Katarzyna Miller: bez kryzysów nie ma życia
Czy poradnik psychologiczny jest dobrym startem do pracy nad swoim rozwojem?
* Katarzyna Miller*: W poradnikach pisze się: zrób to, zrób tamto. W tej książce nie ... To jest zapis mojej pracy terapeutycznej, jak rozmawiam, jak prowadzę grupę i pracę indywidualną na tle grupy. Można powiedzieć, że unosimy pokrywkę nad garnkiem, w którym się gotuje.
Ta książka powstała dlatego, że Monika Pawluczuk, która jest reżyserką filmową, przyszła na moją grupę i chciała zrobić film o tym, jak prowadzę grupę. Nie chciałam się na to zgodzić, ponieważ praca z grupą to rzecz bardzo intymna, praca łapana na gorąco nie zawsze jest czytelna dla innych, czasami jest za subtelna, czasami jest za trudna. Wymyśliłyśmy rozwiązanie: ona jeździła na moje grupy i na wykłady, nagrywała i z tego „zrobiłyśmy” warsztat. Monika bardzo się przydała ze swoją umiejętnością robienia scenariusza: każda grupa ma swój scenariusz, każda płynie wątkiem głównym albo paroma wątkami i każda tworzy swoją przestrzeń i swoją akcję, i swoją dynamikę. Dla potrzeb książki udało nam się ‘zrobić’ taką grupę, która jest i prawdziwa, i skompilowana: to wszystko co się dzieje jest możliwe, ale naraz i w taki sposób się nigdy nie stało. Również postaci zostały przez nas wymyślone; wszystkie są prawdziwe w tym sensie, że kobiety są do siebie bardzo podobne i bardzo różne. Z drugiej zaś realne kobiety, które
uczestniczyły w warsztatach mogą być spokojne , ze to nie o nich, choć także przecież o nich. To jest o wszystkich.
Pytała pani o poradniki, czy one są potrzebne. Pewnie, że są potrzebne! Książki psychologiczne są potrzebne, tak jak potrzebna jest psychoterapia. Świat doprowadził się do takiego poziomu, że specjalni ludzie muszą się zajmować tym, czym właściwie powinniśmy zajmować się wszyscy: naszym rozwojem, naszą mądrością emocjonalną, umiejętnością rozwiązywania problemów, szczęśliwego życia, komunikacji z innymi. Tego powinniśmy się uczyć od przedszkola i w każdej rodzinie, bo dzięki temu mamy życie udane lub nie. Praca w takich grupach czy praca indywidualna z ludźmi pokazuje, że ktoś może mieć pieniądze, sławę, urodę, a i tak nie będzie ze sobą szczęśliwy, bo podstawowe rzeczy w jego życiu się nie stały lub nie wiedział, co z nimi zrobić, a później brnął w pewien rodzaj niedobrej strategii życiowej. Sukcesy zewnętrzne to nie to samo, co zadowolenie z siebie.
Mam nadzieję, że ta książka otwiera i dotyka ważnych dla życia kobiet obszarów, a nie „poradnikuje”. Oczywiście nie mam ambicji, żeby był to pełen przekrój damskich problemów, gdzieżby tam!, nawet paru świadomie tam nie ma. Jest tu przelot przez sprawy rodzicielskie, kłopoty z teściami, z przyjaciółkami, ze sobą, z mężczyznami: nowymi i starym mężem, mężem mocno patologicznym, co w Polsce zdarza się bardzo często. Jest to poradnik w tym, może, sensie, że można tu zobaczyć jakiś odprysk swoich spraw.
Pisze pani, że gdy pojawiają się bolesne uczucia, warto się im przyjrzeć, bo może to być dobre wyjście do zmiany, do pracy nad sobą. Na ile jednak jesteśmy w stanie sami to przeanalizować, dobrze zinterpretować, by nawet mimo najszczerszych chęci nie zabrnąć w ślepą uliczkę?
* Katarzyna Miller*: Książka nie wystarczy. Książka to jest bodziec, pokazanie człowiekowi, że nie jest osamotniony w swoich problemach. Ludzie chętnie myślą, że tylko oni tak cierpią. Guzik prawda! Cierpią wszyscy: jedni częściej i bardziej destrukcyjnie, inni (ci szczęśliwcy, którzy mieli albo bardzo zdrowe rodziny, albo sami dostrzegli swoje mocne strony i z nich skorzystali, albo korzystali z pomocy w sposób konstruktywny) potrafią dobrze sobie radzić ze swoim cierpieniem. I nawet zaczynają je cenić jako jedną z rzeczy, którą się przeżywa. I to jest dojrzałość.
