"Jeżeli nie układało ci się w domu, to tym bardziej nie ułoży ci się na emigracji"
"Polacy donosili na siebie do albańskich przełożonych, byle tylko zwiększyć swoje szanse dostania się do sortowni aluminium" - o naszych rodakach w Wielkiej Brytanii rozmawiamy z Ewą Winnicką, autorką reportażu "Angole" wydanego przez Czarne pod patronatem Wirtualnej Polski.
"Polacy donosili na siebie do albańskich przełożonych, byle tylko zwiększyć swoje szanse dostania się do sortowni aluminium" - o naszych rodakach w Wielkiej Brytanii rozmawiamy z Ewą Winnicką , autorką reportażu "Angole" wydanego przez Czarne pod patronatem Wirtualnej Polski.
Ewa Jankowska: Skąd fascynacja „Angolami”?
Ewa Winnicka: Raczej reporterska ciekawość. Milion, a może nawet dwa miliony Polaków wybrało do pracy i życia kraj, który jest zupełnie inaczej zorganizowany niż ich Polska. Postanowiłam sprawdzić, jak postrzegają tubylców. Jakie są ich emocje, jakie spostrzeżenia, jakie względem tubylców plany. Czy są z nimi szczęśliwi? Czy potrafią się zasymilować? Jedna z bohaterek mojej książki, doświadczona podróżniczka twierdzi, że zwyczaje tubylców są bardziej egzotyczne niż mieszkańców Singapuru. Nie jestem pewna, czy przesadza.
Sami Anglicy wciąż zastanawiają się nad fenomenem swojej wyspy. Pisali o tym George Orwell , Norman Davies , ostatnio antropolożka Kate Fox i wybitny dziennikarz Jeremy Paxman . Fox i Paxman są autorami bardzo zabawnych analiz angielskości i brytyjskości. Paxman trochę narzeka, że minęły czasy, kiedy Anglika poznawało się po języku, trzyczęściowym garniturze i fakcie, że wiadrami pije herbatę. Ale Wyspy wciąż są specyficzne. Oczywiście tytuł książki jest lekko przewrotny. Polakom zdarza się nazywać Angolami mieszkańców Wysp bez względu na ich narodowość. Zwłaszcza w Irlandii Północnej miewają kłopoty z tego powodu.
Dlaczego Anglia jest specyficzna?
Odważyłabym się wyróżnić dwa z wielu powodów. Pierwszy to oczywiście fakt, że kraj znajduje się na wyspie. To determinuje relacje międzyludzkie. Paxman przywołuje tytuł w którejś z gazet: "Mgła nad Kanałem. Kontynent odcięty". To dobrze oddaje poczucie odrębności mieszkańców. Drugi powód to niezwykle silna wiara w prawa jednostki. Angielska rewolucja nastąpiła ponad sto lat wcześniej niż w pozostałych krajach Europy i nie była powstaniem świeckim. Anglicy, kiedy walczyli z wszechwładzą królów, robili to z przekonania, że Bóg stworzył człowieka na swój własny obraz i podobieństwo i królowie powinni ten fakt respektować. Anglicy od wieków "znają swoje prawa". No cóż, niektórzy Wyspiarze dowodzą, że Anglia to biblijna ziemia obiecana.
Jakiś przykład?
Faktu, że mieszkańcy Wysp mają inną mentalność? Tata angielskiej znajomej mieszka w małej miejscowości w hrabstwie Gloucestershire. Pół Anglik, pół Szkot. Przeniósł się tam ze Szkocji, założył rodzinę, farmę. Żyje tam już jakieś 50 lat. Ludzie z wioski wciąż wołają na niego "nowy".
Kiedy kilka lat temu zaczęłam się interesować powojenną emigracją Polaków do Anglii, szybko zrozumiałam, że nasi żołnierze zetknęli się z czymś na tyle niezrozumiałym, że ktoś wpadł na pomysł, by napisać poradnik dla Polaka na Wyspach. Są tam porady typu: jak spotkasz Anglika, to po pierwsze - nie użalaj się nad sobą, po drugie - nie staraj się wytłumaczyć swojej skomplikowanej sytuacji życiowej, po trzecie - nie oszukuj i nie dawaj łapówek, bo nikt nie zrozumie, o co ci chodzi.
