"Ja jestem ostatni, co pamięta początek XX wieku" - sylwetka Tadeusza Konwickiego
W środę wieczorem w Warszawie zmarł wybitny pisarz i reżyser Tadeusz Konwicki. Autor książkowej "Małej Apokalipsy" i filmowego "Ostatniego dnia lata" zmarł w swym warszawskim mieszkaniu. Miał 88 lat. "Ja jestem ostatni, co pamięta początek XX wieku" - mawiał Konwicki, który był zarówno partyzantem antysowieckiego podziemia, jak i zaangażowanym marksistą, wreszcie - sceptycznym obserwatorem dziejów.
W środę wieczorem w Warszawie zmarł wybitny pisarz i reżyser Tadeusz Konwicki. Autor książkowej "Małej Apokalipsy" i filmowego "Ostatniego dnia lata" zmarł w swym warszawskim mieszkaniu. Miał 88 lat. "Ja jestem ostatni, co pamięta początek XX wieku" - mawiał Konwicki, który był zarówno partyzantem antysowieckiego podziemia, jak i zaangażowanym marksistą, wreszcie - sceptycznym obserwatorem dziejów.
"Wiele było ludobójstw w historii, ale ta wojna była o tyle bardziej drastyczna, że zastała ludzkość w momencie najlepszego samopoczucia. Mówiło się: wiek pary i elektryczności. Mówiło się: emancypacja człowieka. Tymczasem w środku Europy wspaniały naród o ogromnych zasługach w sposób naukowy puścił z dymem sześć milionów ludzi, i to przy użyciu całej aparatury moralnej, propagandowej, nawet artystycznej".
Tak o II wojnie światowej mówił Konwicki w "Naszych histeriach, naszych nadziejach " - wydanym w zeszłym roku wyborze wywiadów pod redakcją Przemysława Kanieckiego. Była w nich mowa o walce Konwickiego w AK, jego późniejszej fascynacji socjalizmem, tęsknocie za Wilnem, przyjaźni z Gustawem Holoubkiem, niecenzuralnym "Kompleksie polskim", nostalgicznej "Kronice wypadków miłosnych" oraz o innych książkach, na których wychowały się miliony Polaków.
Konwicki, żyjący pomiędzy dwiema kulturami – polską i litewską, nie przestawał przypominać: "Płodne są wszelkie pogranicza. Płodne są raje utracone". Wyznawał, że w czasach gimnazjalnych wstydził się, że młodość przyszło mu spędzić w Kolonii Wileńskiej. Imponowali mu wtedy koledzy pochodzący z Krakowa czy Warszawy. Ale gdy w drugiej połowie lat 40. znalazł się w polskiej stolicy, nagle spostrzegł, że jego korzenie są wyjątkowe: "Pochodzę ze świata, który już przechodzi do historii, w niepamięć, i nagle poczułem się lepszy, że mam za sobą ten świat legendarny i to mnie dobrze ustawia. Ponieważ wydaje mi się, że jednym z najsilniejszych instynktów, które w sobie nosimy, jest instynkt elitarności (...)".
- Kresy to tygiel kultur, miejsce krzyżowania się, łączenia rozmaitych narodowości – mówił o twórczości Konwickiego filmoznawca, profesor Tadeusz Lubelski. - W tym tyglu istotą rzeczy jest szacunek dla innego. I on przebija z książek i filmów Konwickiego. Tylko wtedy ludzie dobrze się czują, jeżeli mogą swobodnie używać swoich języków, wyznawać swoje religie i gdy w ich otoczeniu obcy jest szanowany. To jedna z szalenie ważnych lekcji. A my żyjemy w kraju, po raz pierwszy od wielu lat całkowicie właściwie ujednoliconym od strony narodowościowej, a jednak brak poszanowania dla innego, hałaśliwa, agresywna wrogość wobec niego – w sposób zdumiewający ciągle się wydobywa na plan pierwszy. To jest bolesne i w twórczości Konwickiego z bólem konstatowane i piętnowane. Piętnowanie to jednak nie ma nic wspólnego z moralizowaniem, którego on nie znosił.Ocenianie innych, demonstrowanie poczucia wyższości było mu obce. On mówił o zjawiskach, które mu się nie podobały, a nie osądzał ludzi.