Bez kryzysów nie ma życia. Kryzysy pojawiają się w taki momencie, w którym te rzeczy, które mogliśmy zrobić, już zrobiliśmy, pożyliśmy sobie troszkę korzystając z naszych dotychczasowych osiągnięć i przychodzi czas, kiedy to nie wystarcza. Trzeba się zabrać za siebie na nowym poziomie, na nowym etapie przepracować jakieś ważne sprawy. Przepracować, czyli zauważyć - nie odrzucić, przeżyć, potem wydostać się z przeżycia, wyciągnąć wnioski, przerobić stare zachowania i utrwalić nowe. I znowu przez jakiś czas pożyć z wielką satysfakcją, że oto przekroczyłam kolejny kryzys, poradziłam sobie i jestem mądrzejsza o tę wiedzę, że za jakiś czas znów pojawi się kryzys. Nie wiem, za ile: za pięć, za siedem lat, różnie to bywa. Dużo ludzi od kryzysów ucieka, dużo ludzi się ich boi. Ludzie boją się tego, że życie płynie, chcieliby je raz na zawsze urządzić, a to się nie udaje. Potem mają poczucie niesprawiedliwości, że tyle się natrudzili, by postawić dom, wydać się za mąż albo zrobić dzieci. Raptem to nie wystarcza, bo
po paru latach robią się jakieś afery. Najczęściej wtedy dopiero biorą się za siebie albo raczej chcieliby, by ktoś im powiedział, co mają zrobić lub co ma się stać, by przestało im być trudno.
Chciałabym, by w tej książce było widać, że mamy w sobie dużo zasobów, bardzo dużo mocy i możemy sobie radzić, ale nie możemy sobie radzić przy pomocy starych strategii, ponieważ wpadniemy w te same koleiny. W mojej książce nie jest napisane: zrób to i to. Czasem mówię co prawda np. uwiedź swojego męża, ale tylko wtedy, gdy jesteś na to gotowa i masz chęć. To jest już kolejny dzień rozmów, kobiety są otwarte i widzą, że nie tylko ten mąż im coś zrobił, ale one jemu też nie dają tego, na co on czeka. Jesteśmy odpowiedzialni za siebie i wobec innych. Wobec innych, nie za innych. Żeby się nauczyć radości z własnej odpowiedzialności trzeba przejść przez spotkania z ludźmi. Nie tylko książka, ale właśnie spotkania z terapeutą, spotkania z grupą, budowanie więzi, bezpieczeństwa, zaufania, sympatii, wielkiej radości, że ludzie mnie słuchają i rozumieją, a nie, że słyszę: „A tobie znowu czego się zachciewa? Nie wystarczy, że masz dom, dzieci i męża? Siedź na dupie i bądź zadowolona”.
Pierwszym tematem, który zostaje poruszony w książce, są relacje z mężczyznami. Pojawia się problem: mężczyzna jako punkt odniesienia i wyznacznik tego, czy kobieta jest szczęśliwa i spełniona. Dlaczego mamy tak ułożone w głowie?
* Katarzyna Miller*: My mamy w głowie nasrane, nie ułożone! Najpierw nam się zabrania szlajania, bycia latawicą. Gdy dziewczynka, która chce poznać chłopaków, jest zaciekawiona tym, co ma między nogami albo tym, co czuje, rodzina dostaje obłędu pod tytułem: „Co to będzie? Dziwka będzie!”, a nie, że może się czegoś dowie, nauczy. Zresztą gdyby oni ją nauczyli, to może nie musiałaby sama szukać. Ale gdzie tam! Jesteśmy bezradni jako rodzice, jako wychowawcy, jako nauczyciele. Groza! Porównując książki nasze ze szwedzkimi na ten temat...
Teraz jest skandal z Wielką księgą cipek ...
* Katarzyna Miller*: Prawda? Polska nie ma cipek! W Polsce dziewczynki nie mają cipek! U nas się o tym nie powinno mówić, my jesteśmy bogobojnym narodem, katolickim, gdzie cipki nie występują! Dziewczynki mają siedzieć w domu, być grzeczne, gotować, prać, sprzątać, no i dawać dupy tylko po to, żeby mężczyźni nie musieli chodzić do kurew, ale oni i tak pójdą, bo ta dziewczynka nie wie, co ma z seksem zrobić.
