Planeta Kaukaz rozciąga się ponoć pomiędzy krainą górali i żeglarzy a, odległą o tysiąc kilometrów, ziemią żeglarzy i pasterzy. Gdzieś między Abchazją i Kałmucją ściśnięte są narody tworząc iście wybuchową mieszankę etniczną. O planecie tej powstało wiele prac tych, którym wydawało się, że potrafią ją okiełznać, zrozumieć i objąć percepcją, coraz bardziej karlejącą podczas zderzenia z kulturą Kaukazu. Ludzi pewnych, że uzbrojeni w swoje wielkoeuropejskie doświadczenie, zużywszy już litry atramentu na kolejne reportaże, teksty podróżnicze i geopolityczne, będą w stanie opisać ten niezwykły region. Większość poległa z kretesem, zagubiona w tyglu narodów, kiedy granice kolejnych parapaństw okazały się nieprzekraczalną barierą dla ich zdolności poznania.
Kilku mogło jednak powiedzieć, że zbliżyło się do absolutu, że Kaukaz otworzył się przed nimi, pozwolił zrozumieć – na pewno nie okiełznać, ale choć w części pojąć. Jednym z nich jest Wojciech Górecki, autor książek: Łódź przeżyła katharsis, La terra del vello d'oro. Viaggi in Georgia, * Planeta Kaukaz, * Toast za przodków i Abchazja. Trzy ostatnie, wydane na przestrzeni lat 2002-2013, stanowią kaukaski tryptyk. Autor już w wieku 16 lat zaczynał zdobywać dziennikarskie szlify – pierwszy jego tekst ukazał się w „Sztandarze Młodych”. Lista tytułów, na których łamach gościł, obejmuje m.in. „Razem”, „Gazetę Wyborczą”, „Życie Warszawy”, „Rzeczpospolitą”, „Więź”, „Res Publicę Nową” i „Tygodnik Powszechny”. Wykładał reportaż na Uniwersytecie Warszawskim, Collegium Civitas i Wyższej Szkole Dziennikarskiej im. M. Wańkowicza, ponadto był I Sekretarzem, a następnie
Radcą w Ambasadzie RP w Baku oraz ekspertem i konsultantem w Independent International Fact-Finding Mission on the Conflict in Georgia. Obecnie pracuje w Pracuje w Ośrodku Studiów Wschodnich, gdzie zajmuje się Kaukazem Północnym oraz relacjami Rosja – Kaukaz Południowy i Rosja – Azja Centralna. Jednym słowem, wiele predestynowało go do tego, by sięgnąć ku wspomnianemu absolutowi i Kaukaz pojąć. Czy mu się to udało? O pierwszej części tryptyku, Ryszard Kapuściński napisał, że Górecki sprawił, iż opisani przezeń Czeczeńcy i Inguszowie, Osetyńcy i Abchazi stali się nam znajomi, bliscy i sąsiedzcy. Że swoim pisaniem przyczynił się do poznania innych, a przez owo poznanie – do zrozumienia i zbliżenia. Czy może być lepsza rekomendacja? Czy może być lepszy dowód na to, że kto jak kto, ale akurat Wojciech Górecki o Kaukazie pisać potrafi, pomagając nam tę pasjonującą planetę zrozumieć?
Słowa Ryszarda Kapuścińskiego odnoszą się do * Planety Kaukaz, jednak idealnie pasowałyby zarówno do * Toastu za przodków, jak i Abchazji. Cytowany w tej ostatniej pracy Neal Anderson pisał, że wszystkie wieloetniczne krajobrazy są tak kruche, że każde silniejsze tąpnięcie może je zniszczyć wywołując krwawe niepokoje.* Gdy zaś nad Morzem Czarnym wybucha nacjonalizm, z reguły jest zarazą przywleczoną z zewnątrz, zarazą, przeciwko której nie ma surowicy.* Wojciech Górecki doskonale zdawał sobie sprawę z tej tymczasowości, chwilowości tytułowej Abchazji. Z jej kruchości, efemeryczności i podatności na kolejne tąpnięcia, których huk od wieków rozbrzmiewa na całym Kaukazie. Pragnął uchwycić chwilę, tu i teraz, kiedy wojna abchasko-gruzińska rozwarstwiła dwa narody dzielące tę samą ziemię, może nie razem, ale obok siebie. Pragnął oddać tę chwilę, podczas
której exodus Gruzinów stanowił amputację, po której niejeden Abchaz czuje – choć nigdy się do tego nie przyzna - fantomowy ból. Jak podkreśla, Abchazja, którą opisywał, stanowi parapaństwo niekontrolowane do końca przez nikogo, próżnię, czarną dziurę, Dzikie Pola współczesności, nieokreśloność Heisenberga. Uznają ją Rosja, Nikaragua, Wenezuela, uznają też tak egzotyczne kraje, jak Nauru, Vanuatu i Tuvalu. Dla reszty świata Abchazja, oficjalnie, nie istnieje.
