Trwa ładowanie...
dwv2x0p
03-08-2021 11:00

Sekret czarownicy

książka
Oceń jako pierwszy:
dwv2x0p
Sekret czarownicy
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Małgosia przytłoczona prozą życia oraz kłopotami finansowymi szuka kompromisu pomiędzy marzeniami o własnej klinice weterynaryjnej, a koniecznością utrzymania się z dwóch marnych pensji. Jej małżeństwo przeżywa kryzys – proza życia oddaliła małżonków od siebie.
Pewnego dnia, w jednym z kościołów niewielkiej kaszubskiej miejscowości, archeolodzy odkrywają tajną kryptę, która prawdopodobnie została zamurowana w czasach, kiedy tereny zamieszkiwali Krzyżacy. Za sprawą odkrycia bohaterce zdarzają się dziwne, bardzo realistyczne sny o średniowiecznym rycerzu i młodej zakochanej w nim dziewczynie z ludu.
Gosia, znudzona rutyną życia małżeńskiego, z wielką ochotą pomaga w pracy archeologom, zwłaszcza że ich kierownik, Robert, bardzo jej się podoba.
Czy tych dwoje połączy tylko tajemnica znalezionych ludzkich szczątków? Czy zaangażowanie się Małgosi w rozwiązanie zagadki z przeszłości będzie miało wpływ na jej życie osobiste i małżeństwo? Co wspólnego ma znalezisko w kościele z legendą opowiadaną przez mieszkańców wsi?
Autorka ma wyjątkowy talent do obrazowego opisywania miejsc. Czytając książkę, można poczuć zapach lasu, wilgoci w krypcie kościelnej i świeżo zaparzonej kawy. Polecam! Ewa Formella Książki Idy

Sekret czarownicy
Numer ISBN

978-83-66790-94-0

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

304

Język

polski

Fragment

Pchałam rower pod górkę, użalając się nad so­bą. Parszywe życie! Od pewnego czasu pogrążałam się głębiej i głębiej w psychicznym dole. Wszystko wokół wydawało mi się beznadziejne. Do dupy po prostu. Monotonia, szarość, rozpacz! Nic się nie dzieje, na nic się nie zanosi. Możliwe, że była to wina wiosennego przesilenia, ale coraz częściej chciało mi się wyć. Zwłaszcza kiedy rano wstawa­łam z łóżka, by jak co dzień od paru lat zasuwać do pracy, która owszem, dawała mi satysfakcję, lecz nie poczucie spełnienia.

Pracowałam w pobliskiej gminnej miejscowości, w gabinecie weterynaryjnym nazywanym szumnie „kliniką”. No i pięknie, tyle że... miało być inaczej. Od lat marzyłam o własnym, prywatnym miejscu; o stworzeniu miejsca, gdzie nie chodziłoby wyłącz­nie o kasę, ale o pacjentów. Tych najwdzięczniej­szych, bo czworonożnych. Tyle że oboje z Damia­nem wciąż zarabialiśmy grosze, więc bank odmówił nam kredytu. Kredyty w tym kraju są dla boga­czy, nie dla normalnych ludzi. I z moich marzeń

wyszły nici, bo od rodziny forsy nie wezmę. Dość już od nich dostałam.

No dobrze, tak naprawdę wcale nie o to chodzi. Ogólnie jest do dupy. Michał, mój przyszywany oj­ciec, śmieje się ze mnie, powtarzając: „Dziewczyno, nie masz nawet trzydziestki! W twoim wieku każdy dzień powinien być przygodą i wyzwaniem, a ty się dołujesz?”. Co z tego, kiedy czuję się staro. Zu­pełnie jakbym miała ze sto lat. Co ja mówię – z ty­siąc! Przytłacza mnie to brzemię. Mam wrażenie, że wszystko już za mną. Że nic mnie nie czeka. Nic nowego. Nic ekscytującego.

