomówny - póki nie wpadł w rolę swego filmowego imiennika - to dlatego, że nie miał nic do powiedzenia.
Ulica postrzegała go jako zrelaksowanego, leniwego, zmysłowego mężczyznę. W istocie był bierny. Emocjonalne związki, które odciągały go od kolegów, nie kryły w sobie nic romantycznego. W kontaktach z kobietami Bogart - w przeciwieństwie do większości mężczyzn z naszej ulicy - szedł po linii najmniejszego oporu. Był niemrawym, zniewieściałym nieudacznikiem. Szukając wolności, Bogart z mojej opowieści stał się najpierw bigamistą, a potem uciekinierem. Jedynie w samotni służbówki mógł być sobą i zaznać spokoju. I tylko wśród mężczyzn i chłopców na ulicy mógł być mężczyzną.

Opowieść była krótka: zaledwie trzy tysiące słów, dwie stronice papieru kancelaryjnego i kawałek trzeciej. Tamtego popołudnia ustawiłem w maszynie do pisania pojedyncze odstępy między liniami - świadomy akt magii - by zmieścić jak najwięcej na pierwszej kartce i uzyskać wrażenie zadrukowanej strony.
Ludzie wchodzili i wychodzili z pokoju, a ja bębniłem w klawisze. Niektórzy wpadali do BBC na towarzyską pogawędkę albo w nadziei, że zdobędą od producenta zamówienie na krótki scenariusz. Inni mieli konkretną robotę do wykonania.

d4fswb1

Zapewne przyszedł też Ernest Eytle, usiadł przy drugiej maszynie i zaczął wystukiwać, z częstymi przerwami, różne "zapchajdziury" albo nawet cały tekst audycji. Pięknie wymawiane przez niego słowa, trzeszczące tego wieczoru na falach krótkich, sprawiały wrażenie, że wypowiada je człowiek zapracowany, chłonny, obeznany z wielkomiejskimi atrakcjami Londynu, człowiek, który z trudem wykroił kilka minut, by odezwać się w radiu. Był Mulatem z Gujany Brytyjskiej; gruby i powolny, nosił ciemne garnitury; gdy parę lat później usłyszałem o jego śmierci, potrafiłem w myśli, nie odczuwając najmniejszego wstrząsu, ułożyć go nietkniętego w trumnie. Nie mniej niż samą pracę w rozgłośni Ernest lubił knajpiane życie toczące się dokoła siedziby BBC. Siedzenie przy maszynie do pisania w ponurym pokoju redakcyjnym było dopustem Bożym; ilekroć przerywał pisanie, by się zastanowić nad doborem słowa, przecierał ciężką dłonią czoło i brwi, gładząc je w złą stronę; potem, jak człowiek, który zerwał pajęczyny, ścierał kurz z
policzka, nosa, ust i podbródka.

Wytykając co nieco Ernestowi, wypada mi powiedzieć, że w tamtym okresie sam miałem nietypową postawę przy pisaniu. Ramiona odchylałem jak najdalej do tyłu; kręgosłup pozostawał wygięty. Kolana podciągałem do góry, stopy opierając na najwyższej podpórce krzesła, po prawej i lewej stronie. Rozkraczony szeroko, siedziałem przy maszynie do pisania jak małpa w kucki.

d4fswb1
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4fswb1