Zamknięcie tryptyku to zatem zbiór opowieści z nieistniejącego miejsca, którego mieszkańcy, z owym nieistnieniem pogodzić się nie chcą.Relacje z kolejnych wypraw przybliżają nam region trawiony przez permanentny, tlący się, nieuregulowany konflikt gorliwie podsycany przez Moskwę. Autor bardzo celnie napisał, że dzisiejsza Rosja, tak jak dziwiętnastowieczna Anglia, nie ma wiecznych sojuszników ani stałych wrogów. Wieczne i stałe są jej interesy. Kiedy tylko Kaukaz Południowy zbliża się do NATO i UE, Kreml błyskawicznie ociepla relacje z parapaństwami. Gdy trzeba, znów zaognia między nimi konflikt. Jątrzony jest on, dodatkowo, jak to określił Marek Halter , schizofrenią orientalną nie pozwalającą ludziom skupić się na rzeczywistości, tylko kazać im wierzyć w mrzonki. Rozmówcy Góreckiego wciąż wierzą, wpatrzeni albo w jutro, albo wczoraj, karmiący się nadziejami lub zadawnionymi urazami.
Kiedy reporter jest w Abchazji po raz siódmy, pisze, że zna już na pamięć wszystkie miejscowości na trasie, którą biegnie granica administracyjna z Gruzją, przeczytał sto książek, poznał setkę ludzi, a wciąż czuje, że ślizga się po powierzchni, widząc obraz płaski i dwuwymiarowy. Że wymykają mu się historie, które, mogąc mieć drugie dno, wciąż składają się z tej samej fabuły. W 1999 roku jednak Kaukaz pozwolił Góreckiemu się w sobie zagłębić, przestawić na tamtejszy kod kulturowy. Nauczył, jak prowadzić rozmowy, by odnaleźć wspomniane drugie dno, inny wymiar poznania. Od tego czasu drąży krainę, w której więzy krwi i sąsiedztwa są święte, a każdy walczy o haust świeżego powietrza, nie zatęchłego twardymi relacjami z Rosją. Tu, zgodnie z teorią Haltera, wciąż czeka się na cud, na to, że Unia Europejska zwróci wzrok ku Abchazji, ożywi proces pokojowy i da wyśnione gwarancje. Do tego jednak trzeba zrozumienia, elastyczności i umiejętności wsłuchania się w głosy o wielowektorowości; te przymioty są dla
Europy, na razie, obce. Dla Góreckiego wręcz przeciwnie – zarówno ostatnią część, jak i cały tryptyk cechuje wyborne znawstwo kaukaskich dusz, empatia i umiejętność słuchania. Cechuje wspomniane pragnienie zrozumienia, ale i podzielenia się nim z jak najszerszą rzeszą czytelników, wbrew utartym stereotypom i trywialnym podziałom, zakorzenionym w uproszczonym pojmowaniu świata.
Abchazja to zarazem jedna z, jak się wydaje, najbardziej intymnych książek Góreckiego. Praca, w której nie tylko Abchazowie i Gruzini stają się nam bliscy, ale i sam autor dzieli się z nami bardzo osobistymi refleksjami. Znakomicie to widać choćby we fragmencie, w którym przyznaje się, dlaczego nie pisze o Polsce. Powroty do ojczyzny są dlań, jak zauważa, niczym przeskok z barwnego kina akcji do czarno-białego produkcyjniaka. Zwłaszcza dziś, w niezwykle spolaryzowanym, dwudzielnym kraju zasiedlanym przez „nas” i „ich”, pisanie o zagranicy jest ucieczką przed zaszufladkowaniem, autocenzurą, wieczną kalkulacją i ciągłym tłumaczeniem, dlaczego wybrało się taki, a nie inny temat. Myślę, że łatwiej (i zdrowiej) jest pisać o krajach, w których słowo „Smoleńsk” jest miastem ludzi pragnących opowiedzieć swą historię, a nie pojęciem-wytrychem, którym można otworzyć każde drzwi skrywające skisłe pokłady jadu, furii i nienawiści.