Paweł Pawlikowski, polski reżyser, który wychował się w Wielkiej Brytanii powiedział w którymś z wywiadów, że to, co my bierzemy za wyspiarską tolerancję, jest po prostu obojętnością i brakiem zainteresowania.
Czy tamci Polacy z powojennej emigracji mieli problemy, żeby się przystosować?
Niektórzy ogromne. Jednocześnie nie było wśród nich właściwie osób, które nie osiągnęłyby ekonomicznego sukcesu. Świetnie dawali sobie radę, bo byli ambitni i głodni sukcesu, dużo bardziej przedsiębiorczy od Anglików. Ale co innego kwestie ekonomiczne, co innego integracja.
Czy pani również miała możliwość odczuć skutki emigracji?
Nie mieszkałam w Wielkiej Brytanii z myślą, że tam zostanę. W czasie studiów zbierałam truskawki w Lincolnshire. Była połowa lat 90., mieszkaliśmy w nieumeblowanym kontenerze rzuconym na polu i uważaliśmy, że złapaliśmy pana Boga za nogi. Nigdy wcześniej nie miałam w ręku 90 funtów. Byłam też pokojówką w londyńskim hotelu. Myślałam, że przerwę studia i zostanę tam cały rok. Niestety brak kompetencji w zakresie idealnego ścielenia łóżek uniemożliwił mi rozwijanie kariery w hotelarstwie. Z ulgą wróciłam na uczelnię i do rodziców. Miałam dokąd.
Po 2004 roku opisywałam tę ostatnią emigracyjną falę dla Polityki. Zaczęłam znów często jeździć do Wielkiej Brytanii. A potem pomyślałam, by opisać Wyspy okiem emigrantów.
(img|517348|center)
Długo powstawał reportaż?
Około dwóch lat.
Angole Angolami, ale to nie jest do końca książka o Angolach.
Szalenie zabawne było dla mnie to, że ta fala emigracji na początku XXI dziennikarze zaczęli porównywać do tego, co miało miejsce za czasów Wilhelma Zdobywcy. Jeden dziennikarz napisał kiedyś, że dziś jak wpadniesz w Anglii do rzeki i zaczniesz krzyczeć "help", to nikt ci nie pomoże, bo wokół sami najeźdźcy nie znający języka. Stwierdziłam, że chcę oddać głos tym najeźdźcom i zobaczyć, jak oni postrzegają ziemię, którą najechali. Nie miałam żadnego klucza. Jechałam tam, gdzie poniosła mnie wyobraźnia, przypadkowo napotkana osoba lub przeczytany w gazecie artykuł.
Tak powstał naprawdę wnikliwy portret Polaków na Wyspach. Pani bohaterowie są bardzo różnorodni, i pod względem wykształcenia, i pod względem tego, czym się w Anglii zajmują. Jest na przykład mężczyzna z Manchesteru, który walczy w klatkach, ale i mężczyzna prowadzący zakład pogrzebowy. Historia tego drugiego odkrywa wstrząsającą prawdę na temat polskich mężczyzn, którym nie do końca emigracja się udała.
Zapytałam Jacka, kim właściwie są jego klienci. Mimo że on ma ambicje obsługiwania również Anglików, to okazuje się, że przede wszystkim grzebie polskich mężczyzn, którzy psychicznie nie wytrzymali na emigracji i popełnili samobójstwo. Wisielców.
Dlatego czytając książkę, miałam poczucie, że jest ona swego rodzaju przestrogą - uważajcie Polacy, na co się piszecie, szukając w Anglii lepszego życia.
Nie chcę oceniać, ta książka nie jest publicystyką. Ale faktem jest, że ludzie często nie zdają sobie sprawy z tego, jakim obciążeniem będzie dla nich zorganizowanie życia na nowo. Wyjeżdżają z dnia na dzień, w ogóle nie myśląc o tym, co ich czeka. Jedna z dziewczyn spod Londynu powiedziała mi tak: jeżeli nie układało ci się w domu w Polsce, tym bardziej nie ułoży ci się na emigracji. Wyjazd to katalizator dla wielu par. Taki związek wymaga ogromnej dojrzałości i siły. A najczęściej wyjeżdżają ludzie młodzi lub tacy, którzy wiążą się zagranicą. Poznałam bardzo fajną panią Monikę, która wyznała mi, że w Anglii zaczęła randkować z mężczyznami, z którymi nigdy nie umówiłaby się w Polsce. W sytuacji, w której się znalazła, zaczęła akceptować wiele rzeczy. Potem okazało się, że nowy partner zmarnował kilka lat życia jej i jej syna.