Po pierwsze dziewczynom jest bardzo trudno w domach, są wychowywane inaczej niż chłopcy i strasznie chcą się z tego domu wyrwać. Co je wyrwie? Mąż! Najczęściej nie mają tego okresu, gdy mieszkają same w swoim mieszkaniu, choć to się jednak, na szczęście, powoli zmienia. Często jednak jest tak, że pierwszy facet, który pochodzi koło dziewczyny, jest w stanie wyjąć ją z rodzinnego domu. Czyli z rączek rodziców prosto do rączek pana, który niekoniecznie jest dorosły, dojrzały i wie, czego chce. Oboje mają ochotę zaznać wolności, przyjemności i poznać siebie. Ale od nich się wymaga, żeby sami, nie wiadomo skąd, potrafili sobie poradzić. Jak ma im się udać małżeństwo? Skąd oni mają wszystko umieć? Przecież ich rodzice też sobie najczęściej nie poradzili i taki im dali wzór. Szybko pojawia się dziecko, często ciąża jest powodem małżeństwa. Wtedy wszyscy na tym źle wychodzą, a najbardziej dziecko. Ja bez przerwy pracuję z niechcianymi dziećmi! To jest tak smutne, ale jednocześnie tak powszechne, że powinniśmy się
zacząć w tym wspierać. I czuć, że nie jesteśmy osamotnieni.
W związku z relacjami z mężczyznami oraz byciem singlem pisze pani również, że czas samodzielności jest czasem bardzo dobrym i twórczym...
* Katarzyna Miller*: ...może być, jeśli dziewczyna nie siedzi i nie przebiera nogami: „Już trzy tygodnie jestem bez faceta, już dwa miesiące, już siedem miesięcy...”
... kiedy możemy się dowiedzieć, kim jestem i czego chcę, ale jednocześnie otoczenie nie wspiera w tym: kobieta, która jest sama, ciągle postrzegana jest jako nie w pełni wartościowa.
* Katarzyna Miller*: Proszę nie powtarzać tego koszmarnego stereotypu, bo go to utrwala. Ja mam poczucie, że to się jednak zmienia, przynajmniej w Warszawie. Trudniej jest w małych ośrodkach, ale są cudne kobity w mniejszych miastach, które pracują, mieszkają same, świetnie wyglądają, mają kupę zajęć, znajomych, wyjeżdżają, rozwijają się. Ten stereotyp bardzo się waha, w pewnych miejscach jeszcze się mocno trzyma, ale nie dokładajmy się do niego. Owszem, jest tak, że rodzina by chciała, żebyś już miała tę obrączkę, żebyśmy cię mieli z głowy. Nie wszyscy sobie zdają sprawę, że u nas zaobrączkowanych jest tylko 60% związków. Tego się na głos nie mówi, bo ponoć jesteśmy krajem rodzinnym. Guzik prawda! Rodzinność mamy w deklaracji, ale wszyscy terapeuci powiedzą (mam nadzieję, że jak jeden mąż), że to rodzina jest źródłem patologii. Można powiedzieć, że cywilizacja jest źródłem patologii, ale rodzina jest wykwitem cywilizacji. Mamy cywilizację czarnej pedagogiki, to znaczy
wychowywania ludzi do posłuszeństwa rodzicom, którzy są nieszczęśliwi i czynią ze swoich dzieci równie nieszczęśliwych ludzi. Ale za to grzecznych! Co jakiś czas ktoś się wda w bandyctwo, bo jest tak strasznie umęczony i wściekły, że nic innego nie pozostaje, jak tylko iść i kogoś zarżnąć. Oczywiście specjalnie mówię tak grubo – jest kupa fajnych ludzi, ale oni są fajni wielkim kosztem! Bo trzeba być uprzejmym, miłym. Umowa społeczna jest bardzo trudna, wobec ludzi trzeba być uprzejmym, grzecznym, ale przecież wiemy, że często robimy dobrą minę do złej gry. Idzie taka cudna kobitka, wymalowana, paznokietki wykończone, obcasiki, prosto od fryzjera, a w środku smutek, rozpacz i błaganie! Gdzie ta miłość? Gdzie to szczęście? Gdzie ten spokój wewnętrzny? Gdzie zadowolenie z siebie? Co z tego, że ona tak pięknie wygląda? Ma poczucie, że zrobiła, co mogła, ale zrobiła rzeczy, które nie mają wiele wspólnego z wnętrzem, sensem i wartością życia. (Nie występuję przeciw frajdzie, jaką mają kobiety z zajmowania się