Tysiące takich samych nudnych dni, nocy, dni... Bo na przekór teściowej nie marzę o tym, co jest przedmiotem jej marzeń. Ona zresztą uważa, że „po prostu nie radzę sobie z dorosłością” (szcze­rze wątpię, że to jej autorskie sformułowanie), jak powtórzyła mi jedna z „życzliwych” sąsiadek. Tak jakby dorosłość miała polegać wyłącznie na pogo­dzeniu się z nijakością egzystencji!

Z brakiem nadziei.

Ja się nie godziłam, więc trzy lata po ślubie mia­łam wszystkiego dosyć.

Od kiedy sięgam pamięcią, moje życie jawi mi się jako totalna beznadzieja – wieczna szarpani­na, mrzonki i rozczarowania. Moja rodzona matka umarła z przepicia, czyniąc mnie sierotą w wieku niespełna siedmiu lat. Trafiłam wtedy do Michała

i Ady, którzy pokochali mnie pierwsi. Bo mamusia kochała wyłącznie butelkę. Później odszukał mnie rodzony ojciec i zabrał do siebie, a raczej do swojej rodziny. W ten sposób zyskałam brata idiotę (uwiel­bianego przeze mnie, nawiasem mówiąc), dwóch ojców i dwie matki – nie licząc tej pierwszej, która od dwudziestu lat jest w niebie. Albo w piekle. Nie wiem, tak naprawdę nie wierzę ani w jedno, ani w drugie. Ale jeśli kiedyś moja duchowa energia spotka jej energię gdzieś tam, w kosmosie... Powiem jej jeszcze, co o niej myślę!

Otrzymałam tak wiele dobra i miłości, a nie po­trafię się odwdzięczyć. Chyba jestem do tego nie­zdolna. Coś jest ze mną nie tak. Biedny Damian. Chciał mieć normalną żonę, dom, rodzinę, a dostał stukniętą, sfrustrowaną wariatkę. Nie powinnam nikogo sobą obarczać. A może powinnam... zacząć wszystko od nowa?

Dopchałam wreszcie rower na szczyt wzniesienia i zjechałam prosto do naszej wsi. Na łeb na szyję, na złamanie karku! Co ma być, to będzie! Najwyżej szlag mnie trafi, a wszystkim ulży.

Dotarłam w jednym kawałku. Humor poprawił mi się nieco, jak zwykle w domu, gdzie na powi­tanie wybiegli: Misiu, czarny kocur, który przyplą­tał się do nas kilka miesięcy temu, oraz Bronek, malutki kundelek, przyniesiony przed rokiem przez ohydną wyfiokowaną babę. Jako szczeniak,

do uśpienia. Miałam wówczas szczerą ochotę uśpić babsztyla...

Damian jeszcze nie wrócił. To dobrze, jeszcze nie czas. Niech najpierw się ogarnę, uspokoję, zro­bię dobrą minę do złej gry. W końcu facet nie jest niczemu winien.

Nastawiłam wodę na kawę, zajrzałam do garn­ka. Zupa od teściowej. Kapuśniak. Ta kobieta nie­mal codziennie uszczęśliwiała nas swoją kuchnią. Okej, pomyślałam, przeżyję. Z obiadem zaczekam na męża. Dla mnie najpierw kofeina, która być może postawi mnie na nogi.

Nakarmiłam zwierzaki, napaliłam w kominku i rozłożyłam się przed nim z kawą, kotem i książ­ką na kolanach, by złapać parę chwil tylko dla siebie.

Oczywiście, po mniej więcej pięciu minutach zadzwonił telefon. Sąsiadka.

– Pani doktor... – usłyszałam wahanie. Byłam dla wszystkich „panią doktor”, tylko jeśli czegoś ode mnie potrzebowali. Na co dzień pozostawałam po prostu Gośką, którą doskonale znali od dziecka. W najlepszym razie „panią Małgosią”. – Mojemu Bariemu zaropiało oko. Czy mogłabym z nim dzisiaj do pani wpaść?

