Tytułowa Troy to bardzo specyficzna planeta. Panuje na niej magiczna aura, która powoduje u zamieszkałych ją istot rozwój niezwykłych, magicznych umiejętności. Fakt ten wykorzystuje wszechmocne Konsorcjum Kwiatów, która zsyła na planetę przymusowych kolonistów, by ci rozwijali w sobie nadprzyrodzone zdolności, mające być wykorzystane ku chwale organizacji. Sceneria planety Troy przypomina jednak bardziej nasze średniowieczne legendy niż typowe science fiction. Żyją tu bowiem smoki, trolle i inne cudowne stworzenia. Wypada więc mówić o tym komiksie jako o fantasy, a nie opowieści futurystycznej, choć drobne elementy science fiction się tu pojawiają.
Nasi bohaterowie to nastoletnie rodzeństwo, dziewczyna Tabula i chłopak Rasan. Są jednymi z przymusowych osiedleńców. Na planetę zostali zesłani wraz z rodzicami, ale rozdzielono ich przy lądowaniu, przez co dzielą ich tysiące kilometrów. Bohaterowie ruszają więc na poszukiwanie rodzicieli, przemierzając i poznając magiczną krainę, a przypadek sprawia, że przy okazji wtrącają się w wielką intrygę która dotyczy panowania nad planetą. Ot, kolejne fantasy opowiadające o szarakach zmuszonych przez los do ratowania świata.
Strona graficzna i fabularna „Zdobywców Troy” nie zachwycają. Co prawda rysunki Ciro Toty to sprawna, dynamiczna, realistyczna kreska która zdecydowanie nadaje się do opowiadania historii fantasy, a scenariusz Christophe Arlestona nie jest szczególnie zły, ale ostatecznie przykra przeciętność to jedyne co album ten ma do zaoferowania. Nikt tu nie bawił się w komiks artystyczny i nie miał zamiaru zachwycać czytelnika. To ogólnie dużo mówi o specyfice tego dzieła, bo jego największym problemem jest właśnie beznamiętność, która objawia się w scenariuszu i rysunkach. To typowy średniak o którym zapomina się tuż po przeczytaniu.
Opowieść o Troy nie jest koszmarnie złym komiksem, ale pomimo oryginalnego pomysłu na przedstawiony w nim świat nie wyróżnia się niczym spośród setek innych opowieści fantasy. Nie ma więc szans na to, by historia ta wywołała w wyrobionym czytelniku jakieś większe emocje. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że zapewne autorzy nie chcieli tworzyć niczego ponad czytadło fantasy, ale polski rynek przyzwyczaił nas do znacznie lepszych, bardziej charakternych („Kryształowy Miecz”, „Hugo”, „Slaine”, wybitny „Szninkiel”) wydawnictw w tym gatunku.