swoją urodą, tylko przeciw kulturowemu specjalnemu aspektowi, który kobiety zmusza do bycia piękną) Ona robi to dlatego, że taką zrobioną facet zaprosi na randkę. Nie bardzo wiadomo, co na randce robić, a po jakimś czasie, nawet jak facet się w niej zakocha, to się zdziwi, że w boskim zameczku mieszka nieszczęśliwa dzidzia. Moim zdaniem to jest syndrom naszych czasów. Rodziny teraz już wspomagają kobiety w nauce, kobiety pracują, kobiety się uczą, kobiety mają niezłe pieniądze (chociaż ciągle jeszcze mniejsze, niż faceci). Rodziny mówią: „Zrób wykształcenie, zdobądź pracę, miej gdzie mieszkać, to sobie poradzisz”. Mają rację, bo kobiety sobie radzą. Mężczyźni nie umieją żyć sami. Kobieta umie, tylko tęskni: „Mam nieudane życie”. Ma od cholery udane życie! Jakby się pojawił jakiś rozkoszny alkoholik i ją załatwił, to dopiero miałaby życie! Mądre singielki bardzo często mówią: „Ja wolę poczekać albo nie mieć partnera, niż zgadzać się na faceta, przy którym będzie mi gorzej, niż jak jestem sama”. Podnosi się
halo, że dzieci nie będzie! A po co tyle dzieci z kolejnych nieszczęśliwych ciąż, z powodu których ludzie niegotowi do miłości i współżycia, i wychowywania dziecka raptem stają się rodzicami?
Pisze pani, że radzenie sobie w życiu polega nie na tym, żeby się dobrze „zrobić”, ale żeby umieć samodzielnie zaspokoić deficyty, które wyniosło się z rodzinnego domu.
* Katarzyna Miller*: Zaspokoić braki albo zgodzić się na ich istnienie. Bardzo często musimy zdać sobie sprawę, że pewnych braków nigdy się nie nadrobi. Ludzie marzą o bezwarunkowej miłości. Bezwarunkowa miłość jest mitem, jest od niepamiętnych czasów opiewana w przepięknych dziełach sztuki, ale jest marzeniem. Może nam się zdarzyć tylko gdy jesteśmy niemowlęciem i gdy nasi rodzice są gotowi, żeby przyjąć na świat nową istotę, o której wiedzą, że ona nie jest dla nich, tylko że jest dla siebie. Że oni komuś dają życie, a nie sobie dają dziecko. To jest kolosalna różnica! Większość ludzi sobie robi dziecko, jeszcze gorzej – „dziecko się robi”, po prostu, bo dzieci „się ma”. Jak ktoś nie ma dzieci, ponieważ nie ma specjalnej ochoty, ludzie zaczynają mówić: „Jak to? Bez dzieci?” albo mamusia pyta: „Kiedy będę miała wnusia?”...
... albo: „Kto ci poda szklankę wody na starość?”
* Katarzyna Miller*: Najczęściej nikt nie poda! Starość to jest bardzo specjalna sprawa, której też nie umiemy. Nie umiemy, bo źle wychowujemy swoje dzieci. To jest epidemia: przekazujemy z pokolenia na pokolenie kolosalnie destrukcyjne rozwiązania. Całe szczęście, żeśmy chociaż wymyślili tę psychoterapię. Świat zatrząsł się w posadach jak zobaczył, co ludzie sobie robią. Dwie kolejne wojny światowe pokazały, że jesteśmy w stanie zupełnie się wykończyć. Ogromną różnicą w patrzeniu na ludzi jest to, że pojawiło się widzenie dziecka jako istoty, która poprzez swój rozwój uczy się być człowiekiem. Kiedyś dzieci traktowało się jak gotowych dorosłych. Wiedzy o ludziach nie było: była filozofia, która pytała o sens bytu, o moralność, jak żyć w grupach, by się nie pozarzynać i nie okraść. Stąd Dziesięć Przykazań. Tysiące lat nic nie zmieniły, dalej trzeba nas pilnować. Człowiek świadomy, dojrzały, zadowolony z siebie nie potrzebuje cudzego – ma swoje. I to w dodatku lubi. Nie
musi zazdrościć, nie musi się porównywać i nie musi zabierać, nie musi kraść, nie musi napadać. Może uczyć, może coś darować, może się dzielić i pokazywać drogę. Nie ma autorytetów? Nieprawda! Po prostu ich nie słuchamy, zajmujemy się popkulturą.
Chciałabym wrócić do deficytów. Czy nie jest tak, że co prawda sama mogę zapewnić sobie to, czego mi zabrakło, ale w ten sposób nie pójdę nigdzie dalej, bo będę zajęta budowaniem fundamentów? Jakbym uczyła się alfabetu, podczas gdy powinnam już płynnie czytać.
