Trwa ładowanie...
recenzja
15-11-2013 09:26

Tego cesarza nie tak prędko ujrzymy bez szat…

Tego cesarza nie tak prędko ujrzymy bez szat…Źródło: "__wlasne
del3gtc
del3gtc

Co tu ukrywać, boimy się go; zaczynamy się bać z chwilą, gdy w naszym bliższym czy dalszym otoczeniu ktoś trafia na kilka tygodni do szpitala, potem zaczyna się pokazywać z bladą, wymęczoną twarzą, podkrążonymi oczami, w chustce lub peruce, unikając rozmów o przyczynie swojej odmiany, a co jakiś czas znika na parę dni, mówiąc półszeptem i enigmatycznie: „Jadę do X.” (albo, jeśli miejsce, którego nazwy nie chce wymieniać, znajduje się w tym samym mieście: „Będę na Y.{tu nazwa ulicy}”). Jeśli nikogo takiego nie napotkaliśmy, też się boimy, bo przecież gazety i wszelkie inne media, systematycznie zamieszczają informacje o przyczynach śmierci znanych ludzi; Linda McCartney i Łucja Prus, Paul Newman i Zbigniew Religa, Krzysztof Kolberger i Steve Jobs… - wszystkich po dłuższej lub krótszej walce pokonał rak. Oczywiście, są i relacje wyleczonych – Krystyny Kofty, Kamila Durczoka, Lance’a Armstronga – ale jest ich jednak nieco mniej, niż obwieszczeń o zgonach, a ludzka natura już taka jest, że łatwiej w nas zasiać
lęk, niż optymizm…

Czy nadal musimy się bać? To tylko jedno z pytań, na które odpowiedzi możemy poszukać w monumentalnej (dobrze ponad 500 stron samego tekstu, nie licząc indeksu i przypisów!) księdze autorstwa amerykańskiego onkologa, który postanowił „odczarować” wybraną przez siebie dziedzinę medycyny i jej podmiot, określony w tytule dumnym i może nawet nieco patetycznym mianem „cesarza wszech chorób”. W podtytule kryje się przy tym pewne uproszczenie, o czym wspomina i nota polskiego wydawcy: pojęcie „rak” w sensie medycznym (a ściślej rzecz biorąc, patomorfologicznym) odnosi się tylko do pewnej grupy nowotworów złośliwych. Rakiem nie jest ani białaczka, ani czerniak złośliwy, ani mięsak kości, lecz wszystkie one dzielą z nim jedną, najbardziej istotną cechę: biorą początek z komórek jakiejś tkanki, które nagle „zwariowały”, tracąc swoje naturalne funkcje i mnożąc się w sposób niekontrolowany. Ich obłędne tempo wzrostu i zdolność do wędrowania w różne okolice ciała mogą spowodować, że w krótkim czasie ofiara nowotworu
nie będzie miała ani jednego narządu, który by pracował prawidłowo. Tak dzieje się i działo od wieków, a dopiero w ciągu ostatniego półtora stulecia medycyna poczyniła postępy pozwalająca odróżniać poszczególne gatunki nowotworów i opracowywać metody leczenia, działające specyficznie na ten, a nie inny rodzaj „szalonych” komórek. Autor – używszy w tytule historycznej nazwy „raka” – mówi zarazem o nich wszystkich, choć nie każdej odmianie chorób nowotworowych poświęca tyle samo miejsca; gdyby podjął taką decyzję, dzieło musiałoby liczyć nie sześćset, ale może tysiąc sześćset stron, a wówczas, być może, utraciłoby co nieco ze swego potencjału popularyzowania wiedzy medycznej, bo nie wszyscy czytelnicy chętnie sięgają po tak opasły tom. Metoda, którą się posłużył, przypomina tę wykorzystaną ponad pół wieku wcześniej przez niebędącego wprawdzie lekarzem, ale głęboko zainteresowanego medycyną Jürgena Thorwalda, który, by przybliżyć czytelnikom rozwój chirurgii, ubrał w formę opowiadań historie konkretnych lekarzy
i leczonych przez nich pacjentów. Mukherjee również wplata w tok narracji opowieści o ludziach, którzy naprawdę żyli lub – jak przedszkolanka Carla, której przypadek sprowokował młodego lekarza do zastanowienia się nad przeszłością i przyszłością onkologii, jak Barbara Bradfield, pierwsza na świecie pacjentka z rakiem piersi, której zaproponowano eksperymentalną terapię herceptyną (historię tę, notabene, można poznać dokładniej z filmu Dana Irelanda „Żywy dowód”) - żyją do dziś. A do tego, by ich szansa na życie wzrosła od zera czy też ułamka procenta do kilkudziesięciu procent, trzeba było długiej drogi, mozolnie sklejanej z porywów geniuszu jednostek i zbiorowego wysiłku całych zespołów, najeżonej przeszkodami, naznaczonej omyłkami i niepowodzeniami – jak to w medycynie bywa. Na banalne przypadłości lekarstwa wymyślić stosunkowo łatwo, ale w przypadku nowotworów, które nie są jednolite ani pod względem genezy, ani wielu cech biologicznych chorej komórki, sprawa nie jest tak prosta. Nadal na całym
świecie setki ludzi pracują nad kolejnymi metodami terapii i nadal średnio co szósty zmarły w krajach rozwiniętych ma w karcie zgonu wpisaną chorobę nowotworową. A zatem, powiada autor, nie tak prędko pozbędziemy się lęku przed rakiem, bo jeszcze za mało o nim wiemy (dodam od siebie, że podobnie było z chorobami zakaźnymi: przed erą szczepionek i antybiotyków zapadnięcie na niejedną z nich równało się praktycznie wyrokowi śmierci, ale nawet i dziś nie można powiedzieć, że medycyna jest w stanie wyleczyć sto procent chorych na zapalenie opon mózgowych, posocznicę, gruźlicę, zapalenie płuc; ba, nawet pozornie banalny koklusz, czyli krztusiec, potrafi zabić nieszczepione niemowlę!). Ale skoro mamy się z tym wrogiem mierzyć, lepiej wszak wiedzieć to, co już nauka zdążyła sprawdzić, niż nie wiedzieć nic…

