Cztery lata temu pisarz Szczepan Twardoch, znany wąskiemu gronu wprawnych poławiaczy talentów, wydał zbiorek esejów * Wyznania prowincjusza, który to część krytyki omyłkowo wzięła za manifest konserwatyzmu. Jeden z motywów szczególnie utkwił mi w pamięci: nieumiejętność poddania się wykorzenieniu, oderwaniu od swojego miejsca zamieszkania. Twardoch snuł w tej książce wizję cyklu pokoleniowego, do którego ściśle przynależy, i pieczołowicie opisywał granice swojej małej ojczyzny, której nie może opuścić, aby owego koła nie rozerwać. Czuł, że jego głową zawładnęła polszczyzna jako uniwersalne narzędzie pracy literackiej, że nie ma ucieczki od walca globalizacji, produkującego jednostki mogące żyć wszędzie, wierne jedynie potędze tu i teraz. Ale nie był w stanie przejść na stronę centrum, mianował się śląskim Antajosem, mogącym być (w sensie *Dasein Heideggera) tylko tam i nigdzie indziej, choć kawał świata przecież zwiedził.
W 2014 roku uważany za gwiazdę polskiej literatury Szczepan Twardoch wrócił do tej idei. Mówiąc językiem Dracha: cztery lata temu a zarazem dzisiaj obudował wyjawioną koncepcję literaturą. Dzieje rodu Magnorów-Gemanderów rozgrywają się w czasie i poza czasem, w sokach życia: krwi, wodzie i spermie, w cyklu ludzkich egzystencji, ale i przyrodniczym, który uruchamia i kończy tytułowy Drach. Bohaterowie są dość szczelnie ogrodzeni w kwadracie górnośląskim o powierzchni kilkunastu kilometrów kwadratowych, nieistotnym czasie ponad stu lat i kaskadzie pokoleń, na które wpływ mają tylko emocje, traumy, a jeśli polityka, to od razu w skali wojny światowej. Linia genetyczna od Josefa do Nikodema nie daje się i nie chce dać stamtąd wyrwać, nie może tego dokonać ni pruski mundur, ni splendory współczesnego świata. Magnorowie i Gemanderowie są jak część ekosystemu, którego wyjęcie doprowadzi do ich fizycznej zagłady, ale nade wszystko zakłóci kosmiczny porządek świata. Stąd często powtarzana fraza, że coś ma znaczenie,
a jednocześnie go nie ma. Ród musi istnieć jako zwornik, jako kamień węgielny, czyny jego członków to jedynie interferencyjne zmarszczki na tafli braudelowskiego długiego trwania, bezsensownej sztafety pokoleń, nigdzie się nie zaczynającej i nigdy nie kończącej.
Drach nie jest w żadnym wypadku apoteozą Śląska i Ślązaków. Twardoch, sam stamtąd pochodzący, właśnie dlatego nie ma cienia sympatii czy empatii dla swoich pobratymców. Ot, choćby taki passus: Może gdyby wychował się pod wpływem śląskiego ojca, jak inni, to przesiąkłby tą miałką śląską rzetelnością, która ceni tylko konkret, wymierność, pracę fizyczną, posłuszeństwo, pokorę, asekuranctwo w tym, co spontaniczne, połączone z tępą odwagą skupioną na obowiązku. Wyrastają z tego mężczyźni zacięci, pracowici, o nielichej inteligencji technicznej, przyziemni, spolegliwi i konkretni. Gardzący siedzącymi w szynku ôżyrokami, chadzający do kościoła tytułem społecznego zobowiązania, acz nie przepadający za farŏrzym, kobiety traktujący bez afektu i bez pogardy. Ludzie porządku. Pozbawieni aspiracji i niezwykłych przygód. Idealne jednostki sterujące maszynami, precyzyjni tokarze i frezerzy, kowale młotów parowych, operatorzy podziemnych kombajnów […].