* Katarzyna Miller*: Nawet alfabetu nie będę się uczyła! Będę lizała rany, będę zmieniała opatrunki na starych ranach. Albo robiła sobie nowe.
Ważne jest zrozumienie, że kiedy się urodzimy, bardzo rzadko dostajemy uwagę, prawdziwą czujną uwagę skierowaną na to, żeby poznać dziecko, dać mu się rozwijać w zgodzie z jego osobistym wyposażeniem.. Dostajemy przeważnie przykaz, jacy mamy być dla rodziców i jak spełniać ich oczekiwania i wyobrażenia. Dziecko jest niewiarygodnie plastyczne, ma w sobie dużo możliwości, bogactwa, a rodzice są dla niego wyrocznią. I długo jedynym układem odniesienia. Dzieci muszą się podporządkować temu, co się dzieje, co jest wymagane i co popłynie do nich od rodziców. Zawsze polecam książki Alice Miller , którą wielbię jako moją starszą siostrę albo przewodniczkę w psychoterapii i psychologii: ona to nazywa czarną pedagogiką. Tresurą posłuszeństwa. Po swoim własnym wychowaniu rodzice są najczęściej tragicznie bezradni, tkwią w analfabetyzmie emocjonalnym a jednocześnie w marzeniu o bezpieczeństwie, spokoju, a najbardziej o dobrobycie. To jest pułapka, gdzie tu miejsce na bezwarunkową miłość
do dzieci, jak się siebie samego ( w dodatku nieświadomie), nie cierpi.
Pani powiedziała bardzo ważną rzecz: patrzymy do tyłu, staramy się zatrzeć bolesność przystosowywania się, ale przeszłość trzyma nas mocno, trudno nam się rozwijać, patrzeć do przodu, trudno nam być twórczymi. Jednocześnie to też się zdarza, ponieważ ludzie twórczy, nieprzypadkowo, obracają w twórczość swoją traumę. Każda sztuka przekracza traumę albo nią żyje. Ja się dziwię, jak można kręcić horrory i je oglądać, ale tłumy ludzi chodzą na horrory, bo mają ulgę, że sobie sami zafundowali lęk, a nie, że to on ich napadł. To jest ta gra ze sobą! I to jest życie do tyłu! Jak można uważać ćwiartowanie człowieka za rozrywkę? Ciągle mamy to samo średniowiecze, gdy największą rozrywką było oglądanie krwawych kaźni w tłumie na rynku. A lęk egzystencjalny mamy w sobie od zarania dziejów, ciągle nie poradziliśmy sobie z lękiem. Niech pani zobaczy, że to, że my sobie ułatwiamy życie, wcale nie oznacza, że sobie z nim coraz lepiej radzimy. Wręcz przeciwnie: zdejmujemy z siebie konieczność rozwoju naszych prawdziwych
wewnętrznych mocy.
Chciałam zapytać właśnie o lęk i rozwój: punktem wyjścia może być kryzys, prawda? My się tego boimy. Pani pisze, że jest to strach przed zobaczeniem siebie prawdziwą i zaakceptowania tego, że jestem zbiedzona, słaba, nie taka, jaka powinnam być. Czy nie jest tak, że boimy się kryzysu nie tylko dlatego, że on jest bolesny, ale dlatego, że ten mrok może nie minąć i okazać się jedyną prawdą o nas?
* Katarzyna Miller*: Boję się tego, że będzie bolało, ale boję się również tego, czego nie znam, że wyjdzie ze mnie monstrum. To może bardzo powstrzymywać ludzi przed zajrzeniem w siebie, głównie dlatego, że pamiętają przerażenie, jakie rodzice przeżywali, gdy mówili: „Jaka ty jesteś?! Co ty zrobiłaś?! Opanuj się! Co z ciebie będzie?!”, jakby z nas miało wyjść nie wiadomo co. Rodzice mówią do dzieci gorsze rzeczy i robią im rzeczy, od których włos się na głowie jeży, nie mówiąc już, że nawet je zabijają. Oczywiście wielu robi więcej rzeczy wspomagających niż destrukcyjnych. Jest w psychologii pojęcie ‘wystarczająco dobra matka’. Ona bardziej lubi niż nie lubi, więcej pogłaszcze niż nie pogłaszcze, więcej uzna niż nie uzna. Wtedy człowiek wie, że ma w sobie i to, i to. I światło i jakiś mrok.