Westchnęłam.

– Dlaczego nie przyjechała z nim pani do gabi­netu?

– Kiedy dopiero teraz zauważyłam... Mocno mu zaropiało. A teraz już macie przecież zamknięte.

– Dobrze, proszę z nim przyjść wieczorem. Zo­baczymy. – Ustąpiłam, jak zawsze.

Rozsiadłam się ponownie, ale kot, zdegustowany, poszedł już sobie na tapczan. Odłożyłam książkę; i tak nie potrafiłam się skupić. Postanowiłam włą­czyć laptopa i przejrzeć materiały na temat nowo otwartego centrum turystycznego w naszej gminie, nad którymi pracowałam ostatnio dla lokalnej stro­ny internetowej. Jednak gdy właśnie zdecydowa­łam się ruszyć po komputer, telefon rozdzwonił się ponownie. Zrezygnowana podniosłam słuchawkę.

– Słucham?

Zabrzmiało to dość obcesowo, zwłaszcza że po drugiej stronie usłyszałam lekko astmatyczny od­dech. Od razu rozpoznałam teściową.

– Halo? – dodałam łagodniej.

– Tu ja, mama. – Nigdy nie powiedziałam do niej „mamo”, nie potrafiłam się przełamać. I bez niej matek miałam wystarczająco, a ta w dodatku ko­jarzyła mi się mało macierzyńsko. Niby przez całe życie potulna, cicha i zahukana, a fałszywa jak sztuczny miód. Doskonale wiedziałam, że obga­duje mnie z upodobaniem przed całą wsią. – Zaj­rzałam przed południem i zostawiłam wam zupkę na kuchence – ciągnęła na wydechu. – Zauważy­łaś? Smakowała?

– Zauważyłam, ale jeszcze nie jedliśmy. Dopiero wróciłam z pracy.

– Aha. Ale zjedzcie sobie, dobrze? Trzeba się normalnie odżywiać, a ty przecież..., hm, nie masz czasu na gotowanie.

– Oczywiście, zjemy. Ładnie pachnie. – Postano­wiłam zrobić jej przyjemność.

Stara się kobieta, doceń to, napomniałam się w duchu.

– A Damianek jest?

– Nie, Damianka jeszcze nie ma. – Nie wytrzy­małam długo bez sarkazmu.

I tak go nie wyłapała, ponieważ kontynuowała niezrażona:

– Oj, czy on się aby nie przepracowuje? Bo wiesz: i te studia, i dyplom, i dwie roboty, a to niedobrze tyle srok ciągnąć za ogon...

– Radzi sobie – odparłam krótko. – To młody i silny facet. Nic mu nie będzie.

– No tak, no tak. Ale taki wrażliwy. Zawsze ta­ki był... delikatny. We mnie poszedł – westchnęła ciężko. – Martwię się o was, Małgosiu.

– Nie ma potrzeby. Dziękuję za zupę. Jak Damian wróci, to na pewno zadzwoni. Przekażę mu, że... mama dzwoniła.

Ledwie odłożyłam telefon, a usłyszałam chrobot klucza w zamku. No i masz, ominęła go rozmowa z mamusią! Co za pech! – pomyślałam.

– Jesteś już? Cześć! – zawołał Damian z przed­pokoju. – Szkoda, że się minęliśmy. Podjechałbym po ciebie.

– Motorem? A rower co? Na plecy bym sobie zarzuciła? – roześmiałam się. – Daj spokój, przecież to tylko kawałek. Ogarnij się, odgrzeję zupę.

– A co, zdążyłaś ugotować?

– Akurat. – Wzruszyłam ramionami. – Twoja matka przyniosła. Kapuśniak.

– O! – ucieszył się. – Super. Uwielbiam kapuś­niak!

Cmoknął mnie w przelocie, ocierając się o mój policzek zarośniętym podbródkiem.