Mukherjee wywiązał się doskonale z podjętego zobowiązania: opowiedział maksymalnie dużo w stosunkowo przyswajalny sposób (czytelnicy z wykształceniem średnim powinni sobie bez problemu poradzić z lekturą, choć ci spośród nich, którzy zdawali maturę w latach 80 lub wcześniej, a potem nie poszerzali wiedzy z zakresu biologii, mogą się troszkę pogubić zwłaszcza przy lekturze ostatnich rozdziałów, omawiających wykorzystanie w onkologii postępów genetyki molekularnej), ładnym, bogatym językiem, z typowo reporterską swadą, odrobinę tracąc tempo jedynie przy omawianiu historii amerykańskich fundacji i organizacji rządowych zajmujących się walką z rakiem. Czy jego dzieło można z czystym sumieniem polecić pacjentom oddziałów onkologicznych? Może nie wszyscy mają ochotę zgłębiać drugie dno swojej choroby, nie wszyscy są też w odpowiedniej dyspozycji psychicznej, by przegryzać się przez opisy operacji i mechanizmów działania leków, ale jeśli ktoś zechce, nabyta wiedza raczej mu w leczeniu nie przeszkodzi. Podejrzewam,
że z lektury mogliby wynieść sporo studenci medycyny i młodzi lekarze, rozważający specjalizację z onkologii, bo w nafaszerowanym teorią programie studiów niewiele jest miejsca na rozważania historyczne i na ujrzenie chorób z perspektywy pacjenta. A poza tym jest jeszcze spora grupa czytelników niebędących ani lekarzami, ani pacjentami, tylko po prostu interesujących się postępami medycyny; jeśli ktoś dobrze wspomina „Stulecie chirurgów”, to i „Cesarz wszech chorób” będzie dla niego niezmiernie wartościowym doświadczeniem.

del3gtc
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
del3gtc