Postaci z Dracha wykazują trudny do zniesienia brak wyobraźni, są zupełnie pozbawieni duchowości czy choćby lekkiego rysu mistycznego, poza oczywiście starym Pindurem, miejscowym wariatem. Bierność wobec wydarzeń zewnętrznych, bezwiedność podejmowanych decyzji czyni z nich kogoś bardziej podobnego do gnomów niż ludzi, dzieci bóstw chtonicznych, samego Dracha-narratora. Powieść właściwie składa z patchworku życiorysów ludzi bliżej lub dalej związanych z rodem Josefa, przeżywających swoje małe życia dobrze lub źle, aktywnie lub pasywnie, po czym wszystkie ich czyny, całą bytność unieważnia śmierć. Śmierć – prawdziwy główny bohater Dracha – pojawia się wszędzie i niemal co stronę. Śmierć jako przecięcie linearności żywota jednostki ludzkiej czy sarniej, śmierć jako piwot w cyklu życia, śmierć jako najistotniejszy wyróżnik egzystencji, jedyny punkt godny uwagi. Małe żywoty postaci dalszoplanowych są skondensowane i szybko zmierzające do nieuchronnego, zgon podkreśla ich nieistotność i przedmiotowość w opowieści
narratora, niczym owadzi kleks na szybie pędzącego samochodu. Twardoch testuje śmierć na różne sposoby, próbuje się z nią oswoić, opowiadając o wielu jej możliwych wcieleniach, wielu twarzach. Czy zatem lęk egzystencjalny znika, bo zostaje przepracowany nieskończonymi permutacjami przypadków odejść w niebyt? Tkwi w tym pewien paradoks – samo istnienie rozumiane biologicznie istotnie wpisuje się pewien rytm, porządkowany przez geny, krew i cykl życia. Jednak nawet tak bezwiednie dryfujące postaci, jak bohaterowie Dracha, zostawiają swój ślad, co niechętnie przyznaje sam narrator. Ślad, a więc zmianę, powtarzalność zatem odbywa się w coraz szybciej zmieniającym kontekście tła społecznego i cywilizacyjnego.
Bardzo dobry jest językowy rytm powieści, powtarzające się frazy, spójność obrazu i wydarzeń kosztem chronologii, wrażenie jednoczesności, wzmacniane przez traktowanie z równą pieczołowitością szczegółu i ogółu, maszyn, broni oraz ludzi. Odrębność zaznacza Nikodem Gemander, nieznośnie banalny, przedstawiciel pokolenia mężczyzn niemęskich, wyzbywających się wszystkiego, co ważne: korzeni, rodziny, odpowiedzialności, miłości, ojcostwa. Nikodem to współczesny sukces – powierzchowny blichtr, pokaźne konto, a co za tym idzie - kobiety. Nie interesuje go los rodu, nie przychodzi mu do głowy, że jest naznaczony grzechem przodków, bezgranicznie egocentryczny, zainteresowany wyłącznie swoją żałosnością. Wątek ten jest tak słaby, tak pretensjonalny i egzaltowany literacko, że zgrzytając zębami przywoływałem z pamięci paralelne postaci z polskich tasiemcowych seriali lub kobiecej powieści obyczajowej. Że Twardoch czasem da się porwać manierze tanich wzruszeń, o tym czytelników * Tak jest dobrze* przekonywać nie trzeba. Natomiast bardzo doceniam jedyny bodaj w powieści przebłysk humoru, czyli wizytę Czoika nad morzem, będący dowcipnym nawiązaniem do * Morfiny*.
Drach jest powieścią łatwiejszą, strawniejszą dla czytelników, których * Wieczny Grunwald* czy * Morfina* mogły odstraszyć. Nie oznacza to regresu literackiego, raczej Twardoch sprawniej podporządkował pióro materii powieści, a nade wszystko pomysłowi. Podjął ryzykowną próbę splecenia w jedną całość tak wielu elementów, że bardzo łatwo mógł się wyłożyć. Tak się nie stało, dostaliśmy bardzo dobrą literaturę, pulsującą, przenikliwą, plastyczną i płynną. Tylko brać i czytać.