Nie wiem jak wy, ale ja przyglądając się ludziom poprzebieranym i ucharakteryzowanym na Elvisa Presleya, którzy snują się wokół Graceland czuję przede wszystkim zażenowanie. Niektórzy z takich cudaków śmieją się do rozpuku, co jest dość łatwą reakcją, inni (w tym oni sami) traktują tę przebierankę ze śmiertelną powagą. Moje zażenowanie wynika bynajmniej nie z powodu kiepskiej jakości imitacji Elvisa, lecz z dziwnej i niczym nie uzasadnionej wiary tych ludzi, że ubranie tych barokowo kretyńskich strojów chłopaka z Memphis zwróci im utraconą prostotę końca lat pięćdziesiątych, kiedy wszystko było takie uroczo oczywiste. Nie zgadzają się oni na muzykę współczesną, jej kulturową otoczkę, w gruncie rzeczy są wściekle zatwardziałymi konserwatystami. Presley takim nie był, muzykę jego lubię i od czasu do czasu coś tam sobie z jego utworów przypomnę, ale te stroje...
Podobny rodzaj zażenowania odczuwałem przy lekturze powieści Cień wiatru. Nie chodzi o to, że powieść jest zła, bo to nieprawda. Przeczytałem ją z dużą przyjemnością, jednak nie płonęły mi uszy i nie zrywałem się z pracy, by do niej zasiąść. Zafon machnął ręką na wszelkie zabawy formą, opowiedział historię tak po prostu, bez żadnych chwytów formalnych, strumieni świadomości, gmatwania i utrudniania życia przy lekturze. Mówi czytelnikowi o bohaterach, ich zaletach, nieprostych losach, słabościach, i podłościach. O trudnych relacjach, opartych na krańcowych uczuciach – miłości, pożądaniu i nienawiści, w sposób najprostszy z możliwych. Zafon do tej pory tworzył książki dla dzieci i młodzieży, a tam fabuła jest wszystkim, tylko ona decyduje o jakości. W debiucie dla dorosłych uznał, że nie może być inaczej, zaprezentował zatem historię rozgrywającą się w czasowej przestrzeni lat z górą pięćdziesięciu, o dwóch pokoleniach barcelończyków, w czasach dla Hiszpanii i Katalonii bardzo burzliwych: obalenia
monarchii, rządów republiki, okropnej wojny domowej i smutnych dziejów początków dyktatury. Ale, co ciekawe, Cień wiatu nie jest hiszpańskim Doktorem Żywago, burze dziejowe są bladym tłem dla burz uczuć i hormonów, targającymi postaciami, nie determinują ich losów, stanowią jedynie mniejsze lub większe utrudnienie ich żywota, o niczym nie decydując. Gdyby się uprzeć, akcję można by przenieść gdziekolwiek, do innego miasta czy nawet państwa, ale Zafon postanowił pozostać lojalnym Katalończykiem.
Postaci powieści, klucz do dobrej fabuły, stanowią zbiór charakterystyczny dla tego typu epickich książek, z kiepskimi głównymi bohaterami (wyjąwszy oczywiście Juliana Caraxa) i bardzo dobrymi drugoplanowymi. Oczywiście nie ma tu miejsca na jakieś przesadne psychologizacje, wiadomo, że Fermin będzie wesołkiem, wprowadzającym czytelnika w dobry nastrój, zaś doskonale czarnym charakterem mianowano Fumera, będącego niemal dokładną kopią inspektora Javerta z Nędzników, natomiast główną męczennicą i kobietą poświęcającą wszystko dla miłości została Nuria Monfort. Z literackich gotowców ułożył Zafon zręcznie historię poplątaną niemiłosiernie, czasem aż przesadnie i mało prawdopodobnie, jednak podaną wybornie.
Skąd zatem tak ogromna popularność Cienia wiatru? Cóż, Zafon jest właśnie takim pisarskim kuglarzem, co to się przebiera za Elvisa Presleya, a właściwie trochę za Balzaka, trochę za Hugo, trochę za Dickensa i trochę za Stevensona. Niby wszystko jest w porządku, poprawnie, sympatycznie, ale w gruncie rzeczy trochę żenuje. My już to znamy, przerabialiśmy lat temu kilkadziesiąt, nawet wiek temu, to se ne wrati, Elvis już nie zaśpiewa, a Stendahl niczego nie napisze. Choćbyśmy nie wiem ile płyt króla rock’n’rolla kupili, choćbyśmy nie wiem z jakim zapałem czytali wszystkie tomy Komedii ludzkiej, to jednak współczesna literatura jest w innym miejscu i co innego ją teraz zajmuje. Mimo że tęsknimy za nostalgicznym, znanym nam i trochę sztucznym światem Cienia wiatru.