„Byłam świadkiem zarazy. Czarnej Śmierci. Patrzyłam, jak słowa umierają tysiącami. Pierwszym symptomem choroby była pełznąca w górę, jak słupek termometru, linia oddzielająca tekst od przypisów. W tomach z szafy mojej babci Sienkiewicz, Dumas, a nawet Kraszewski, obywali się niewielką ich liczbą. W wydaniach pożyczanych przeze mnie ze szkolnej biblioteki drobne literki pod kreską puchły bez miary i spychały główny tekst w stronę górnego marginesu. Te książki jeszcze czytaliśmy, przynajmniej niektórzy z nas.
Jeszcze łamaliśmy sobie głowy i języki nad Bunschem i Gołubiewem, jeszcze czasem archaizowanym językiem rozmawiali bohaterowie powieści historycznych dla młodzieży… Aż nastąpił koniec, chyba dość nagle. Postacie z przeszłości przemówiły stylem pań i panów z telewizji i pogubiły większość przedmiotów, zresztą i tak nie wiadomo do czego służących. Tamte, stare książki porastały kurzem, kolejni potencjalni czytelnicy odkładali je, mówiąc: nie rozumiem, kto to rozumie… A potem już tylko śmiech.”
Akapit powyżej to nie cytat z „Zapomnianych słów”. To jedynie moja osobista, choć może także i pokoleniowa refleksja nad przemijaniem, odzwierciedlonym w języku. Dwie ostatnie stronice „Zapomnianych słów” to poliniowane kartki z nadtytułem „Moje zapomniane słowa”. Zaczęłam zapisywać te stroniczki, bo chyba nie chciałam jeszcze wypuszczać tego zbiorku z rąk. W ostatnich miesiącach dwukrotnie spotkało mnie coś, co nawet zajadłym pożeraczom książek zdarza się raz na kilka lat: książka, z którą nie chcę się rozstawać. Jedną z nich jest „Atlas wysp odległych” Judith Schalansky, drugą – „Zapomniane słowa”. Zbiór ten jest zupełnie wyjątkowym przedsięwzięciem artystycznym, bo zawiera blisko sto rozmaitych małych form literackich, pióra najznamienitszych luminarzy słowa: pisarzy i poetów, krytyków literackich i językoznawców, publicystów i tłumaczy, ale także wybitnych przedstawicieli innych dyscyplin nauki, sztuki, prawa. „Zapomniane słowa” to czasem miniatury o nieobecności: ludzi, przedmiotów, zjawisk. Czasem
refleksje o rozmywaniu się małych społeczności, odchodzeniu w przeszłość zachowań i obyczajów, tu i ówdzie poniesie kogoś temperament społecznika, pasja genealoga, namiętność kolekcjonera, są tu i wiersze, i humoreska niejedna, i co tam komu jeszcze podpowiadały serce, pamięć i biblioteka. Kilku autorów żegna z żalem więcej, niż jedno słowo: brawurowe i barokowe epitafium zyskały wulgaryzmy sprzed ich wulgaryzacji, na sentymentalne pożegnanie zasłużył czas zaprzeszły: ach, gdybyśmy byli wiedzieli…
Świadomie nie przytaczam ani nazwisk autorów, ani przypomnianych słów. Nie mogąc wymienić stu, nie wymienię żadnego. Spis treści to bardzo wyrafinowane menu, zapowiadające prawdziwą ucztę.