Anglicy podziwiają u Polaków ten pęd do pracy i skłonność do pracy ponad siły. Nie mają ambicji, ale też nie muszą nic nikomu udowadniać. Nigdy nie zdecydują się na pracę 12 godzin dziennie, 7 dni w tygodniu, za głodową pensję tylko po to, żeby pokazać, że są czegoś warci.
Ponieważ mają zasiłek, który jest często bardziej atrakcyjny niż praca fizyczna. Polacy często nie wiedzą, że mają do zasiłku prawo, nie wiedzą, że podpisując niewolniczy kontrakt z agencją tracą do niego prawo. Jeden z bohaterów pracował w Polsce na bardzo dobrym stanowisku, ale wypalił się zawodowo. Wydawało mu się, że rozwiązaniem będzie wyjazd i praca fizyczna. Przewietrzy sobie umysł, zarobi łatwe pieniądze. Za pośrednictwem agencji trafił do sortowni śmieci pod Londynem. Codziennie przeżywał niewyobrażalne upokorzenia, brał udział w zwierzęcej walce o lepsze śmieci, o prawo do miejsca przy taśmie. Polacy donosili na siebie do albańskich przełożonych, byle tylko zwiększyć swoje szanse dostania się do sortowni aluminium. Było to zdecydowanie lepsze stanowisko niż praca przy plastikach, gdzie wyciągało się dreny czy pampersy. Żaden z jego kolegów nie był w centrum Londynu. Zarabiali tyle, by wynająć łóżko w pięcioosobowym pokoju i kupić butelkę cidera. Gdyby zachorowali - wylatywali na bruk. Wszyscy
przyjechali po lepszą przyszłość, tak sobie wyobrażali. Trafili do miejsca, które zdegradowało ich społecznie i umysłowo. Bez pomocy rodzin nie mieli nawet szans, by wrócić do Polski.
(img|517347|center)
Ta "przygoda" skończyła się dla niego tragicznie.
W konsekwencji miał ciężką depresję i ostatnimi siłami wrócił do Polski. Na miejscu docenił to, co miał przed wyjazdem.
Dla wielu Pani bohaterów emigracja przemieniła się w traumę. Podobnie było z 57-letnią kobietą, która również pracowała fizycznie w fatalnych warunkach.
U tej kobiety wyjazd zaowocował pobytem w zakładzie zamkniętym. Doszła do siebie po sześciu miesiącach, ale to było dla niej naprawdę ciężkie przeżycie. Ale wiele z tych osób wciąż myśli, że bilans jest raczej pozytywny, że opłacało się wyjechać.
Wstrząsające jest to, że te osoby były w stanie całymi latami tkwić w miejscu, które ich wyniszczało. Odwaga czy brawura?
Desperacja. Wielu straciło nadzieję na godne życie w Polsce. Albo nakarmiło się wyobrażeniami, że nie warto próbować, bo można wsiąść w autobus, wysiąść na dworcu Victoria i zaraz zgarnąć łatwe funty. Rozmawiałam z bardzo dzielną mamą małego chłopca, która musiała zostawić dziecko i wyjechać do Anglii, by szybko zarobić na mieszkanie. Wkrótce się okazało, że sprzątając domy bogatszych nie dorobi się mieszkania w dwa lata. W tym czasie szkoła w Polsce zaczęła narzekać, że syn sprawia kłopoty i zaraz wezwie kuratora. Nie miała wyjścia, ściągnęła syna do Londynu. Dziecko z małego miasta nagle trafiło do wielkiej metropolii, do kulturowego tygla, do pokoju z nowym partnerem matki, która jeszcze nie wie, do jakiej szkoły go posłać, bo nie zna angielskiego, nie potrafi znaleźć instytucji, która by jej pomogła i do tego pracuje 14 godzin dziennie. Chłopiec znalazł się w kiepskiej szkole, która nie dawała sobie rady z chłopakami z Somalii, którzy z lubością dręczyli nowego. W swoim rodzinnym mieście nie
doświadczyłby tego. O takich konsekwencjach wyjazdu niewiele się mówi w Polsce.