Ten mrok, o którym Pani mówi u Junga nazywa się ‘Cieniem’. To jest piękne, poetyckie określenie pokazujące, że mrok jest stale z tyłu, nie chcemy go widzieć, ale on i tak za nami chodzi. W Cieniu jest ukryte to wszystko, czego w nas nie chcieli, nie znosili nasi opiekunowie np. złość, której nie wolno nam było objawiać. I której, w związku z tym, myśmy też nie chcieli. Więc ktoś wypełniony długo zbieraną, nieujawnioną wprost złością może się bardzo bać, ze jak tylko jej upuści to ona zaleje „cały świat”. Chcę ludzi uspokoić: w środku nie czyha monstrum ani żaden potwór. Uczucia są zawsze mniejsze od nas. Ale jest potrzebne i pomocne, by nie przeżywać tego samemu, po to jest terapia, po to są terapeuci. Ktoś nas ukrzywdził, ktoś inny może nam pomóc wyjść z tego i zwrócić np. prawo do złości. Na początek może się jej wylać sporo, ale bardziej wyleje się ona jako fala pozwolenia na przeżycie jej i jeżeli się to robi w bezpiecznych warunkach, przy kimś, kto wie, o co chodzi, to
nic się nie stanie. Dużo gorzej, jak się tego nie zrobiło świadomie, a człowiek już nie może wytrzymać. Wtedy może być strasznie i niebezpiecznie.
To mi przypomina inne zagadnienie z pani książki: kontrolę członków rodziny. Jak znaleźć umiar między z jednej strony luzem, a z drugiej strony – ochroną przed zagrożeniem?
* Katarzyna Miller*: Proszę zobaczyć taki piękny obraz: małe dziecko zaczyna chodzić najpierw na czworaka, potem na nóżkach, z tyłu za nim idzie tatuś albo mamusia i NIE STRASZY: „Uważaj, bo się wywrócisz! Uważaj, bo się ubrudzisz! Nie idź, nie zaglądaj! Nie dotykaj pieska, bo cię ugryzie!”, a po prostu ciepło patrzy, co się dzieje. Nie zatrzymuje dziecka tylko uważnie podąża za nim, kiedy jednak widzi, że jego cudowny bachor doczworakował do czegoś naprawdę niebezpiecznego np. schodów, dopiero wtedy jednym ruchem swoich dorosłych, długich nóg zatrzymuje się przed nim, podnosi je i przekłada albo zastawia mu drogę: „Wracaj, kochanie”. Nie ma afery, nie ma lęku, nie ma straszenia dziecka. Jest uwaga i przytomność umysłu. Trzy pierwsze lata życia to dla dziecka najważniejszy okres. Jest to podwalina totalna. My się strasznie boimy tej wiedzy. Bardzo nas to męczy: „To ja już jestem wtedy prawie gotowa?”; Tak, tam jest baza mojej odwagi, mojego zaufania do siebie, poczucia
ważności, poczucia wartości. Na szczęście można potem różne rzeczy przepracować, zmienić, ale jak to się mówi: ogóreczek lekko kiszony już nigdy nie będzie z powrotem całkiem surowy. Lepiej dobrze zaczynać od początku. Najszczęśliwsi ludzie to tacy, którzy mają szczęśliwych rodziców. Jak robię wykłady, na których siedzi sto bab, jednym z moich pierwszych pytań jest: „Której z was mama jest zadowolona?”. Niech pani zgadnie, ile się podnosi rąk?
Jedna?
* Katarzyna Miller*: Jedna, dwie, trzy, maksymalnie cztery. Na setkę! Przecież to groza! Te córki marzyłyby, by ich matki były szczęśliwe. Pół życia oddają, by matka była szczęśliwa.
A te matki, które nie są szczęśliwe, nie pozwalają córce być szczęśliwą.
* Katarzyna Miller*: Ale oczywiście! Los kobiety: „Co ty myślisz, że tobie będzie lepiej? Zobaczysz sama, jak będziesz miała dzieci! Tak się ujebałam z dziećmi, zobaczysz, ty też będziesz miała za swoje!”. Przecudny przekaz, tylko szczęście czuć, tylko kwitnąć. Potem musimy odgruzować tę piwnicę. To jest naprawdę długa praca. Ona jest fascynująca, ja ją uwielbiam, natomiast dla niektórych ona jest przerażająca. Niektórzy się poddają, niektórzy chcą się tylko trochę lepiej poczuć i już.