Dawniej uwielbiałam ten gest i ten zarost, ale ostatnio mnie drażnił. Jak prawie wszystko. Nie tylko zresztą w nim. Lecz to był, niestety, mój problem.

– Nie mógłbyś się ogolić?! – zawołałam, zanim znikł w łazience.

– Jutro! – odkrzyknął, zatrzaskując drzwi.

Odgrzałam zupę. Pachniała naprawdę apetycz­nie. Teściowa nie była może wybitnie utalentowaną kucharką, ale proste potrawy wychodziły jej cał­kiem nieźle. Ustawiłam talerze na stole i cholera mnie wzięła, bo usłyszałam pukanie do drzwi. Kogo licho niesie?

– Dzień dobry, pani doktor, to my z Barusiem! – Sąsiadka ciągnęła na smyczy opierającego się

niedużego, kosmatego psiaka. – No chodźże, chodź, urwisie! Bo się nam pani doktor zniecierpliwi...

– Pani sąsiadko, umawiałyśmy się na wieczór.

Rzuciła okiem na zegarek.

– Ojej, przepraszam, ale to już prawie wieczór. Po piątej – dodała, jakbym sama nie wiedziała. – Pani przyjmie, bo jego to oczko boli, a potem my nie mamy czasu, wcześnie chodzimy spać, nie to co wy, państwo...

Zagryzłam wargi, kątem oka dostrzegając wście­kłą minę Damiana. Wychodził właśnie z łazienki. Zupa stygła.

– Kochanie, siadaj do stołu i jedz! – zawołałam. – Tylko obejrzę oko Bariego. To dosłownie chwila.

Nie odpowiedział. Zresztą nie czekałam na od­powiedź. Od razu zabrałam sąsiadkę do drugiego pokoju.

– Więc co z tym okiem? Proszę go pokazać.

– A coś mu może wpadło czy co? A może to zapalenie jakie?

Kobieta podniosła psa i postawiła na stole z ce­ratą, który jej wskazałam. Rzeczywiście, oko by­ło spuchnięte i zaczerwienione. Wyglądało mi to na infekcję, choć z pewnością niegroźną. Oko prze­myłam i zakropliłam, dziwiąc się, że sąsiadka sama nie mogła tego zrobić.

– W razie czego proszę przemywać. Bodaj ru­miankiem – poradziłam.

– Zastrzyku jakiego nie trzeba?

– Na razie nie. Ale proszę przyjść z nim do lecz­nicy pojutrze. Sprawdzimy, czy się nie pogorszyło.

– Dobrze, pani doktor. Postaramy się. Coś płacę?

Pokręciłam głową poirytowana.

– Przecież pani wie, że to nie jest gabinet, tyl­ko prywatny dom. Nie mam prawa brać od pani pieniędzy. To sąsiedzka przysługa. Ale do lecznicy proszę przyjść koniecznie. Z okiem nie ma żartów.

– Oczywiście, oczywiście. Dziękuję, pani doktor, do widzenia. Bari, powiedz „hau” pani doktor!

Pies olał i ją, i mnie totalnie, choć na szczęście nie dosłownie.

Natychmiast po skończonej wizycie w przedpo­koju pojawił się wkurzony jak osa Damian.

– Znowu to samo! – zaczął zrzędzić. – Przecież umawialiśmy się, że nie będziesz już więcej tego robić!

– Czego?

– Przyjmować ich tutaj na piękne oczy! Bo nie chce im się podjechać do kliniki i, kurde, zapłacić za leczenie!

– Daj spokój. – Machnęłam ręką. – To był akurat drobiazg.

– Drobiazg drobiazgiem, ale psujesz tych ludzi! To jest zwyczajne cwaniactwo z ich strony, a my w końcu nie jesteśmy milionerami, choć im się tak pewnie wydaje! – Nakręcał się coraz bardziej.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dwv2x0p
dwv2x0p
dwv2x0p
dwv2x0p