Książka spięta jest bardzo ciekawą klamrą – otwiera ją i zamyka tekst o pobycie autora w dwóch różnych hotelach. To pierwsze miejsce ciężko jest zresztą nazwać tym określeniem, w 1993 roku mieszkał bowiem Górski w sanatorium Czernomoriec, trzypiętrowym, obskurnym bloku najeżonym prętami zbrojeniowymi. Pewnie dałoby się nawet zobaczyć z okien urokliwe Morze Czarne, ale obrzydliwy, tłusty kurz i zabity deskami balkon bronią dostępu do jakichkolwiek przejawów piękna. Górecki wspomina jednak, że czuł się tam znakomicie, w wieku dwudziestu trzech lat znalazłszy swój temat. Jak pisał, czekały nań dziesiątki miejsc i setki ludzi, historie, książki, mądrość i jad. Tam, w zapomnianym przez Boga sanatorium, chciał dotknąć prawdziwego życia, odpowiedzieć na pytania, jak doszło do wojny, dlaczego Abchazowie i Gruzini skoczyli sobie do gardeł, skąd się wzięła wśród nich nienawiść... I dlaczego ktoś właśnie usiłuje go zabić.
Drugi hotel jest zgoła odmienny. Mieści się w Erywaniu nosząc dumne miano Armenia Marriott i goszcząc właśnie uczestników konferencji dotyczącej sytuacji na Kaukazie Południowym – wyzwań, szans i perspektyw. Dziewięć pięter, setki pokoi, ażurowa fasada z łukami, kolumienkami i całą tą przaśnością, jaką obdarza się współczesne hotele wychodząc naprzeciw popytowi na blichtr i luksus. Sale konferencyjne, bary, centrum biznesowe, spa, klub fitness, kioski, butiki – miasto w mieście, gdzie można się zupełnie odizolować od świata, nie mającego dostępu marmurowych podłóg. Górecki napisał, że dobrze mu tam, a z Marriotta nie chce się zupełnie wychodzić. Dwunastoletniego chłopca, który sprzedawał swoje obrazki zbierając na komputer, reporter, czmychając do bezpiecznego hotelu, zdążył tylko pochwalić za umiejętności lingwistyczne i złożyć życzenia urodzinowe. Nie zadał dziesiątek pytań, które z pewnością zadać powinien; jak skonstatował, nie da się mieszkać Marriotcie i być reporterem. Coś przez te niecałe 20
lat, być może, umarło, a czernomorska wódka zapijana resztkami herbaty została zastąpiona przez hotelowy szampan, usypiając czujność. Zresztą już zapisy z 1995 roku wieszczą koniec klasycznego dziennikarstwa, wypieranego przez tabloidyzację, gdzie powszechnym staje się cenzurowanie tych tekstów, w których jest za dużo trudnych słów i obcych wyrazów, zupełnie niezrozumiałych dla społeczeństwa. Tu redakcje nie tolerują już dziennikarzy pragnących wyrwać się na dłużej świat, bowiem liczy się news, a nie chodzenie od domu do domu w poszukiwaniu prawdy o człowieku.
Nie wierzę jednak, że Abchazja będzie stanowiła epitafium dla reportera, nie wierzę, że Góreckiego–obieżyświata zastąpi Górecki–analityk, zza ciepłego biurka rozważający kaukaskie problemy. Na Planecie Kaukaz będzie się jeszcze wiele działo – tam się zawsze coś dzieje – nie raz wszakże szczęk gąsienic rosyjskich czołgów zwiastował będzie nowy ład w parapaństwach. Nie raz jeszcze jakiś generał będzie przesuwał chorągiewki na mapie zgliszczy dawnego imperium, kilkoma gestami wywołując wrzenie w tyglu kaukaskich narodów. Wówczas stepy Kaukazu nieść będą zew, którego tak doświadczony reporter nie może zignorować. Zew przebijający krystalicznie czyste szyby luksusowych hoteli i ściany przytulnych gabinetów. Zew, na który nie sposób odpowiedzieć. I, nie wątpię, że jeszcze nie raz Wojciech Górecki chwyci plecak, notes, długopis i wyruszy tam, gdzie zaczęła się jego przygoda. Bo obieżyświatem jest się zawsze, podczas gdy światowcem się tylko bywa.