Jest w tej książce postać, która stawia opór. Ja ją rozumiem. Ona tyle zainwestowała w swój wygląd, w swoją idealność, a gdy ja jej mówię, że ta idealność nie jest tak ważna jak jej nieidealność, ona ma poczucie, że ja chcę jej zrobić krzywdę. Ja to nazywam brakiem prawdziwej refleksji i nie ma to nic wspólnego z inteligencją. To jest właśnie ten analfabetyzm emocjonalny: kupę rzeczy wiemy, umiemy, potrafimy się nauczyć, jesteśmy świetne zawodowo, jesteśmy świetne jako gospodynie domowe, słynne z elegancji, urody i wdzięku, po czym się okazuje, że emocji nie kumamy ni cholery. Robi się wewnętrzny mur. Można mieć hipotezę, że jej było bardzo trudno, że rodzaj przymusu, presji, wymagań, jakie na nią nałożono był tak nieprzenikliwy, że ona nawet odetchnąć nie mogła. I taka się zrobiła. Dostawała za to nagrody: jest cudna, piękna, zadbana, a że jest nieszczęśliwa? „Kochanie, twoja mamusia też! O co ci chodzi? Czego ty kobieto chcesz? Takie jest życie!”. A życie może być boskie! Ale tylko wtedy, gdy zaczniemy
mieć z nim realny kontakt, a nie przez te mury, zasieki, które nam zbudowano. Mury milczenia, jak pisała Alice Miller . Tak jak w „Białej wstążce” reżyserii Haneke, to jest wielki, wstrząsający film. Co się dzieje z tymi dziećmi? Rodzi się w nich psychopatia, bandytyzm, bo musieli ulec bezlitosnej bezwzględności rodziców, nazywanej przez nich fałszywie jako troska i opieka.. W całym filmie jest jedna, inna niż wszystkie z dziećmi scena, gdy mały jeszcze i nieuszkodzony tak jak już reszta dzieci, chłopczyk przychodzi do ojca z prawdziwą troską i miłością: „Tatusiu, ty jesteś smutny”. Ten ojciec nie wie, co ze sobą zrobić. Nie umie odpowiedzieć, nie umie przyjąć, jest bardzo poruszony i totalnie bezradny wobec tak pięknego i jednocześnie tak zagrażającego faktu, ze jest ktoś go poczuł, przejął się jego stanem…
I przyniósł mu ptaszka...
* Katarzyna Miller*: Prawda? Żeby mu było lepiej. Ten człowiek nie wie, co zrobić. Nie potrafi podziękować, nie potrafi się ucieszyć, nie potrafi powiedzieć: „Jesteś kochany”, nie potrafi powiedzieć: „Nie wiem, co z tym zrobić”. Tylko mu się twarz zmienia, nie panuje nad sobą, czuje, że stało się coś niezwykłego. I tyle. Chwila przemija. I dalej będzie robił swoje. To dziecko przerosło dorosłego, ale wiadomo, że za dwa, trzy lata będzie się musiało przystosować, bo inaczej go zniszczą.
I skończy jak brat przywiązany do łóżka.
* Katarzyna Miller*: Tak. Z białą wstążką. Biała wstążka, czarna pedagogika. Haneke jest taką Alice Miller w kinie. Bezpardonowo pokazuje, co robimy sobie wszyscy.
Przerażające jest to, że dokładnie o tym samym pisze Bernhard , Jelinek , Streeruwitz . Czyli to nie jest jeden głos.
* Katarzyna Miller*: To są ludzie, którzy mówią prawdziwym głosem swego narodu. Głosem ludzi naszej kultury. Psychologia mówi już od stu lat, że człowiek dorosły zaczyna się w dziecku. Takie będziemy mieli narody, takich będziemy mieli ludzi, jakich wychowamy. Nie chcemy brać tego pod uwagę, dalej w szkole uczymy, ile nóg ma stonoga i siedź równo w ławce i nie przeszkadzaj. Co ma robić dziecko? Nie przeszkadzać! Jakie dzieci są nieszczęśliwe? Wie pani?
?
* Katarzyna Miller*: Czyste. Fajne, nie? „Nie ubrudź się, bo mama przed chwilą uprała”. Dziecko ma stać i się nie ruszać, najlepiej nie oddychać. Włączać się, jak ma powiedzieć ‘dzień dobry’, ukłonić się, zjeść grzecznie, żeby mamusia czuła, że jest dobrą matką. I ma przynosić piątki i szóstki. Dlaczego? Bo Franio ma szóstki. To jest cały problem. Albo: „Moje dziecko nie musi nic robić, tylko się uczyć, nic więcej”, to ja mówię, że jakbym miała pistolet maszynowy, to chętnie bym go użyła. Co to znaczy: nic więcej? To jest robot? W ten sposób zabija się dziecko. Ma się dostać do najlepszej szkoły, potem ma zostać najlepszym adwokatem w mieście i kupić najlepszy samochód. I wtedy jest dowód: „Nasza rodzina jest wspaniała, mamy takie wspaniałe dziecko!”.