Jeden z Pani bohaterów opisał kilka etapów życia na emigracji: "Pierwszy to euforia. 'Kurwa, nie ma starych, żony, bachorów, mam swoją kasę, po robocie pójdę się napić, napiję się!' Drugi etap jest, kiedy zauważasz, że nie znasz języka, nie masz znajomych i nie masz domu. Myślisz: 'Kurwa, co ja tutaj robię'. Na trzecim etapie zamykasz się w domu, włączasz internet, kupujesz wódkę i oglądasz pornole. Zapadasz się, stagnacja. Jeśli przez przypadek urodzą ci się dzieci, to może one staną na nogi. Ty już raczej nie.”
Ale są również osoby, które z kolei w Polsce nie mogły znaleźć pracy, a w Anglii szybko nauczyły się języka, od razu zaczęły pracować albo nawet robić to, o czym zawsze marzyły. Faktem jest, że większość z tych osób to ludzie wykształceni i władający językiem.
Interesujące było to, że kilku Pani bohaterów w swojej pracy skupiło się na pomocy innym Polakom na emigracji.
Spotkałam kilku, którzy wybrali pracę w organizacjach pomocowych, albo założyli własne. Na Wyspach sektor pozarządowy jest tradycyjnie bardzo silny. Dzięki tym ludziom dowiedziałam się, o jakie rafy rozbija się człowiek z Polski. Jeśli się rozbija.
(img|517351|center)
Na przykład?
O ustawowy zakaz przemocy. Jeśli w szkole nauczyciel usłyszy od dziecka, że tatuś szarpnął mamusię, albo że tato dał mu w tyłek, ma obowiązek zawiadomić o tym służby socjalne. Zapominana razem z kacem sobotnia awantura między pijanym tatusiem a wściekłą mamusią może mieć więc niespodziewany skutek w postaci odebrania dzieci. Sądy brytyjskie działają sprawniej niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce, więc sprawy nie ciągną się latami, a dzieci raczej wracają do swoich rodzin, jeśli przejdą one terapię lub spełnią jakieś określone warunki. Ale można sobie wyobrazić stres dziecka, które nagle musi zamieszkać u rodziny zastępczej z Bangladeszu czy Jamajki, która ma blade pojęcie o Polsce, nie mówiąc o naszym języku. Problem, który zgłaszał jeden z moich bohaterów, to brak polskich rodzin zastępczych. Nie ma dokąd oddawać dzieci. Na szczęście, powiedział inny, przemocowi rodzice nauczyli się bić tak, żeby nie zostawiać śladów.
Wiele rodzin na pewno nie rozumie, dlaczego tak szybko, na skutek jakiejś "błahostki" zabiera się im dziecko.
To skutek nieznajomości kultury, której jest się uczestnikiem z własnego wyboru. Ten system oczywiście nie zawsze działa tak jak powinien. Niedawno ujawniono, że w Rotherham gang potworów latami gwałcił dzieci, zwłaszcza te ze słabszych rodzin. Policja i służby socjalne były bierne, bo w gangu działali głównie Pakistańczycy. Władze bały się oskarżeń o rasizm.
Wstrząsające historie to duża część pani książki, ale są również „lżejsze” opowieści. Najbardziej podobało mi się, jak Pani bohaterowie opowiadają o problemach w komunikacji między Polakami i Anglikami. Zacytuję: „Jeśli Anglik mówi: „Hmm, that’s interesting”, my myślimy: „Super - spodobał się mu nasz pomysł”. A on myśli, że to kompletnie do bani. Kiedy mówi: „I hear what you are saying’” – myśli: „Kompletnie nie zgadzam się z tym, co właśnie powiedziałeś”. „That's a brave proposal” – „Chyba oszaleliście”. „We should grab a coffee sometime” – „Oczywiście, że nigdy się nie spotkamy”.
Jeden z bohaterów, który w Anglii doszedł do naprawdę dużych pieniędzy ubolewa nad mglistym słowem „soon”, czyli "wkrótce". Bo co oznacza „soon” w biznesie? Jutro czy pojutrze? A może za tydzień? Nie wiadomo. Dzwonisz do kontrahenta i pytasz, czy to już. A on ci znów mówi, że zadzwoni soon. To jest już wyższa szkoła jazdy. Początkujący ślizgają się na powitalnym „How are you?”, które w żadnej mierze nie jest zachętą do opowieści o nieprzespanej nocy i dziecku z kolką.