(img|506788|center)
Po wojnie, w czasie której walczył w AK, Konwicki przedostał się na południe Polski. Początkowo studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem na Uniwersytecie Warszawskim. Choć przez kilka lat po okupacyjnej zawierusze szukał ukojenia w Krakowie, ostatecznie związał swe losy ze stolicą. W jego biografii literackiej i filmowej obsesyjnie powracał jednak motyw tęsknoty za dziecięcą arkadią, przebijał czas spędzony na Wileńszczyźnie. Poszukiwanie własnej drogi, rozmaite inicjacje, sens pamiętania, kondycja współczesnego człowieka, niezgoda na banał, który zaczyna nas osaczać, to wątki wciąż powracające w jego dziełach.* "Wierzę, iż tylko z głębokiego osobistego przeżycia artysty może powstać wartościowe dzieło"* – mówił.
Twierdził, że skoro wojna zabrała jego pokoleniu kawał życiorysu, lata, w których najintensywniej się wszystko przeżywa, to trudno się dziwić, że on się do nich odwołuje. I że w człowieku z biegiem lat pojawia się coraz silniejsza tęsknota do źródeł. Wraca więc do "świata cieni – ale bardzo kolorowych". Wyznawał: "(...) dla mnie Wilno było największym światem. Tam każde miasteczko, każdy zaścianek miał swoją tradycję, swoją biografię, swoje narowy, dramaty, mitologie. Człowiek w tamtym mikroświecie czuł się bezpieczny. Natomiast dzisiaj widzimy, że żyjemy w strasznym mrowisku. Wielokrotność wszystkiego zbija nas z tropu”.
Przed patosem Konwicki bronił się ironią oraz sceptycyzmem. W "Naszych histeriach, naszych nadziejach" wyjaśniał, że rozpad świata jego młodości spowodował, iż wypracował w sobie umiejętność dystansowania się od tego, co jeszcze może człowieka dotknąć. "Moje rozczarowania są konsekwencją tego, że należałem do pokolenia, które wchodziło w wojnę pełne najszlachetniejszych porywów i które przegrało. Po strasznej wojennej katastrofie, kiedy dawny świat zawalił się ze wszystkim, z moralnością, filozofią, etyką, nam się wydawało, że my potrafimy ten świat odbudować na zupełnie innych zasadach. No, ale zetknęliśmy się z życiem takim, jakie ono jest".
Konwicki przyznawał, że był ogarnięty obsesją winy. Pisał w "Małej Apokalipsie": "Tak ci miałem wiele do powiedzenia. Wydawało mi się, że o życiu, ale okazuje się, że tylko o sobie. O sobie w tobie. Albo raczej o tobie we mnie. Jak rozplątać moje własne, że tak powiem, hormonalne rozpacze i niespełnienia, z ogólnymi, powszechnymi, które mi zaszczepił mój czas, mój okruch historii? Żebrzę o sprawiedliwość, a ile razy sam byłem sprawiedliwy? Wołam o porządek moralny, a przez ile lat go deptałem? Wyję ze skargą do Boga, a czy wierzę w niego tak, jak trzeba wierzyć?"
Wielokrotnie powtarzał, że ludzie zapomnieli, czym jest poczucie godności i honor. Pewnie znajdzie się wielu, którzy zamiast zastanowić się, z jakiego powodu pisarz zwracał na to uwagę, będą przypominać, że Konwicki na pewnym etapie życia dał się uwieść idei socjalizmu. I tym argumentem będą próbowali zakwestionować wartość jego zasług dla polskiej kultury. Pisarz nie uchylał się od odpowiedzi na pytania o ten wstydliwy okres, gdy pisał teksty socrealistyczne czy brał udział w budowie Nowej Huty, mającej być przecież okazałym pomnikiem Polski Ludowej. Więcej – podkreślał, że zależy mu, by szczerze mówić o tych doświadczeniach. Nie przeczył, że zafascynowała go socjalistyczna idea. Z czasem jednak rozczarowywało coraz mocniej, że codzienna praktyka jest z nią sprzeczna.