Czy osoba, która była wychowywana za takimi zasiekami, za murami milczenia, ale do której zaczyna docierać, że może być inaczej, ma szansę dać swojemu dziecku coś lepszego?
* Katarzyna Miller*: Tak, może, przeważnie tak się dzieje. Dotyczy to ludzie, którzy wątpią. Bo nie odpowiedzi są ważne, ale pytania, wątpliwości. W książce mówię o tym, jak Jung jako dziesięcio- czy jedenastoletni chłopak zobaczył, że Bóg robi kupę. Przecież to jest fenomen! To dziecko było wyposażone w taką siłę, było obdarzone Duchem Świętym, zobaczyło rzeczy, których nikt z dorosłych nie widział. On ośmielił się podważyć ideę Boga. Bóg wypina dupę i robi kupę na swój kościół?! To jest powiedzenie: „NIE, wszystkim sztywnym, unieruchamiającym życie dogmatom! Ja chcę szukać!”
Kultura poszła bardziej w stronę Freuda , niż Junga . Freud uległ cywilizacji, Jung się jej przeciwstawił. Freud się schował za swoimi pacjentami i usiadł z tyłu kozetki, żeby go nikt nie widział. To była terapia pod tytułem: „Ja jestem niedotykalny, bo jestem terapeutą”. Wiele szkół poszło w tym kierunku. Inne poszły w drugą stronę: człowiek jest tylko człowiekiem i aż człowiekiem, terapeuta i klient tworzą spotkanie, człowiek leczy przez to, że jest człowiekiem, a nie lustrem. Nikt z lustra nie dostanie odpowiedzi na swoje pytania.
Jak ktoś ma wątpliwości, to jest osobą, która zachowała zdrowy rdzeń. Czuje, że coś jest nie tak i zaczyna szukać. Oczywiście słyszy w sobie, a także na zewnątrz: „Nie szukaj! Będzie niewygodnie, narazisz się, nie będą cię lubić”. Jeśli ktoś szuka to jest wielce prawdopodobne, że znajdzie. To jest ruch nadany naszej energii. Przyroda jest żywa, energia jest żywa, jak wypuszczamy naszą energię w dobrą stronę, w stronę szukania prawdy, wszystko co żywe zaczyna nam pomagać.
Czyli po prostu trzeba się otworzyć na jej przepływ.
* Katarzyna Miller*: Tak. I trzeba za tym iść. Najważniejszą rzeczą jest to, że mamy w sobie czujnik. W głowie mamy sieczkę, chaos, szum, ale gdzieś w środku człowieka jest odpowiedź. Człowiek wie, po jakim spotkaniu czuje się zmęczony, po jakim nie, w tym fotelu jest wygodnie, w tamtym nie, w tej rodzinie rozluźnił się, wypoczął i polubił ludzi, a tu siedział jak na szpilkach i chciał wyjść. My to wiemy! Nikt na nas niczego nie wymusi! Szefa się albo szanuje albo nie. Albo chce się od tego nauczyciela uczyć albo nie. To jest nasz wewnętrzny wskaźnik.
Ciało zna odpowiedź.
* Katarzyna Miller*: Oczywiście. Ciało – także nasz wehikuł – jest nami, ono mówi do nas. Pozwólmy na płacz, na ziewanie, na ruch, na taniec, tylko przytomnie, z uwagą. Cudne rzeczy może człowiek robić ze sobą, nigdy nie jest nudno.
Poszerzajmy miejsca, w których możemy rozmawiać. Ta książka ma chwile śmieszne, ponieważ mam poczucie humoru i lubię się śmiać, ale one znalazły się tam również dlatego, by ludzie poczuli, że to jest frajda zajmować się sobą, że można się popłakać, ale i obśmiać. Bycie razem, w grupie to też takie chwile, gdy przestajemy się obawiać, co o nas pomyślą inni. Że możemy się razem cieszyć. Dlatego książka jest lekka. Ale to jest pozorna lekkość. Trzeba ją przeczytać jeszcze raz, by w tym, co tak lekko przeszło, znaleźć treści, które wcale nie są tak lekkie i proste.
Rozmawiała Marta Buszko