Ten brak wylewności rodzi często frustrację u Polaków, którzy mają potrzebę takiego bardziej pogłębionego kontaktu.
Tak, to jest problem ludzi z kontynentu i często mylony z poczuciem wyższości. Przyjaźni Wyspiarzom antropolodzy tłumaczą brak wylewności ekstremalnym przywiązaniem do prywatności. Z drugiej strony Miki, kobieta sukcesu wzruszająco opowiada o swoim wstrzemięźliwym narzeczonym, który poprosił ją o spotkanie po czterech latach biurowej znajomości. Więc ten Anglik nie nosi jej na rękach, nie mówi jej co chwilę, jak bardzo ją kocha, ale jest człowiekiem-skałą, który nie wpada w histerię, szanuje jej wybory i daje bezwarunkowe poczucie bezpieczeństwa.
Aż tacy twardzi też nie są... Bardzo urzekła mnie historia umierającego kota Mietka.
Ta historia świetnie obrazuje stosunek Anglików do zwierząt. Mietek miał naprawdę VIP-owską opiekę, a po jego śmierci właściciele otrzymali list kondolencyjny z kliniki dla zwierząt.
No i te prezenty. Święta w Anglii muszą być dla Polaków bardzo stresujące. Nigdy nie wiadomo, czy prezent się spodoba. A jak się nie spodoba, to otwarcie się o tym mówi i wymienia na inny.
To po prostu wynika z pragmatyzmu. Moja bohaterka, która podczas wręczania prezentu przyszłemu teściowi nieomal zemdlała dodaje, że rodzina jej narzeczonego jest wyjątkowo praktyczna. W Polsce nie ma mowy, żeby nie udawać zachwytu po rozpakowaniu różowego sweterka.
(img|517349|center)
Takie niezrozumienie na pewno utrudnia proces asymilacji. Wydawałoby się zatem, że Polacy będą się trzymać razem. Z drugiej strony zdaniem jednego z Pani bohaterów, księdza dominikanina, „Polacy nigdzie nie potrafią się zintegrować, ani w Polsce, ani na emigracji”.
Myślałam o tym, kiedy pisałam „Londyńczyków”, reportaż o Polakach, którzy osiedli w Wielkiej Brytanii po drugiej wojnie światowej. Przyjechało tam 250 tysięcy ludzi, w tym sporo oficerów, wielu członków przedwojennej polskiej elity. Przez pół wieku, nie udało nam się wybrać ani jednego posła, mieliśmy dosłownie kilku radnych. Z pewnym powodów nie umieliśmy zadbać o swoje interesy w nowym kraju. Z drugiej strony jest oczywiście mnóstwo polskich sklepów, kilka restauracji, gabinety lekarskie, prężne parafie. Ale ta myśl, aby doprowadzić do sytuacji, w której można by współrządzić tym państwem, jest już jakby poza granicami wyobrażeń Polaków.
Który z bohaterów reportażu Pani zdaniem czuje się w Anglii najlepiej i na pewno stamtąd nie wróci?
Wielu nie wróci, choć nie czują się najlepiej. Wielu już pokochało Anglię. Na przykład pani Elżbieta spod Manchesteru, która kiedyś była urzędniczką, a teraz pracuje fizycznie w szpitalu psychiatrycznym. Opowiada bez udręki, jak radzi sobie z agresywnymi pacjentami, co robi, kiedy rzucają się i zaczynają dusić. Tłumaczy, jak się z nimi turlać po podłodze, żeby się nie poobijać. Elżbieta już nie wróci. Kiedy 25 lat pracowała w prestiżowej firmie, nigdy nie jeździła na wakacje. Teraz ma abonament na parkingu na lotnisku, tak często sobie lata.
EWA WINNICKA – studiowała dziennikarstwo i amerykanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Od 1999 roku związana z „Polityką”, publikuje także w „Tygodniku Powszechnym”, włoskim „Internazionale” i „Dużym Formacie”. Jest współautorką kilku scenariuszy do filmów dokumentalnych. Dwukrotnie uhonorowana nagrodą Grand Press za teksty o tematyce społecznej. Laureatka Okularów Równości – nagrody promującej walkę z wykluczeniem. Autorka książek "Londyńczycy" , nominowanej do Nagrody Gryfia oraz "Nowy Jork zbuntowany" .