Swój romans z komunizmem komentował też z charakterystyczną dla siebie kpiną. Chociażby rozmawiając ze Stanisławem Beresiem, któremu powiedział: "Nie tylko nic nie zyskałem, ale i straciłem. Mogę na to przytoczyć dowód: pięć moich nieudanych, wadliwych, ułomnych i chorych książek to właśnie straty spowodowane moim lekkomyślnym przyłączeniem się do marksizmu".
(img|506791|center)
Krzysztof Kieślowski, którego ten system nigdy nie urzekał, był w stanie zrozumieć, dlaczego na przełomie lat 40. i 50. uwiódł on wielu intelektualistów – takich jak Szymborska, Kołakowski czy właśnie Konwicki: "To nie była fascynacja złem. To fascynacja dobrem. Ludzie nie wiedzieli jeszcze, że to się musi obrócić w zło". Reżyser często był w swoich ocenach łagodniejszy dla uwiedzionych czy też zwiedzionych niż oni dla samych siebie.
Konwicki nie czuł potrzeby, by przepraszać za swoje zaangażowanie z tamtych lat. Uważał, że w ludzki los są wpisane także błędy: „To jest część mojej biografii i to jest sprawa czytelnika, czy on mnie w całości akceptuje; jestem mu wtedy wdzięczny, a jak nie akceptuje, to też dobrze, bo jest strasznie dużo ludzi piszących i może sobie wybrać innych. Moja biografia literacka jest związana z moim losem, z moim życiorysem, z tym wszystkim, z czym ja się zmagałem, popełniając błędy, wykazując naiwność czy zbytnio respektując otoczenie, wsłuchując się z uwagą w ludzi, w których wsłuchiwać się nie było warto".
Autor "Małej Apokalipsy" bywał sceptyczny w stosunku do wielu spraw, nie był jednak katastrofistą. Choć jego znakiem rozpoznawczym był dystans i ironia, potrafił cynizmowi i skrajnemu pesymizmowi przeciwstawić to, co w tradycji romantycznej najwartościowsze i najbardziej płodne (mimo iż przyznawał, że nasze społeczeństwo znajduje się w szponach romantyzmu, co zaciążyło na polskiej świadomości, spowodowało, że Polacy rozkochali się w bitwach przegranych).
Profesor Lubelski zauważa: - Konwicki należy do wysiedlonych czy wydziedziczonych obywateli przedwojennych Kresów. Do tych, którzy zostali zmuszeni do porzucenia swojej ziemi. Najpierw się wydawało, że na zawsze, potem się okazało, że jednak nie, ale ponieważ nie można było wrócić tak naprawdę, by tam żyć, Konwicki wracał tam w wyobraźni. Te powroty wiążą się często ze świadomą, traktowaną artystycznie, mitologizacją, uwzniośleniem. Znane jest żartobliwe pytanie Słonimskiego:* "Ciekawe, o czym by pisał Konwicki, gdyby się urodził w Bydgoszczy?"* Konwicki miał to szczęście czy nieszczęście urodzić się w jednym z magicznych w polskiej historii miejsc, w okolicach Wilna. W Wilnie chodził do szkoły średniej, tam zdawał maturę na tajnych kompletach. To jest miejsce związane z polską tradycją romantyczną, naznaczone szczególnym poczuciem odpowiedzialności, ale też tragizmem wzmocnionym przez doświadczenie generacyjne – że trzeba było je opuścić. Konwicki w 1945 roku opuścił Wileńszczyznę. Był chwilę na Śląsku,
potem parę lat żył w Krakowie, a po przeniesieniu się redakcji "Odrodzenia" – zamieszkał w Warszawie. (...) Ta Warszawa w jego twórczości była stałym punktem odbicia, z niej w wyobraźni przeskakiwał do swojego miejsca urodzenia. Stale porównywał własne tu i teraz z czymś, co mogło być, czyli z życiorysem, który byłby możliwy, gdyby się nie straciło świata swojego dzieciństwa. To jest konstrukcja bardzo wyraźna w kilku książkach ze środkowego okresu twórczości, z lat 60., w "Senniku współczesnym" najwyraźniejsza. Potem występuje jeszcze we "Wniebowstąpieniu" czy "Jak daleko stąd, jak blisko". Konwicki operował nostalgią, czyli tęsknotą za przeszłością niemożliwą do odzyskania, ale zarazem odsłaniał jej kiczowatość. Uzbrajał więc czytelnika w dystans, który zabezpieczał przed pogrążaniem się w tej nostalgii. Jeszcze jedno: jego twórczość to ciągła konfrontacja z jakimś zobowiązaniem. Tradycja związana z Kresami nakłada obowiązek
przypominania Polakom, że żyją poniżej pewnych standardów proponowanych czy narzucanych kiedyś przez romantyzm. Żyje się z perspektywą nienadążania za tym wzorcem. Artysta jest po to, by przypominać swoim rodakom, że mogliby być lepsi.
(img|506789|center)
Konwicki był zdania, że pamięć jest czymś poza geografią i historią. Gdy pod koniec lat osiemdziesiątych pojechał w rodzinne strony, by kręcić "Lawę", poczuł się dziwnie. "Zobaczenie swego kraju dzieciństwa – bez ludzi, bez tej dziwnej atmosfery, którą ludzie wytwarzają, bez tej świadomości wspólnej, którą kreują w danym miejscu... (...) Miasto [Wilno] jest osobliwe bardzo, ze swą magiczną, metafizyczną atmosferą. Ale jest już wypełnione innymi myślami, innymi pragnieniami, innym językiem, inną poezją". Pytany, na ile autentyczny będzie obraz Wilna w jego filmie, odpowiadał na łamach "Tygodnika Powszechnego": "Gwarantem autentyczności Wilna są nie ściany, nie flizy chodników, tylko ja. Ponieważ ja to wszystko w sobie mam".
Z Wileńszczyzny wyniósł przekonanie, że lepiej wziąć mniej niż za dużo. W związku z tym jego konstrukcje literackie i fabularne nie były rozbuchane, a forma nie zagłuszała treści. Lubił o sobie mówić, że jest "antyostentacyjny". Bał się krzykliwych patriotów, bo doświadczenie pokazało, że najgłośniej krzyczą ci, którzy mają najmniej do powiedzenia. W Konwickim przedziwnie się łączyły przywiązanie do tradycji romantycznej, które wyniósł z Kresów, oraz niechęć do hurrapatriotycznych zachowań.
W książkach takich jak "Rojsty" , "Kronika wypadków miłosnych" , "Kalendarz i klepsydra" , jak również w filmach: "Jak daleko stąd, jak blisko" czy "Dolina Issy" pobrzmiewają echa wileńskiej młodości ich twórcy, są obecne wątki charakterystyczne dla niego: poszukiwań, wojennych rozliczeń i braku umiejętności odnalezienia się w teraźniejszości. Jego bohaterowie uciekając przed tym, co ich w świecie przeraża, szukają miłości, poczucia bezpieczeństwa, które daje dom. I mają nadzieję, że on im wynagrodzi wszystkie poranienia.
Wiele lat po napisaniu "Nowego Świata i okolic" Konwicki tłumaczył, że gdyby chodziło mu tylko o nazwę warszawskiej ulicy, odmieniając tytuł książki, powienien używać formy "Nowego Światu", a nie robi tego, zdecydował się na wieloznaczność: "Oczywiście, że to jest ten [pokazuje ręką w stronę ulicy] Nowy Świat, ale zarazem jest to gra słów, bo chodzi również o ten »nowy świat«, który otworzył się przede mną po przyjeździe z Wileńszczyzny. Zakończenie tytułu oznacza, że wszystkie »wycieczki« w przeszłość i przyszłość, a także różne dygresje".
W 1966 roku Konwicki wraz z Jerzym Kawalerowiczem odebrał nagrodę na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes za scenariusz do "Faraona". W 2002 roku został uhonorowany między innymi Polską Nagrodą Filmową "Orzeł" i Nagrodą Polskiego PEN Clubu imienia Jana Parandowskiego za całokształt twórczości.